Изменить стиль страницы

Za trzy dni, na porannym apelu („Naaaaa-przód mło-dzieżyyyy świaaaaa-ta!”), uroczyście zostają ogłoszone wyniki konkursu. Dyplom i książkę Wandy Wasilewskiej Ojczyzna (z odręczną dedykacją pani) otrzyma Irena Kalińska. List naprawdę będzie wysłany do Stalina.

– Przeczyta go, zobaczysz… Przeczyta, mimo że dostaje codziennie miliony listów. Ale twój przeczyta. Czuję to – mówi przejęta pani, mając łzy w oczach.

Po apelu Irenka wiesza dyplom na ścianie w swoim pokoju, tuż koło anioła stróża, który przeprowadza dwójkę dzieci przez kładkę nad przepaścią, a książkę kładzie na biurku. Czyta dedykację: „Irenie, która przerosła moje nadzieje”, napisała pani.

Od tego dnia Irenka i pani przeglądają się w sobie jak w lustrze. Pani z rozkoszą obserwuje postępy uczennicy i jej rosnące uświadomienie klasowe.

– Zapiszcie w zeszytach: wielu żarliwych komunistów wywodziło się z burżuazji, czy nawet z kapitalistów, mimo to dojrzeli światopoglądowo i dogonili klasę robotniczą – dyktuje pani, patrząc na Irenkę z ciepłym, porozumiewawczym uśmiechem. Potem dodaje stanowczo: – Zapiszcie: komunizm to elektryfikacja plus rady. Rozumiecie?

Nie. Nikt nie rozumie, ale to nie ma znaczenia. Przyjemnie jest patrzyć na panią, na jej smukłą sylwetkę w zielonej koszuli i w czerwonym krawacie, na jej blond loczki i rumieńce na twarzy, dobrze jest słuchać jej jasnego, zdecydowanego głosu i obserwować energiczne ruchy.

„Kocham ją”, myśli Irenka i z biciem serca czeka, by pani, maszerując między ławkami, jak zwykle szarpnęła ją żartobliwie za warkocz. „Kocham ją. I chcę być dyktaturą proletariatu. Jestem dyktaturą proletariatu…”, poprawia się.

Na początku grudnia cała klasa jedzie na wycieczkę do Nowej Huty. Wysiadają na Dworcu Głównym w Krakowie, ale nie Kraków je interesuje, choć tu będą nocować, w szkolnej bursie.

Potem wędrują gigantycznym placem budowy. Irenka nie widzi błota, brudnej gliny, jeszcze brudniejszych kufajek robotników, nie słyszy ich grubych przekleństw i wulgarnych uwag na widok grupy dziewcząt, brnących z trudem przez ścieżki wydeptane gumiakami wśród rozrzuconych stalowych konstrukcji, połamanych desek, obtłuczonych stert cegieł. Irenka widzi tylko to, o czym mówi pani: wysokie, jasne budynki, strzelające niemal pod niebo, na niebie nigdy nie zachodzące słońce i proste drogi wiodące do komunizmu. Pierwsze socjalistyczne miasto Polski. Irenka patrzy na Nową Hutę oczami pani i jest przejęta do łez.

Wieczorem nie od razu wracają do bursy.

– Mam niespodziankę – oświadcza pani z radosnym uśmiechem. – Zdobyłam dla was bilety na Hrabinę Maricę.

Patrzy na ich nic nie rozumiejące twarze i wybucha śmiechem:

– Idziemy do operetki, głuptasy! Do prawdziwej operetki! Kto był już w operetce?

Nikt. Nikt nie był w operetce. W domu Ireny słucha się muzyki operowej. Ale w operze też nikt nie był.

– Nie byliście w operetce!? – dziwi się pani. – a to jest takie wspaniałe! Ja już trzeci raz idę na Hrabinę Maricę i pewnie znowu będę płakać…

,,Pani płacze? Niemożliwe…”

Coś, po czym pani płacze, musi być WIELKIE. Równie wielkie jak dyktatura proletariatu. A może jeszcze większe.

Gmach operetki nie jest zbyt wspaniały. Wnętrze, gdy mu się bliżej przyjrzeć, jest zaniedbane, ale nadrabia czerwonym, zjadanym przez mole pluszem foteli i kurtyny. Od strony sceny dobiega rzępolące strojenie instrumentów. Dla Irenki, chowanej w rozsmakowanym muzyką domu, to nic dziwnego, lecz resztę uczennic i uczniów dziwi ta kaskada fałszywych, nie współbrzmiących ze sobą dźwięków.

Irenka rozgląda się po sali. Była już wiele razy w teatrze, z rodzicami, którzy zawsze powtarzali, że „teatr to świątynia sztuki i należy ubrać się jak do kościoła”. Publiczność jednak ubrana jest byle jak. Ale wszyscy nieruchomieją, gdy słychać muzykę i powoli rozchyla się kurtyna. W powietrzu unosi się coś niezwykłego; trwa pełne emocji oczekiwanie, które – jak prąd elektryczny – idzie od ręki pani do dłoni Irenki. Pani ściska kurczowo jej rękę i szepcze:

– Zaraz się zacznie… zaraz się zacznie… patrz! Kurtyna całkiem się rozchyla i dziewczynka widzi tandetną, porażającą jarmarcznością dekorację. Sztuczne kwiaty i jaskrawozielona trawa. Niebieska dykta zamiast nieba. Drzewa wyglądające jak miotły na kijach, postawione do góry nogami. I światła reflektorów, które bezlitośnie to demaskują.

– Patrz… patrz – szepcze pani. – Zaraz wejdzie ONA.

W szumie koronek, w falowaniu tiulów wbiega na scenę hrabina Marica i zaczyna śpiewać. Hrabina jest tłusta, jej biust wylewa się z głębokiego dekoltu, ma kilka podbródków i tańcząc z energią, choć bez wdzięku, wzbija tumany kurzu ze sztucznej murawy.

– Jaka piękna… – mówi z emocją pani i ściska dłoń Irenki.

Suknia hrabiny ma oberwane i brudne koronki, które diwa wciąż przydeptuje, czyniąc w toalecie kolejne spustoszenia. Już po chwili jej makijaż rozpuszcza się pod wpływem potu i ciemny tusz spływa po policzku. Hrabina miota się po scenie tak konwulsyjnie, że przekrzywia się jej treska i Irenka boi się, że lada moment odpadną jej wszystkie włosy i aktorka pozostanie łysa. Tumany kurzu, wzniecane jej tańcem, gęstnieją, a sztuczne drzewa trzęsą się tak, jakby zaraz miały się przewrócić.

Na scenę w podskokach wbiega hrabia. Jest równie tłusty i mocno wymalowany, a jego podskoki też wzbijają kurz; niektóre z nich trafiają prosto w szeroki obręb sukni hrabiny, drąc kolejne jej fragmenty. Hrabina z najwyższym trudem osiąga wysokie C, a hrabia dołącza do jej śpiewu z bolesnym wyrazem galaretowatej twarzy.

– Ona go kocha, ale mu o tym nie mówi – szepcze pani i ściska rękę Irenki aż do bólu. – Czyż to nie piękne?

Na szczęście pani nie czeka na odpowiedź. W oczach ma łzy, a jej ręka jest spocona równie mocno jak twarz i tłusty dekolt hrabiny Maricy. Gdy zmaltretowana para amantów wreszcie wyznaje sobie miłość, pani szlocha cicho, wsparta o ramię uczennicy. Klasa patrzy na nią z czujnym zaciekawieniem.

Dwa dni później, na lekcji polskiego, pani nie chce mówić o małym Soso, o elektrowniach i radach, o zgniłej reakcji, dyktaturze proletariatu i socjalizmie. Wypytuje o wrażenia z operetki. Uczniowie ostrożnie milczą. Pani, z wypiekami na twarzy, przywołuje dramatyczne fragmenty miłości hrabiny i hrabiego, nuci poszczególne arie, w uniesieniu wyciąga ręce do niewidocznego hrabiego-kochanka. Próbuje tańczyć czardasza. Zielona, gładka bluza wyłazi jej ze spódnicy, ukazując przy gwałtowniejszych ruchach cięliście różową, przybrudzoną halkę. Pod pachami jej zielonej koszuli pot znaczy wielkie, ciemniejące kręgi. Na czerwonym krawacie – czego nikt wcześniej nie widział – duża, tłusta plama. Spódnica w paru miejscach jest zeszyta na okrętkę jasnym, widocznym kolorem nici.

– Irenko! – krzyczy pani, miotając się w czardaszu. Z grubych półbutów na słoninie wyłazi jej pięta, z dziurą w pończosze. – Irenko! Nie chciałabyś być hrabiną Maricą?!

– Nie – odpowiada Irenka w głuchej ciszy, która ogarnia całą klasę, tak że słychać tylko tupanie ciężkich butów pani. Tupanie milknie. Pani zatrzymuje się.

– Nie – powtarza dziewczynka.

Wraca do domu i zrywa ze ściany swój dyplom. Wyrzuca do kosza książkę Wandy Wasilewskiej Ojczyzna. Leżąc w łóżku, nie odmawia wieczornego pacierza. Pan Bóg ją zawiódł. „Dyktatura proletariatu to hrabina Marica w fałszywych koronkach”, myśli. I płacze.

– Babciu, nie płacz – mówi Ewa.

– Ja nie płaczę. Ale wiesz, kotku, wszędzie dzisiaj tak dużo tych hrabin Maric. Wróciły – mówi niezrozumiale babcia Irena. – Nie nabierz się na nie, dobrze? Obiecujesz?

– Obiecuję – przytakuje Ewa, choć nie wie, o co chodzi.

– A jak tam nasze dziecko? – pyta babcia i dotyka delikatnie brzucha Ewy. – Zapewne już ma ze trzy miesiące?

„Babciu, skąd ty tak wszystko wiesz?”, zastanawia się Ewa. „Czujesz? Chyba tylko małe dzieci i bardzo starzy ludzie potrafią tak wyczuwać, bez słów. A gdy jesteśmy pośrodku życia, gdzieś tę zdolność gubimy”.