– Słuchaj, rybaku! Ty jesteś normalny perwers.

Pierwszy raz poczuł, że go zraniła. Po dwóch tygodniach wyjechała na obóz studencki. Został sam. Zdarzały się dni, że nawet nie dzwoniła do niego.

Zaczął tęsknić za statkiem. Siedział wieczorami w pustym mieszkaniu przed telewizorem, słuchał ludzi, których nie znał, i historii, które w ogóle go nie obchodziły, bo były dla tych z lądu, pił wódkę i myślał o tym, co kiedyś powiedział mu jego zupełnie pierwszy bosman, gdy mieli nocną psią wachtę. To był statek szkolny, łowili u wybrzeży Chile. Bosman powiedział, że rybak zawsze tęskni. Nieustannie. Tęskni w cyklu zamkniętym. Tak to nazwał. Na statku tęskni za domem, kobietą lub dziećmi, na lądzie za statkiem, który jest dla prawdziwego rybaka „jedynym miejscem, w którym ma się jeszcze jakieś znaczenie”.

Ten bosman już dawno nie żyje, ale Jacek ciągle pamięta, jak przysłuchiwał się mu, gdy stał odwrócony twarzą do echosondy, rzucającej zielonkawy odblask na jego porytą zmarszczkami chudą twarz.

– Bo widzisz, synku – mówił spokojnym głosem – wraca człowiek po miesiącach do domu i przez tydzień jest tak, jak gdyby każdego dnia była Wigilia. Tyle że bez choinki i kolęd. Jest odświętnie, wszyscy są dla ciebie dobrzy, chcą ci sprawić jakąś radość i traktują cię jak prezent, który znaleźli pod choinką. Ale potem Wigilia się kończy i po kilku dniach świąt wraca normalny dzień. Dla nich normalny. Ale nie dla ciebie. Ty masz tak cholernie duże zaległości z tak zwanego życia codziennego, że zaczynasz to łapczywie, w pośpiechu nadrabiać. Sprawdzasz nieproszony dzieciakom zeszyty, wyciągając je bez pytania z tornistrów, chodzisz do nauczycielek do szkoły, mimo że nikt cię tam nie chce oglądać, a tym bardziej z tobą rozmawiać, i chcesz koniecznie grać w piłkę na podwórku z synem, mimo że to jest na przykład koniec stycznia. Poza tym chcesz każdego wieczoru wychodzić z kobietą do świata albo wchodzić z nią do łóżka. Nie możesz zrozumieć, że ją boli podbrzusze, bo ma dostać swoje dni, że wraca skonana z pracy, że jest na kolejnej diecie, przyzwyczajona do szklanki zielonej herbaty z cytryną i jogurtu bez tłuszczu zamiast wystawnej kolacji, serialu wieczorem w telewizji i spokojnego snu bez chrapania w dużym, pustym łóżku przy otwartym oknie w sypialni z szafą, w której nie ma żadnej półki, na której ty mógłbyś położyć swoje piżamy i swoją bieliznę.

Odpakowali cię, synku, jak prezent spod choinki, pocieszyli się tobą trochę i odstawili w kąt, bo mają ważniejsze sprawy na głowie. Kochają cię, ale tego nieobecnego. Tego, który dzwoni od czasu do czasu, przyjeżdża z prezentami, wysyła kolorowe widokówki z Makao koło Hongkongu i jest w ich życiu z krótką wizytą. Gdy wizyta się przedłuża, zaczynasz im po prostu przeszkadzać. Ale ponieważ ty, synku, nie jesteś normalnym gościem, co to się z wygody lub wyrachowania zapomina i zostaje zbyt długo, tylko ojcem, mężem lub narzeczonym, trudno ci powiedzieć to prosto w oczy. Jednakże ty to widzisz i tak jak oni w tajemnicy przed tobą czekają na twój wyjazd, tak ty w tajemnicy przed nimi czekasz, aby wrócić na statek. I tęsknisz. Tym razem za twoją kabiną, za kucharzem, co przypala jajecznicę w dwudziestym pierwszym tygodniu rejsu, kiedy statystycznie najwięcej rybaków wychodzi nad ranem za burtę, za napięciem i ciekawością, co wyciągnie winda trałowa z morza, ale także za radością zrywania kartki z kalendarza wieczorem. I gdy myślisz o tej kartce z kalendarza już tam, w swoim domu, ciągle jeszcze będąc na lądzie lub leżąc w łóżku przy swojej śpiącej kobiecie, to zamknąłeś w tym momencie cykl.

Ale ty jesteś młody, synku. Ty wcale nie musisz łowić ryb. Możesz wyjść z tego cyklu, nie jest jeszcze za późno.

Jacek jednak nie opuścił tego cyklu. Tak samo zresztą jak on. Bo każdy prędzej lub później spotka swojego mądrego bosmana od teorii zamkniętego cyklu. Ale mimo to uwierzy w nią dopiero całe lata później. I wtedy bardzo często jest już za późno, aby przerwać ten zamknięty cykl.

Jacek zawsze kochał złe kobiety.

Praktykant opuścił jeden rejs, bo złamał nogę. Miał przeczekać na lądzie i gdy noga mu się zrośnie, pływać tymczasem na pilotówkach wprowadzających statki do portu. A potem wrócić na trawler i zamustrować być może już nie jako praktykant, ale jako młodszy rybak. Poznał kobietę Jacka któregoś wieczoru, gdy po pijanemu zadzwonili z kolegą do agencji towarzyskiej w Świnoujściu. Taksówką przyjechały dwie dziewczyny. Pamiętał jej twarz z fotografii przypiętej nad koją Jacka. Pamiętał też wiersze, które Jacek czasami recytował, gdy się upił. I pamiętał, że Jacek nieraz nawet przy tym płakał. Bo praktykant „na rybaku” jest tak mało ważny, że nie tylko nie ma swojego numeru w kolejce do zejścia na ląd, ale nawet płaczą w jego obecności starsi rybacy.

Skłamał, że się źle czuje. Obie dziewczyny poszły do łóżka kolegi, który mamrotał coś po pijanemu. Dopił swój kieliszek wódki, zostawił swoją część zapłaty i wyszedł.

– Bos, ona mnie zostawi… Bos!!!

Wyszli w morze z Halifaxu tuż po trzeciej nad ranem. Po sześciu godzinach i piętnastu minutach postoju.

Obudził się około ósmej. Odkąd Jacka po tym wypadku zdjął z pokładu helikopter kanadyjskiej straży przybrzeżnej i przewiózł do szpitala w Halifaksie, był sam w kabinie. Wstał, wziął swój koc, koc z koi Jacka, włożył ciepłe granatowo-zielone skarpety, które zrobiła na drutach Alicja, wsunął do kieszeni paczkę papierosów i poszedł na dziób. Było jasne, że nie dotrą na łowiska i nie rzucą sieci przed południem.

Usiadł na pokładzie za windą kotwiczną, osłaniającą go od wiatru. W tym miejscu nie mogli go widzieć z mostku. Spojrzał na horyzont. Kompletna szarość. Zapalił papierosa. Ocean był czarnosiwy, połyskiwał martwym metalem, jak rtęć. Nad nim wisiał gigantyczny klosz z chmur. Było mroczno i ciemno. Wszystkie odcienie szarości. Wiatr namawiał do samobójstwa. Jedynie silnik przeszkadzał. Bywają takie momenty, najczęściej po sztormie i najczęściej na Atlantyku, przy martwej fali. Po południu. Klosz chmur odgradza słońce. Szarość wody niezauważalnie przechodzi w szarość powietrza. Gdyby wychylić się przez burtę, oderwać ręce od relingu, poddać się opadaniu i wznoszeniu na martwej fali i nie słyszeć silnika, to można mieć w tej szarości uczucie nieważkości. Tak jak gdyby czas się zatrzymał i przestrzeń nie miała punktu odniesienia. Wielu wychodzi w tę pustkę przez burtę i zatapia się w tej szarości. Robią to szczególnie chętnie, gdy ból życia zabija radość życia. Niby mimochodem, bo to przecież porażka dla rybaka, tak odchodzić, wychylają się trochę za bardzo i z pluskiem wpadają w tę szarość. Na zawsze. Nie nazwano jeszcze tego fenomenu ani tego stanu ludzkiego ducha, gdy po martwej fali przychodzi szarość. Nie nazwano tego ani w psychologii, ani przy wódce w kabinach na statku. Pewnie dlatego, że mało naukowców jest rybakami. Dopiero potem, wieczorem, przy kolacji w mesie zauważa się, że kogoś brakuje. Nawet nie wiadomo, gdzie szukać. Dlatego przeważnie nie zawraca się, zapisuje tylko w dzienniku pokładowym, że „liczebny stan załogi zmniejszył się” i wysyła fax do armatora z prośbą o powiadomienie rodziny.

Czasami też myślał o samobójstwie. Ale nie zrobiłby tego, wychodząc tak po prostu za burtę. Może przy Kapsztadzie, Mauretanii lub Wyspach Kanaryjskich. Ale nie tutaj. Przy Fundlandii. Tutaj bardzo zasolona woda ma najczęściej temperaturę poniżej zera stopni, a on po prostu nie znosi zimna. Alicja budziła się w nocy i okrywała go szczelnie kołdrą, żeby nie było mu zimno. Czasami wyrywało go to ze snu, otwierał oczy, przytulał ją i całował. A potem brał w dłonie jej zawsze zimne stopy. I tak często zasypiali. Bo bardzo dbali, aby żadnemu z nich nie było zimno. Ani w łóżku, ani w sercu. Więc on z pewnością nie wychyli się za bardzo nad zimną wodą przy Fundlandii. Jeśli już umierać, to gdy jest przyjemnie i w ogóle tak, jak się to lubi najbardziej. Przecież to byłoby ostatnie wspomnienie.

Myślał o samobójstwie głównie wtedy, gdy wracali na ląd. Wszyscy czekali uroczyście podnieceni, palili papierosy jeden po drugim, golili się drugi albo trzeci raz w ciągu ostatnich dwóch godzin, sprawdzali, czy prezenty zapakowane, choć były zapakowane i leżały równo ułożone w szafkach już od wejścia na Bałtyk w cieśninach duńskich – a jemu było przykro, że ten rejs się kończy.