Zostanie? Co?
Poczuła, jak ziemia ucieka jej spod nóg, jak jakaś potworna siła wykręca jej ręce, tamie stawy w barkach i łokciach, napina kręgi jak przy torturze strappado. Krzyknęła z bólu, targnęła się, otworzyła oczy. Nie, to nie był sen. To nie mógł być sen. Była na drzewie, wisiała rozpięta na konarach olbrzymiego jesionu. Nad nią, wysoko, kołował sokół, pod nią, w dole, w mroku, słyszała syk węży, chrzęst ocierających się o siebie łusek.
Coś poruszyło się obok niej. Po jej wyprężonym i obolałym ramieniu przebiegła wiewiórka.
— Czy jesteś gotowa? — spytała wiewiórka. - Czy jesteś gotowa na poświęcenie? Co jesteś gotowa poświęcić?
— Nie mam nic! — ból oślepiał i paraliżował. - A nawet gdybym miała, nie wierzę w sens takiego poświęcenia! Ja nie chcę cierpieć za miliony! Ja nie chcę cierpieć w ogóle! Za nikogo i dla nikogo!
— Nikt nie chce cierpieć. A przecież jest to udziałem każdego. A niektórzy cierpią bardziej. Niekoniecznie z wyboru. Rzecz nie w tym, że znosi się cierpienie. Rzecz w tym, jak się je znosi.
Janka! Janeczka!
Zabierz ode mnie tego garbatego potwora! Nie chcę na niego patrzeć!
To twoja córka, tak samo jak moja.
Doprawdy? Dzieci, które ja spłodziłem, są normalne.
Jak śmiesz… Jak śmiesz sugerować…
To w twojej elfiej rodzinie były czarownice. To ty usunęłaś pierwszą ciążę. To przez to. Masz skażoną elfią krew i łono, kobieto. Dlatego rodzisz potwory.
To nieszczęśliwe dziecko… Taka była wola bogów! To twoja córka, tak samo jak i moja! Co miałam zrobić? Udusić ją? Nie podwiązywać pępowiny? Co mam zrobić teraz? Wyprowadzić ją do lasu i zostawić? Czego ty ode mnie chcesz, na bogów?
Tato! Mamo!
Precz, dziwolągu.
Jak śmiesz! Jak śmiesz bić dziecko! Stój! Dokąd idziesz? Dokąd? Do niej, tak? Do niej!
A tak, kobieto. Jestem mężczyzną, wolno mi zaspokajać żądze, gdzie chcę i kiedy chcę, to moje przyrodzone prawo. A ty mnie mierzisz. Ty i owoc twego zwyrodniałego żywota. Nie czekaj z wieczerzą. Nie wrócę na noc.
Mamo…
Dlaczego płaczesz?
Dlaczego mnie bijesz i odpychasz? Przecież byłam grzeczna…
Mamo! Mamusiu!
— Czy zdolna jesteś do wybaczania?
— Wybaczyłam już dawno.
— Nasyciwszy się pierwej zemstą.
— Tak.
- Żałujesz?
— Nie.
Ból, potworny ból masakrowanych dłoni i palców.
— Tak, jestem winna! Czy to chciałaś usłyszeć? Wyznanie i skruchę? Chciałaś usłyszeć, jak Yennefer z Vengerbergu kaja się i korzy? Nie, tej przyjemności ci nie dam. Winy wyznaję i oczekuję kary. Ale ty nie doczekasz się mojej skruchy!
Ból sięga granic tego, co człowiek jest w stanie wytrzymać.
— Wypominasz mi zdradzonych, oszukanych, wykorzystanych, wypominasz mi tych, co umarli przeze mnie z własnej ręki, z mojej ręki… To, że podniosłam kiedyś rękę na siebie? Miałam widać powody! I nie żałuję niczego! Choćbym mogła cofnąć czas… Nie żałuję niczego.
Sokół usiadł na jej ramieniu.
Wieża Jaskółki. Wieża Jaskółki. Spiesz do Wieży Jaskółki, Córeczko.
Pieje kogut Kambi.
Ciri na karej klaczy, z szarymi włosami targanymi wiatrem w galopie. Z jej twarzy leje się i pryska krew, jaskrawa, żywa czerwień. Kara klacz wzbija się jak ptak, gładko prześlizguje się nad belką kołowrotu. Ciri chwieje się w siodle, ale nie spada…
Ciri wśród nocy, wśród kamienno-piaszczystego pustkowia, ze wzniesioną ręką, z ręki wylatuje świecąca kula… Jednorożec grzebiący kopytem żwir… Wiele jednorożców… Ogień… Ogień…
Geralt na moście. W walce. W ogniu. Płomień odbija się w ostrzu miecza.
Fringilla Vigo, jej zielone oczy szeroko rozwarte w rozkoszy, jej ciemna ostrzyżona główka na otwartej księdze, na frontyspisie… Widać fragment tytułu: Uwagi o śmierci niechybnej…
W oczach Fringilli odbijają się oczy Geralta.
Otchłań. Dym. Schody prowadzące w dół. Schody, którymi trzeba zejść. Coś się kończy. Nadchodzi Tedd Deireadh, Czas Końca…
Ciemność. Wilgoć. Przeraźliwe zimno kamiennych ścian. Zimno żelaza na przegubach rąk, na kostkach nóg. Ból tętniący w zmasakrowanych dłoniach, rwący w zmiażdżonych palcach…
Ciri trzyma ją za rękę. Długi, ciemny korytarz, kamienne kolumny, może posągi… Mrok. W nim szepty, ciche jak szum wiatru.
Drzwi. Nieskończenie wiele drzwi o gigantycznych, ciężkich skrzydłach otwiera się przed nimi bez szmeru.
A na końcu, w nieprzebitej ciemności, takie, które nie otworzą się same. Których otworzyć nie wolno.
Jeżeli się boisz, zawróć.
Nie wolno otworzyć tych drzwi. Ty o tym wiesz.
Wiem.
A jednak prowadzisz mnie tam.
Jeżeli się boisz, zawróć. Jeszcze jest czas, by zawrócić. Jeszcze nie jest za późno.
A ty?
Dla mnie jest.
Pieje kogut Kambi.
Nadszedł Tedd Deireadh.
Aurora borealis.
Świt.
— Yennefer. Zbudź się.
Poderwała głowę. Spojrzała na dłonie. Miała obie. Całe.
— Sigrdrifa? Zasnęłam…
— Chodź.
— Dokąd? — szepnęła. - Dokąd tym razem?
— Słucham? Nie rozumiem cię. Chodź. Musisz to zobaczyć. Coś się stało… Coś dziwnego. Żadna z nas nie wie, jak i czym to wytłumaczyć. A ja się domyślam. Łaska… Spłynęła na ciebie łaska bogini, Yennefer.
— O co chodzi, Sigrdrifo?
— Spójrz.
Spojrzała. I westchnęła głośno.
Brisingamen, święty klejnot Modron Preyji, nie wisiał już na szyi bogini. Leżał u jej stóp.
— Dobrze słyszę? - upewnił się Crach an Craite. - Przenosisz się z twym magicznym warsztatem na Hindarsfjall? Kapłanki udostępnią ci święty brylant? Pozwolą wykorzystać go w twej piekielnej machinie?
— Tak.
— No, no. Yennefer, czy ty się aby nie nawróciłaś? Co się tam wydarzyło, na wyspie?
— Nieważne. Wracam do świątyni i tyle.
— A środki finansowe, o które prosiłaś? Będą potrzebne?
— Raczej tak.
— Seneszal Guthlaf wypełni każde twoje odnośne polecenie. Ale, Yennefer, wydaj te polecenia szybko. Pospiesz się. Odebrałem nowe wieści.
— Cholera, tego się obawiałam. Wiedzą już, gdzie jestem?
— Nie, jeszcze nie wiedzą. Ostrzeżono mnie natomiast, że możesz się pojawić na Skellige i polecono natychmiast uwięzić. Polecono też brać na wyprawach jeńców i dywulgować z nich informacje, choćby nawet strzępki informacji dotyczące ciebie. Twojej bytności w Nilfgaardzie lub w prowincjach. Yennefer, pośpiesz się. Gdyby cię wyśledzili i dopadli tu, na Skellige, znalazłbym się w lekko kłopotliwej sytuacji.
— Zrobię, co w mojej mocy. Także w tym kierunku, by cię nie skompromitować. Nie bój się.
Crach wyszczerzył zęby.
— Powiedziałem: lekko. Ja się ich nie boję. Ani królów, ani czarodziejów. Nic mi nie mogą zrobić, bo jestem im potrzebny, A do tego, by udzielić ci pomocy, byłem zobowiązany przysięgą lenną. Tak, tak, dobrze słyszysz. Formalnie nadal jestem wasalem korony Cintry. A Cirilla ma do tej korony formalne prawa. Reprezentując Cirillę, będąc jej jedyną opiekunką, masz formalne prawo rozkazywać mi, domagać się posłuszeństwa i serwitutów.
— Kazuistyczne sofizmaty.
— No pewnie — parsknął. - Sam to zakrzyknę, wielkim głosem, gdyby mimo wszystko okazało się jednak prawdą, że Emhyr var Emreis zmusił dziewczynę do małżeństwa. Także wtedy, gdyby za pomocą jakichś prawniczych kruczków i zakrętasów wyzuto Ciri z praw do tronu i podstawiono kogoś innego, choćby tego bęcwała Vissegerda. Wtedy bez zwłoki wypowiem posłuszeństwo i przysięgę lenniczą.
— A gdyby — Yennefer zmrużyła oczy — mimo wszystko okazało się, że Ciri nie żyje?
— Ona żyje — rzekł twardo Crach. - Wiem to na pewno.
— Skąd?
— Nie będziesz chciała dać wiary.
— Wypróbuj mnie.
— Krew królowych Cintry — zaczął Crach — przedziwnie związana jest z morzem. Gdy umiera któraś z kobiet tej krwi, morze wpada w istne szaleństwo. Mówi się, że Ard Skellig opłakuje córki Riannon. Bo sztorm jest wtedy tak silny, że bijące od zachodu fale przeciskają się przez szczeliny i jaskinie po strome wschodniej i nagle ze skały tryskają słone ruczaje. A cała wyspa drży. Prosty lud mówi: oto Ard Skellig szlocha. Znowu ktoś umarł. Umarła krew Riannon. Starsza Krew.