– Dokąd jedziesz? – krzyknął za nim Chłopiec.
– Naprawiać to, co chciałeś zepsuć! Ożywić to, co miało być unicestwione! Głosić chwalę jej imienia! – krzyknął Jon, poganiając konia, by jak najszybciej znaleźć się daleko od miejsca kaźni i Chłopca.
– Nie uciekniesz ode mnie, przeciwnie, będziesz mnie jeszcze szukał! – usłyszał w oddali szyderczy śmiech nie chcianego kompana. Przypadkowego? Długa blizna na jego piersi, ciągnąca się prawie od nasady szyi ku brzuchowi, nie dawała mu spokoju. On przecież parokrotnie wspominał, że to moje dzieło. Raniłem go? Kiedy? Chyba bym pamiętał… – rozmyślał Jon, zwalniając galop konia do kłusu, gdy już wystarczająco oddalił się od Ruan.
O cudownej przemianie córki starego Darka w niezwykłą istotę zaczął opowiadać ludziom już w pierwszej napotkanej wiosce, gdzie odbywał się jarmark. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że im więcej słuchaczy gromadzi się wokół niego, tym portret Dziewczyny opowiadany jego ustami staje się piękniejszy. Niewykształcona, prosta wieśniaczka, nawiedzona szesnastoletnia wariatka z Domremi, stawała się w jego opowieści rozumną istotą o subtelnej urodzie i przenikliwym umyśle. Nie powiedział, że boso pasła krowy, że wioskowe dzieciaki obrzucały ją grudami brudnej, mokrej gliny, że nikt nie dowierzał, gdy po raz pierwszy zaczęła mówić o Głosach. Przemilczał rolę Chłopca i swoją. Nie wspomniał o żalu Dziewczyny, która umierając, zatęskniła do krótkiego, zwykłego życia i zwykłej śmierci. Opowiadał za to wiele o stosie, który ją pochłonął i o tych, którzy ją na niego skazali. A przed oczami miał długie, palące mienie, czerwono-żółte, purpurowe… PURPURA… Purpurowe jesienne liście, prawie jak ogień…?
Purpurowe i czerwonożółte jesienne liście, o barwie prawie tak intensywnej jak ogień, przykryły grubą warstwą krąg, gdzie zbiegały się Kamienne Drogi. Proch, w który obróciły się tysiące żywych istot, składanych Bezimiennemu w ofierze przez tysiące lat, zniknął Jonowi sprzed oczu i sprawiło mu to ulgę. Posąg zasypany liśćmi wyglądał tak, jakby płonął, zwłaszcza że zachodzące słońce barwiło go własną, ognistą purpurą.
Idąc do Wioski dobrze sobie znaną Kamienną Drogą, potknął się, gdyż gładź, do której przywykł, wyszczerbiła się i noga ugrzęzła mu w szparze. Przystanął i rozejrzał się: Kamienna Droga, która – gdy widział ją pierwszy raz – była gładka i lśniąca jak powierzchnia jeziora w bezwietrzny dzień, teraz stała się chropowata i straciła połysk.
Nagle poczuł, że całe ciało piecze go i boli. Spojrzał na ręce, rozpiął koszulę na piersiach i ze zdumieniem ujrzał na skórze bolesne, ciemne pęcherze jak od poparzeń. Dotknął twarzy: też była w ranach, wprawdzie niegłębokich, lecz piekących. Coś piekło go nawet pod powiekami. Powiódł palcami po oczach i ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma rzęs. Spłonęły. Ale jak? I kiedy? Co tym razem działo się z nim w tamtym niepojętym, nierzeczywistym świecie? Czy znów zrobił coś złego, nic o tym nie wiedząc? Czy wypełnił swoją powinność? I co nią było?
Ręka Jona bezwiednie zacisnęła się na skórzanym woreczku. Ziele niepospolitego serdecznika zaszeleściło pod dłonią. Ale brakowało płatka niezapominajki z kroplą Wody Życia. Zatem komuś go dał. Komu? Przelotnie mignęła mu przed oczami czyjaś ciemna, ostrzyżona na jeża głowa. Zamknął oczy i jeszcze raz je otworzył. Obraz zniknął. Jon odetchnął. Nie chciał przenosić do swego świata wspomnień o ludziach stamtąd. Czuł, że nie jest to wskazane; nie chciał oszaleć, żyjąc pomiędzy światami. Jego życie w Wiosce musi być proste, jak Gaja. Inaczej oboje zagubią się, zniszczą siebie i nie narodzonego syna. Nic zatem nie pamiętał – i nie chciał pamiętać.
Gaja prała na brzegu bieliznę wraz z innymi kobietami i na jego widok – a dostrzegła go, ledwie wszedł do Rzeki, by ją przepłynąć – podskoczyła z radości, aż nurt porwał jej kilka sztuk bielizny. Chciała ruszyć mu naprzeciw, ale Tabu spętało jej nogi, brnęła więc dalej przez nurt, omijając wystające głazy, które stawały jej na drodze. Ze zdziwieniem stwierdziła, że gdyby bardzo się uparła, to kto wie, może tym razem udałoby się jej pokonać Święty Zakaz?
Jednak szaman ją powstrzymał. Wprawdzie jeszcze nie wyzdrowiał, ale czasem wychodził przed namiot, aby posiedzieć w ciepłych promieniach słońca. Rzeka, mimo jesieni, nie była wezbrana, trwało spóźnione babie lato, a październikowe słońce dawało ciepło i cieszyło kolorami drzew, zawierającymi wszystkie gorące odcienie żółci, brązu, czerwieni.
– Gaja, Tabu… – przypomniał półgłosem szaman, patrząc, jak dziewczyna walczy z prądem Rzeki. Ze zdziwieniem usłyszała w jego głosie niepewność, więc ośmieliła się odrzec:
– Tabu słabnie, wiesz o tym, czcigodny starcze?
– Tak ma być. Lecz nie mów o tym nikomu. Jeszcze nie – odparł starzec, wpatrując się w Jona, który był coraz bliżej wioskowego brzegu, to brnąc po płyciźnie Rzeki, to znowu energicznie płynąc na głębszych odcinkach.
– Tym razem nie było cię tylko dzień! – zawołała Gaja głosem pełnym szczęścia.
– Tylko dzień? – zdziwił się i choć mokry, mocno przytulił do siebie żonę. Pozostałe kobiety udawały początkowo, że go nie widzą, ale po chwili pozdrowiły go tak, jakby właśnie wyszedł z domu.
– Czy to nie oznacza, że twoja Droga się kończy? Że już załatwiłeś TAM wszystko, co miałeś załatwić? – spytała Gaja z nadzieją, nie odsuwając się od męża, mimo że woda wyziębiła jego ciało i teraz ten chłód przenikał ją do głębi.
– Nie, nie załatwiłem wszystkiego. Jeszcze wciąż coś mi zostało do załatwienia – odparł Jon, dotykając woreczka na szyi i wyczuwając w swym głosie zmęczenie. Pragnął pozostać na zawsze w Wiosce, nacieszyć się spokojną monotonią plemiennego życia. Docenił ją, gdy ten spokój mu zabrano. Ponownie uścisnął żonę, która dopiero teraz dostrzegła jego rany. Płytkie, powierzchowne, lecz niesamowite, A gdy spojrzała mu w oczy, dostrzegła spalone brwi i rzęsy.
– Las się palił? – spytała ze zgrozą, a Jon w błysku przypomnienia grozy stosu odpowiedział:
– Świat się palił.
Gdy Gaja chciała dalej pytać, położył jej dłoń na ustach. Gaja zatem umilkła. Pomyślała, że woli nie wiedzieć, co robił Jon w Drodze. Jon roześmiał się nagle, widząc, że suknia i spódnica Gai stały się mokre od jego objęć i nakazał jej udać się do domu, obiecując także rychły powrót. Patrzył, jak odchodziła, wysoka, gibka mimo ciąży, miedzianozłota i ciepła. Piękna.
Ile udręki przynosi mi każde rozstanie z nią, a jeden dzień rozciąga się w miesiąc. Widziałem ją zatem wczoraj, a mam wrażenie, że wróciłem z bardzo dalekiej, długiej podróży. Gdzie wędruję? Gdzie przebywam, gdy mnie tu nie ma? Czemu tak mało o tym wiem? Jak On to robi, że steruje moją pamięcią i jedne rzeczy każe mi zapamiętać, a o innych zapomnieć? – myślał, łowiąc równocześnie sztuki bielizny, które odpływając z nurtem, zaczepiły o wystające głazy.
Podszedł do szamana, który przez cały czas nie ruszał się sprzed namiotu i patrzył na niego uważnie wyblakłymi jak jesienne słońce, lecz czujnymi oczami.
– Posąg…? – wyszeptał tak cicho, że Jon domyślił się jego słów z ruchu warg.
– Tak, znowu zmalał – odparł szczerze, choć wiedział, że starzec miotany jest sprzecznymi uczuciami nadziei i bólu, współczucia i pogodzenia z nieuniknionym. – Z ramion Bezimiennego jest coraz bliżej do ziemi – ciągnął Jon, patrząc uważnie na szamana, z niepokojem, starzec bowiem wydawał się pomniejszony przez chorobę i on także wykruszał się, jak posąg Boga. – Jego prawa ręka ma już tylko trzy palce, a miała ich aż siedem, każdy był co najmniej tak duży jak połowa mojej wysokości. W kamieniu, który wydawał się lity i niezniszczalny, pojawiły się skazy. Wygląda teraz, jakby się starzał. I chorował. Jest jak człowiek, a był taki nadludzki – zakończył cicho Jon.
– W Jego głosie, który wciąż jeszcze słyszę, choć coraz rzadziej, czuję smutek – szepnął szaman. – A to uczucie było Mu obce.