Изменить стиль страницы

— Tylko dobrze mi jej pilnować — Bonhart wręczył Silifantowi koniec łańcucha. - Jak oka w głowie.

*****

Kenna trzymała się na uboczu. Owszem, chciała przyjrzeć się dziewce, o której tak głośno było ostatnio, ale czuła dziwną odrazę do wpychania się w tłumek otaczający Harsheima i Silifanta, którzy prowadzili zagadkowego jeńca pod słup na majdanie.

Wszyscy tłoczyli się, przepychali, przyglądali. Próbowali nawet pomacać, pchnąć, szarpnąć. Dziewczyna stąpała sztywno, utykała lekko, ale głowę trzymała wysoko. Bił ją, pomyślała Kenna. Ale jej nie złamał.

— Znaczy, to jest ta Falka…

— Dziewuszka ledwo dorosła!

— Dziewuszka, tfu! Rezunka!

— Sześciu chłopów pono zasiekła, bestia, na arenie w Claremont…

— A ilu podobnież wcześniej… Diablica…

— Wilczyca!

— A klacz, jaka klacz, patrzcie. Cudnej krwie koń… A tu, przy Bonharta tybince, jaki miecz… Ha… Cudo!

— Zostawić! - warknął Dacre Silifant. - Nie tykać! Gdzie z łapami do cudzych rzeczy? Dziewczyny też nie ruszać, nie macać, nie czynić wstrętów ni insultów! Okazać nieco kompasji. Nie wiada, czyli nie będziem jej przed świtem musieli kaźnić. Niechże choć do tego czasu zazna spokoju.

— Jeśli dziewka ma iść na śmierć — wyszczerzył zęby Cyprian Fripp Młodszy — to może by tak jej ostatek życia osłodzić i wygodzie jej dobrze? Wziąć na sianko i przechędożyć?

— No! — zarechotał Kabemik Turent — Można by! Spytajmy Puszczyka, czy wolno…

— Ja wam mówię, że nie wolno! — uciął Dacre. - Wam jedno aby po łbach biega, jebaki wy zatracone! Powiedziałem, dziewczynę w spokoju zostawić. Andres, Stigward, stańcie tu przy niej. Z oka nie spuszczać, na krok się nie oddalać. A tych, gdy który się zbliży, batem!

— O wa! — rzekł Fripp. - Nie, to nie, nam zajedno. Chodźwa, chłopy, pod bróg, do tutejszych, oni tam barana i parsiuka pieką na ucztę. Przecie dziś Równonoc, święto. Póki panowie radzą, my możem poświętować.

— Chodźmy! Wyciąg, Dede, jaki gąsiorek z sepetów. Wypijemy! Można, panie Silifant? Panie Harsheim? Święto dziś, a i tak na noc nigdzie nie pojedziem.

— A to pomysły paradne! — zmarszczył się Silifant. - Biesiady i wypitki im w głowie! A kto tu zostanie, by pomagać dziewki strzec i na zawołanie pana Stefana być?

— Ja zostanę — powiedział Neratin Ceka.

— I ja — powiedziała Kenna.

Dacre Silifant popatrzył na nich uważnie. Wreszcie przyzwalająco machnął ręką. Fripp i kompania podziękowali nieskładnym rykiem.

— Ale uważać mi tam, na tym świętowaniu! — ostrzegł Ola Harsheim. - Do dziewek się nie brać, by którego chłopi widłami w słabiznę nie zmacali!

— O wa! Idziesz z nami, Chloe? A ty, Kenna? Nie namyślisz się?

— Nie. Zostaję.

*****

— Zostawili mnie pod słupem, na łańcuchu, ze związanymi rękami. Pilnowało mnie dwóch. A dwoje stojących opodal bez przerwy zerkało, obserwowało. Wysoka i niebrzydka kobieta. I mężczyzna o takiej jakiejś kobiecej aparycji i ruchach. Dziwny taki.

Kot siedzący na środku izby ziewnął szeroko, znudzony, bo zamęczona mysz przestała być zabawna. Vysogota milczał.

— Bonhart, Rience i ten Skellen-Puszczyk wciąż radzili w świetlicy. Nie wiedziałam, nad czym. Spodziewać się mogłam najgorszego, ale byłam zrezygnowana. Jeszcze jedna arena? Czy zwyczajnie mnie zamordują? A niech tam, myślałam, niech to się wreszcie skończy.

Vysogota milczał.

*****

Bonhart westchnął.

— Nie patrz wilkiem, Skellen — powtórzył. - Chciałem zwyczajnie zarobić. Mnie, uważasz, na emeryturę pora, na werandzie siedzieć, na gołębie popatrywać. Dawałeś mi za Szczurzycę sto florenów, koniecznie chciałeś martwą. Zastanowiło mnie to. Ile też ta panna może być naprawdę warta, pomyślałem. I wykombinowałem, że gdy się ją zabije lub odda, z pewnością mniej będzie warta, niż gdyby się ją zatrzymało. Stara zasada ekonomii i handlu. Towar taki jak ona stale przyrasta w wartości. Można się potargować…

Puszczyk zmarszczył nos, jakby w okolicy coś zaśmierdziało.

— Szczery jesteś, Bonhart, do bólu. Ale przejdź do rzeczy. Do wyjaśnień. Uciekasz z dziewczyną przez całe Ebbing, a naraz zjawiasz się i tłumaczysz zasadami ekonomii. Wyjaśnij, co zaszło.

— Co tu wyjaśniać — uśmiechnął się obleśnie Rience. - Pan Bonhart po prostu połapał się wreszcie, kim naprawdę dziewka jest. I ile jest warta.

Skellen nie zaszczycił go spojrzeniem. Patrzył na Bonharta, w jego rybie, pozbawione wyrazu oczy.

— I tę drogocenną dziewczynę — wycedził — tę wartościową zdobycz, mającą zagwarantować emeryturę, wypycha się w Claremont na arenę i każe walczyć na śmierć. Ryzykuje się jej życiem, choć podobno żywa tyle warta. Jak to jest, Bonhart? Bo coś mi tu nie gra.

— Gdyby zginęła na tej arenie — Bonhart nie spuścił oczu — to by znaczyło, że nic nie była warta.

— Rozumiem — Puszczyk zmarszczył lekko brwi. - Ale zamiast zawieźć dziewkę na kolejną arenę, przywiozłeś ją do mnie. Dlaczego, jeśli wolno spytać?

— Powtarzam — wykrzywił się Rience. - Połapał się, kina ona jest.

— Bystry jesteście, panie Rience — Bonhart przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy. - Odgadliście. Tak, prawda to, ze szkoloną w Kaer Morhen wiedźminką wiązała się jeszcze jedna zagadka. W Geso, podczas napadu na szlachciankę, dziewka rozpuściła języczek. Że niby taka ważna i utytułowana, że baronówna to dla niej furda i szysz, kłaniać się nisko powinna. Tedy owa Falka, myślę sobie, to co najmniej hrabianka. Ciekawe. Wiedźminka: to raz, Dużo to widuje się wiedźminek? W bandzie Szczurów: to dwa. Cesarski koroner własną ważną osobą ugania się za nią od Korathu po Ebbing, rozkazuje uśmiercić: trzy. A do tego wszystkiego… szlachcianka jakoby wysokiego rodu. Ha, myślę sobie, trzeba będzie dziewkę wreszcie spytać, kimże to ona naprawdę jest.

Zamilkł na chwilę.

— Początkowo — wytarł nos mankietem — nie chciała gadać. Choć prosiłem. Ręką nogą, batem prosiłem. Kaleczyć nie chciałem… Ale trzeba trafu, napatoczył się cyrulik. Z przyrządami do rwania zębów. Przywiązałem ją do krzesła…

Skellen słyszalnie przełknął ślinę. Rience uśmiechnął się. Bonhart obejrzał mankiet.

— Wszystko mi powiedziała, zanim… Gdy tylko zobaczyła instrumenty. Te zębne kleszcze i pelikany. Od razu się zrobiła rozmowniejsza. Okazało się, że to…

— Księżniczka Cintry — rzekł Rience, patrząc na Puszczyka. - Spadkobierczyni tronu. Kandydatka na żonę cesarza Emhyra.

— Czego to pan Skellen powiedzieć mi nie raczył — skrzywił usta łowca nagród. - Kazał zwyczajnie ukatrupić, kilka razy to zaznaczał. Zabić na miejscu i bez litości! Jak to, panie Skellen? Zabić królową? Przyszłą ślubną swego cesarza? Z którą, jeśli plotce wierzyć, cesarz tylko patrzeć, jak na kobiercu stanie, po czym będzie wielka amnestia?

Wygłaszając orację, Bonhart wiercił Skellena wzrokiem. Ale koroner cesarski oczu nie spuścił.

— Ot — podjął łowca — wychodzi: kabała. Tak tedy, choć z żalem, ale ze swoich planów względem tej wiedźminki — księżniczki zrezygnowałem. Przywiozłem całą tę kabałę tutaj, do pana Skellena. By pogadać, poukładać się… Bo ta kabała to troszeczkę jakby za dużo jak na jednego Bonharta…

— Bardzo słuszny wniosek — powiedziało skrzekliwie coś zza pazuchy Rience'a. - Bardzo słuszny wniosek, panie Bonhart. To, co złapaliście, panowie, to trochę za dużo dla was obu. Na wasze szczęście, macie jeszcze mnie.

— Co to jest? — Skellen zerwał się z krzesła. - Co to, cholera, jest?

— Mój mistrz, czarodziej Vilgefortz — Rience wyjął zza pazuchy malutkie srebrne puzderko. - Dokładniej głos mego mistrza. Dobiegający z tego oto magicznego urządzenia, zwanego ksenoglozem.

— Witam wszystkich panów — powiedziało puzderko. - Szkoda, że mogę was tylko słyszeć, ale na teleprojekcję lub teleportację nie pozwalają mi pilne zajęcia.

— Tego, psiakrew, jeszcze brakowało — warknął Puszczyk. - Ale mogłem się domyślić. Rience jest za głupi, by działać sam i na własną rękę. Mogłem się domyślić, że cały czas czaisz się gdzieś w mroku, Vilgefortz. Jak stary opasły pająk, czaisz się w ciemności, oczekując drgnięć pajęczyny.