Miał rację, pomyślał. Śmierć nie zawsze jest taka sama.
A potem — po czasie jednak makabrycznie długim — stos i Wiklinowa Baba litościwie eksplodowały piekłem huczącego ognia, ognia, w którym nie mogło przetrwać nic.
— Twój medalion, Geralt — powiedziała stojąca obok niego Angouleme.
— Słucham? — odchrząknął, bo gardło miał ściśnięte. - Co mówiłaś?
— Twój srebrny medalion z wilkiem. Schirru go miał. Teraz już go straciłeś na amen. Stopił się w tym żarze.
— Trudno — powiedział po chwili, patrząc w bławatkowe oczy flaminiki. - Nie jestem już wiedźminem. Przestałem być wiedźminem. Na Thanedd, w Wieży Mewy. W Brokilonie. Na moście nad Jarugą. W jaskini pod Gorgoną. I tutaj, w Lesie Myrkvid. Nie, ja już nie jestem wiedźminem. Będę się więc musiał nauczyć obywać bez wiedźmińskiego medalionu.
Rozdział ósmy
Król bezgranicznie kochał swą małżonkę, królową, a ona całym sercem kochała jego. Coś takiego musiało skończyć się nieszczęściem.
Delannoy, Flourens, językoznawca i historyk, 1432 w Vicouaro, w latach 1460–1475 sekretarz i bibliotekarz na dworze cesarskim. Niestrudzony badacz legend i baśni ludowych, autor wielu rozpraw uważanych za pomniki dawnego języka i literatury północnych regionów Imperium. Z dzieł jego najważniejsze są: "Mity i legendy ludów Pófnocy", "Bajki i klechdy", "Niespodzianka, albo mit Starszej Krwi", "Saga o wiedźminie", oraz "Wiedźmin i wiedźminka, czyli nieustające poszukiwanie". Od roku 1476 profesor akademii w Castell Graupian, gdzie zmarł 1510.
Wicher dął od morza, łopotał żaglami, mżawka boleśnie, niby drobniutki grad, cielą w twarz. Woda w Wielkim Kanale była ołowiana, zmarszczona wiatrem, upstrzona wysypką dżdżu.
— Tędy, panie, pozwólcie. Łódź czeka.
Dijkstra westchnął ciężko. Miał już serdecznie dosyć podróży morskiej, uradowało go te kilka chwil, gdy czuł pod nogami twardy i stabilny kamień nabrzeża, szlag go trafiał na myśl o konieczności wkroczenia znowu na chybotliwy pokład. Ale co było robić — Lan Exeter, zimowa stolica Koviru, różniła się w sposób zasadniczy od innych stolic świata. W porcie Lan Exeter przybywający morzem podróżni wysiadali ze statków na kamienne keje tylko po to, by natychmiast przesiąść się na następną jednostkę pływającą — smukłą wielowiosłową łódź z wysoko zadartym dziobem i niewiele niższą rufą. Lan Exeter było zbudowane na wodzie, w szerokim ujściu rzeki Tango. Zamiast ulic miasto miało kanały — a cała komunikacja miejska dokonywała się na łodziach.
Wsiadł do łodzi, przywitawszy się z redańskim ambasadorem oczekującym na niego przy trapie. Odbito od kei, wiosła równo uderzyły o wodę, łódź ruszyła, nabrała szybkości. Redański ambasador milczał.
Ambasador, pomyślał machinalnie Dijkstra. Od ilu lat Redania wysyła do Koviru ambasadorów? Od stu dwudziestu, góra. Już sto dwadzieścia lat Kovir i Poviss są dla Redanii zagranicą. A przecież nie zawsze były.
Krainy położone na północy, nad Zatoką Praksedy, Redania z dawien dawna traktowała jak swe własne lenno. Kovir i Poviss były — jak to się mówiło na dworze tretogorskim — apanażem w oprawie koronnej. Kolejni rządzący tam hrabiowie apanażyści zwani byli Trojdenidami, wywodzili się bowiem — lub twierdzili, że się wywodzą — od wspólnego przodka, Trojdena. Ówże princ Trojden był rodzonym bratem króla Redanii Radowida I, tego nazwanego później Wielkim. Już w młodości był ów Trojden typem obleśnym i wyjątkowo wrednym. Strach brał, gdy się pomyślało, że z latami się rozwinie. Król Radowid — nie będący pod tym względem wyjątkiem — brata nienawidził jak morowej zarazy. Mianował go więc hrabią apanażystą Koviru — by się go pozbyć, odsunąć jak najdalej od siebie. A dalej niż Kovir nie dało się.
Hrabia apanażystą Trojden był formalnie wasalem Redanii, ale wasalem nietypowym — nie ponoszącym żadnych ciężarów ani powinności lennych. Ba, nie musiał składać nawet ceremonialnej przysięgi lenniczej, zażądano od niego wyłącznie tak zwanej obietnicy nieszkodzenia. Jedni mówili, że Radowid zwyczajnie się zlitował — wiedząc, że kovirskiej "oprawy koronnej" nie stać ni na daninę, ni na służebność. Inni zaś utrzymywali, że Radowid po prostu nie chciał na oczy oglądać hrabiego apanażysty — mdliło go na samą myśl, że braciszek może osobiście zjawić się w Tretogorze z pieniędzmi lub z pomocą wojskową. Jak było naprawdę, nikt nie wiedział, ale jak było, tak zostało. Długie lata po śmierci Radowida I w Redanii nadal obowiązywało prawo promulgowane za czasów wielkiego króla. Po pierwsze: hrabstwo Koviru jest wasalem, ale nie musi ani płacić, ani służyć. Po drugie: apanaż kovirski jest dobrem martwej ręki, a sukcesja jest w wyłącznej gestii domu Trojdenidów. Po trzecie: Tretogor nie miesza się do spraw domu Trojdenidów. Po czwarte: członków domu Trojdenidów nie zaprasza się do Tretogoru na uroczystości obchodów świąt państwowych. Po piąte: ani z żadnych innych okazji.
O tym, co na Północy się dzieje, mato kto w sumie wiedział i mało kogo to interesowało. Do Redanii dochodziły — głównie okrężną drogą, przez Kaedwen — wieści o konfliktach hrabstwa kovirskiego z pomniejszymi północnymi władykami. O przymierzach i wojnach — z Hengfors, Malleore, Creyden, Talgarem i innymi kraikami o trudnych do zapamiętania nazwach. Ktoś tam kogoś podbijał i wchłaniał, ktoś z kimś łączył się w dynastycznym związku, ktoś kogoś pogromił i zhołdował — w sumie nie bardzo było wiadomo, kto, kogo i dlaczego.
Wieści o wojnach i walkach zwabiły jednak na Północ całe mrowie zabijaków, awanturników, łowców przygód i innych niespokojnych duchów szukających łupu i możliwości wyżycia się. Ciągnęli tacy ze wszystkich stron świata, nawet z krajów tak odległych, jak Cintra czy Rivia. Przede wszystkim jednak byli to obywatele Redanii i Kaedwen. Zwłaszcza z Kaedwen szły do Koviru całe komuniki jazdy — plotka rozgłosiła nawet, że na czele jednego pojechała osławiona Aideen, buntownicza nieślubna córka kaedweńskiego monarchy. W Redanii mówiło się nawet, że na dworze w Ard Carraigh rodzą się zamysły aneksji pomocnego hrabstwa i oderwania go od redańskiej korony. Ktoś tam zaczął nawet wrzeszczeć o potrzebie zbrojnej interwencji.
Tretogor jednak demonstracyjnie oznajmił, że Północ go nie interesuje. Jak uznali królewscy juryści, obowiązuje zasada wzajemności — apanaż kovirski nie ponosi żadnych powinności wobec korony, tedy korona nie udziela pomocy Kovirowi. Tym bardziej, że Kovir o żadną pomoc nigdy nie prosił.
Tymczasem z toczonych na północy wojen Kovir i Poviss podniosły się silniejsze i potężniejsze. Mało kto wówczas o tym wiedział. Wyraźniejszym sygnałem rosnącej potęgi Północy był coraz aktywniejszy eksport. O Kovirze przez dziesiątki lat mawiano, że jedynym bogactwem tej krainy jest piach i morska woda. Dowcip przypomniano sobie, gdy produkcja kovirskich hut i salin praktycznie zmonopolizowała światowy rynek szkła i soli.
Ale choć setki ludzi pijały ze szklanic ze znakiem kovirskich hut i soliły zupę povisską solą, wciąż był to w świadomości ludzkiej kraj niebywale odległy, niedostępny, surowy i nieprzyjazny. I przede wszystkim inny.
W Redanii i Kaedwen zamiast "do wszystkich diabłów" mówiło się: "przegonić kogoś do Poviss". Jak się wam u mnie nie podoba, mawiał mistrz do krnąbrnych czeladników, to wolna droga do Koviru. Nie będzie tu kovirskich porządków, krzyczał profesor na niesfornie rozdyskutowanych żaków. Do Poviss idź się mądrzyć, wołał rolnik do syna krytykującego pradziadowe radło i żarowy system uprawy.
Komu się nie podobają odwieczne porządki, wolna droga do Koviru!
Adresaci tych wypowiedzi pomału, pomaleńku jęli się zastanawiać i wkrótce zauważyli, że faktycznie, drogi do Koviru i Poviss nic, ale to absolutnie nic nie tarasuje. Na północ ruszyła druga fala emigracji. Tak jak i poprzednia, fala ta głównie składała się z niezadowolonych cudaków, którzy różnili się i chcieli inaczej. Ale tym razem nie byli to skłóceni z życiem i nigdzie nie pasujący awanturnicy. Przynajmniej nie jedynie.