Patrzył teraz na bosmana siedzącego bez ruchu jak posąg i zastanawiał się, czy jego też na ten słupek cumowniczy przygnała myśl o jakiejś kobiecie. Gdy tak się zastanowić, to w tym pływającym więzieniu, którego lokatorzy mają umowę o pracę, prawo do strajku i minimum czterech godzin snu na dobę, a do swojej dyspozycji kucharza i stewardów, telewizję, elektryka udostępniającego kasety i swój odtwarzacz, najwięcej napięć i smutku generowały kobiety. Kobiety, których tutaj wcale nie było. Jak pamięta, najwięcej zła rybakom wyrządzały kobiety. Te nieobecne.

Pierwszy raz odczuł to, kiedy jeszcze był w technikum. Dawno temu, kiedy fortuny w rybołówstwie rodziły się nie ze sprzedaży dorszy lub morszczuków, ale ze sprzedaży parasolek automatycznych dla tych wylęknionych w Polsce i kokainy w Rotterdamie dla tych, którzy poszli na „całą całość”. To była Wigilia. Miał siedemnaście lat. Nawet nie był jeszcze praktykantem. Dopływali do przetwórni zakotwiczonej na Morzu Barentsa, aby opróżnić swoje ładownie. Stał na mostku i trzymał ster. Przez osiem godzin Wigilii, od pierwszej gwiazdki do pasterki wpatrywał się w żyrokompas, aby nie zboczyć z kursu o więcej niż plus minus cztery stopnie. Odkąd rozpoczął wachtę, na mostek przychodzili rybacy. Jeszcze we wrześniu, tuż po wyjściu w morze z Gdyni, zamówili u radiooficera rozmowę z Polską w Wigilię. Każdy nie więcej niż trzy minuty. Bez gwarancji połączenia, bo „to zależy, gdzie będą w Wigilię”. Mieli szczęście, bo znaleźli się w miejscu, gdzie był odbiór. Radiostacja jest tuż przy radarze, prawie w samym centrum mostku. Na mostku jest Pierwszy, Kapitan, bo to Wigilia, radiooficer i „ten szczeniak przy sterze”. Odbiór jest tak zły, że przypomina zakłócany odbiór Radia Wolna Europa w czasach, gdy Europa nie była jeszcze wolna.

Na mostek przychodzi rybak. Jest trochę zdenerwowany. Ma swoje trzy minuty, na które czekał od Zaduszek, i ma przy kapitanie, radiooficerze i „tym szczeniaku przy sterze” między trzaskami radia powiedzieć, że tęskni, że jest mu źle, że to ostatnia Wigilia bez nich lub bez niej, że ma już wszystkiego dosyć, że chciałby przytulić ją i martwi się, bo długo nic nie pisała. Ale najbardziej chce jej lub im powiedzieć, że jest lub są dla niego najważniejsi. I chce usłyszeć, że on także jest najważniejszy. W zasadzie tylko to jedno jedyne zdanie chce usłyszeć. I wcale nie musi być tak wprost. A tymczasem w ciągu swoich trzech minut, na które czekał od Zaduszek, dowiaduje się, że „mama już nie chce tej halki, o którą go prosiła”, że „nie ma kupować tych kremów, bo dostała je w Polsce” i że „gdyby przez Baltonę przysłał pomarańcze, to chłopcy by się cieszyli”. Wychodzi rybak po swoich trzech minutach na wiatr w wieczór wigilijny i ma tak potłuczoną duszę, że nie pomaga mu ani etanol, ani sen. I pozostaje dla pewności w kabinie i nie wraca na wiatr, aby nie dostać znowu jakichś głupich myśli. Bo tak naprawdę po zejściu z tego mostku chciał iść na sam koniec rufy trawlera. Albo jeszcze dalej.

To było bardzo dawno. Teraz już na szczęście tak nie jest, żeby rozmawiać ze swoimi kobietami o pomarańczach i kremach przy „szczeniakach” stojących przy żyrokompasie. Teraz dba się o prywatność i stosunki międzyludzkie. Mają przecież na statku związki zawodowe. Poza tym świat zmienił się na lepsze. Ostatnio nawet widział, jak pierwszy oficer kupił sobie w Bremerhaven telefon komórkowy z satelitarnym GPS i mógł rozmawiać z kim chciał i jak długo chciał z pokładu na dziobie. Tyle tylko że pierwszy oficer i tak nie miał z kim rozmawiać.

Jeśli się nie mylił, ostatnią kobietą, z którą rozmawiał bosman, była sędzina sądu rejonowego w Elblągu. To nie była długa rozmowa. Ona spytała go na sali sądowej pełnej ludzi, czy przyznaje się do winy. On cichym głosem odpowiedział: „Oczywiście” i wtedy ona skazała go na pięć lat więzienia za „ciężkie pobicie z trwałym uszkodzeniem ciała”.

Bosman przed wielu laty pobił męża kucharki ze stołówki w Domu Rybaka w Gdańsku-Wrzeszczu, gdzie mieszkał przez dziewięć miesięcy, gdy lekarz zakładowy nie podpisał mu książeczki zdrowia po tym, jak stwierdził migotanie przedsionków i arytmię serca.

Bosman miał migotanie i arytmię serca, kiedy go pierwszy raz lekarze dokładniej zbadali w domu dziecka, tyle tylko że i migotanie, i arytmia były incydentalne. Ostatnio przychodziły i odchodziły po kilkunastu godzinach, jeśli powstrzymał się od picia. Traf chciał, że miał długi incydent akurat w trakcie obowiązkowych badań lekarskich. Ponieważ rybak musi być zdrowy i silny, przenieśli go tymczasowo na ląd. Miał pracować w przetwórni „na taśmie” i leczyć sobie serce. I wtedy dopiero bosman zachorował na serce.

Nawet „na taśmie” wszyscy mówili do niego „Bos”. I w Domu Rybaka także. I ona mówiła do niego „Bos”. Stała za szybą w okienku w stołówce i wydawała obiady. Miała nienagannie czysty biały fartuch, usta pomalowane krwistoczerwoną szminką, włosy związane jedwabną chustką i miała na imię Irena. Tak jak jego matka. Zawsze dawała mu podwójne porcje i zawsze uśmiechała się do niego, czerwieniąc się, gdy dłużej patrzył w jej oczy. Czasami znikała na kilka dni; wtedy wypatrywał jej i było mu smutno. Potem wracała za szybkę i często miała siniaki na rękach lub twarzy. Pewnego wieczoru czekał na nią przy śmietnikach, gdzie było tylne wyjście z budynku stołówki. Odprowadził ją do autobusu. Poszli dokoła parku, żeby było dalej. Potem czekał przy śmietnikach już każdego wieczoru. Po kilku tygodniach nie wsiadała w ogóle do autobusu. Całą drogę do jej domu szli pieszo i rozmawiali. Wracał sam, tą samą drogą, do Domu Rybaka i przypominał sobie każde jej słowo.

Po pewnym czasie zauważył, że jedyne, co ma dla niego sens, to czekanie najpierw na obiad, a potem na wieczór. Po kilku tygodniach Irena zniknęła. Bez słowa. Czuł się wtedy dokładnie tak samo, jak czasami czuł się w domu dziecka, gdy zostawał sam, jeden jedyny, na ławce w holu i pani kierowniczka zabierała go do gabinetu, dawała kredki i papier do rysowania, aby się czymś zajął i nie było mu smutno. A on miał wtedy ochotę rysować tylko cmentarze.

Gdy wróciła po tygodniu z bandażem na ręce i opuchniętą wargą, odważył się i zapytał. Opowiedziała mu o swoim mężu.

Słuchał jej i przypominał sobie, że najgorsze, czego nie mógł znieść w domu dziecka, to gdy wytatuowany gnojek zupełnie bez powodu tłukł malucha, który sięgał mu do łokcia. Przechodzili przez park. Przytulił ją. Drżała. Była taka mała. Taka krucha.

Uczył się, jak jej to powie. Cały tydzień się uczył. Wracał z taśmy, zmywał smród ryb z siebie, zamykał pokój na klucz, aby mu nikt nie przeszkadzał, golił się, ubierał się w garnitur, który dał sobie uszyć, bo jego rozmiaru nie było w żadnym sklepie, wkładał krawat, stawał przed lustrem i uczył się, jak powiedzieć, że ją bardzo prosi, że już nigdy nikt jej nie uderzy i żeby ona… no, żeby ona jego… no, żeby chciała…

To nie był żaden szczególny dzień. Po prostu nie poszedł do przetwórni. Włożył garnitur i krawat. Czekał z kwiatami, jak zawsze przy śmietnikach. Nie zdążył jej powiedzieć. Dochodzili do parku, gdy podjechała taksówka i zahamowała z piskiem opon. Wyskoczył z niej mężczyzna, podbiegł i pięścią uderzył ją w twarz. Osunęła się bez słowa na trawnik. Mężczyzna zamierzył się, by ją kopnąć. Bosman rzucił kwiaty i złapał mężczyznę tak, jak łapie się dużego dorsza przed wbiciem mu noża i rozcięciem podbrzusza. Potem uderzył jego twarzą o swoje kolano. I jeszcze raz. I jeszcze. Spojrzał na jej zakrwawioną twarz i rzucił nim o trawnik. Podbiegł do niej i wziął na ręce. Nawet nie płakała. W tym momencie podjechał radiowóz wezwany przez taksówkarza.

Jej mąż miał połamaną szczękę i obojczyk, złamany nos, wstrząśnienie mózgu, rany tłuczone czaszki i złamane żebro z przebiciem prawego płuca.

Bosman wyszedł po trzech latach. Ona nie odwiedziła go w więzieniu ani razu. Rok po wyjściu z Iławy przypadkowo spotkał kapitana, który jechał z Gdańska do Świnoujścia przejąć statek, i zatrzymał się, czekając na przesiadkę, w Słupsku.