— Wiem.

— I wiesz, jak tam dotrzeć?

— I to wiem.

— Nie uważasz, że należałoby go ostrzec? Uprzedzić, że jego i dziewczynki szukają ludzie pokroju tego Rience'a? Pojechałbym tam, ale ja naprawdę nie wiem, gdzie to jest… To miejsce, którego nazwy wolę nie wypowiadać…

— Skonkluduj, Jaskier.

— Jeżeli wiesz, gdzie Geralt jest, powinnaś jechać i ostrzec go. Jesteś mu coś winna, Yennefer. Coś cię przecież z nim łączyło.

— Owszem — potwierdziła chłodno. - Coś mnie z nim łączyło. Dlatego trochę go znam. Nie lubił, by narzucać mu się z pomocą. A jeśli pomocy potrzebował, szukał jej u osób, do których miał zaufanie. Od tamtych wydarzeń minął ponad rok, a ja… nie miałam od niego żadnych wieści. A jeżeli chodzi o dług, to jestem mu winna dokładnie tyle, ile on mnie. Nie mniej i nie więcej.

— Ja zatem tam pojadę — uniósł głowę. - Powiedz mi…

— Nie powiem — przerwała. - Jesteś spalony, Jaskier. Mogą dopaść cię znowu, im mniej wiesz, tym lepiej. Znikaj stąd. Jedź do Redanii, do Dijkstry i Filippy Eilhart, przyklej się do dworu Vizimira. I jeszcze raz uprzedzam: zapomnij o Lwiątku z Cintry. O Ciri. Udawaj, że nigdy nie słyszałeś tego imienia. Zrób, o co cię proszę. Nie chciałabym, by spotkało cię coś złego. Za bardzo cię lubię, zbyt wiele ci zawdzięczam…

— Już po raz wtóry to powiedziałaś. Co ty mi zawdzięczasz, Yennefer?

Czarodziejka odwróciła głowę, milczała długo.

— Jeździłeś z nim — powiedziała wreszcie. - Dzięki tobie nie był sam. Byłeś mu przyjacielem. Byłeś z nim.

Bard spuścił wzrok.

— Niewiele miał z tego — mruknął. - Niewiele skorzystał na tej przyjaźni. Miał z mojego powodu głównie kłopoty. Wciąż musiał wyciągać mnie z jakiejś kabały… Pomagać mi…

Przechyliła się przez stół, położyła mu rękę na dłoni, ścisnęła silnie, nie mówiąc słowa. W jej oczach był żal.

— Jedź do Redanii — powtórzyła po chwili. - Do Tretogoru. Tam będziesz pod pieczą Dijkstry i Filippy. Nie próbuj odgrywać bohatera. Wplątałeś się w niebezpieczną aferę, Jaskier.

— Zauważyłem — skrzywił się, pomasował bolące ramię. - Właśnie dlatego uważam, że należy ostrzec Geralta. Ty jedna wiesz, gdzie go szukać. Znasz drogę. Domniemywam, że bywałaś tam… gościem…

Yennefer odwróciła się. Jaskier widział, jak zacisnęła wargi, jak drgnął mięsień na jej policzku.

— Owszem, zdarzało mi się niegdyś — powiedziała, a w jej głosie było coś nieuchwytnie dziwnego. - Zdarzało mi się bywać tam gościem. Ale nigdy nieproszonym.

*****

Wiatr zawył wściekle, zafalował porastającymi ruiny miotłami traw, zaszumiał w krzakach głogu i wysokich pokrzywach. Chmury przetoczyły się przez krąg księżyca, na chwilę rozjaśniając zamczysko, zalewając bladą, rozfalowaną od cieni poświatą fosę i resztki muru, ujawniając kopczyki czaszek szczerzących połamane zęby, patrzących w nicość czarnymi dziurami oczodołów. Ciri pisnęła cienko i ukryła głowę pod płaszczem Wiedźmina.

Szturchnięta piętami klacz ostrożnie przestąpiła stertę cegieł, weszła pod złamaną arkadę. Podkowy, dzwoniąc o kamienne płyty, budziły wśród murów upiorne echa, tłumione wyjącym wichrem. Ciri dygotała, wczepiwszy ręce w grzywę.

— Boję się — szepnęła.

— Nie masz się czego bać — odpowiedział wiedźmin, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Na całym świecie trudno o bezpieczniejsze miejsce. To jest Kaer Morhen, Wiedźmińskie Siedliszcze. Tu był kiedyś piękny zamek. Dawno temu.

Nie odpowiedziała, schyliła nisko głowę. Klacz Wiedźmina, nazywana Płotką, prychnęła z cicha, jak gdyby i ona chciała ją uspokoić.

Zanurzyli się w ciemną otchłań, w długi, nie kończący się czarny tunel wśród kolumn i arkad. Płotka stąpała pewnie i ochoczo, nie zważając na nieprzebite ciemności, raźno podzwaniała podkowami po posadzce.

Przed nimi, w końcu tunelu, zapłonęła nagle czerwonym światłem prosta pionowa linia. Rosnąc i poszerzając się, stała się drzwiami, zza których biła poświata, migotliwy blask łuczyw zatkniętych w żelazne uchwyty na ścianach. W drzwiach stanęła czarna, rozmazująca się w blasku postać.

— Kto? — Ciri usłyszała zły, metaliczny głos, brzmiący jak szczeknięcie psa. - Geralt?

— Tak, Eskel. To ja.

— Wchodź.

Wiedźmin zsiadł, zdjął Ciri z siodła, postawił na ziemi, wcisnął w rączki tobołek, który uchwyciła kurczowo oburącz, żałując, że jest zbyt mały, by mogła schować się za nim cała.

— Zaczekaj tu z Eskelem — powiedział. - Odprowadzę Płotkę do stajni.

— Chodź do światła, mały — warknął mężczyzna zwany Eskelem. - Nie stój w ciemnościach.

Ciri spojrzała w górę, na jego twarz, i z trudem stłumiła krzyk przestrachu. To nie był człowiek. Chociaż stał na dwóch nogach, chociaż pachniał potem i dymem, chociaż nosił normalne ludzkie odzienie, to nie był człowiek. Żaden człowiek, pomyślała, nie może mieć takiej twarzy.

— No, na co czekasz? — powtórzył Eskel.

Nie poruszyła się. Z ciemności słyszała oddalający się stuk podków Płotki. Coś, co było miękkie i piszczało, przebiegło jej po nodze. Podskoczyła.

— Nie stój w mroku, smyku, bo ci szczury pogryzą cholewki.

Ciri, przytulając tobołek, postąpiła prędko w stronę światła. Szczury z piskiem pryskały jej spod nóg. Eskel schylił się, odebrał jej zawiniątko, zdjął kapturek.

— Zaraza — mruknął. - Dziewczynka. Tego jeszcze brakowało.

Spojrzała na niego, przestraszona. Eskel uśmiechał się.

Zobaczyła, że to jednak człowiek, że ma całkiem normalną ludzką twarz, tyle że zniekształconą długą, brzydką, półokrągłą blizną, biegnącą od kącika ust przez cały policzek, aż do ucha.

— Skoro tu już jesteś, witaj w Kaer Morhen — powiedział. - Jak cię wołają?

— Ciri — odpowiedział za nią Geralt, bezszelestnie wyłaniając się z mroku. Eskel odwrócił się. Nagle, szybko, bez słowa obaj wiedźmini padli sobie w objęcia, mocno, twardo opletli się ramionami. Na jedną krótką chwilę.

- Żyjesz, Wilku.

- Żyję.

— No, dobra — Eskel wyjął łuczywo z uchwytu. - Chodźcie. Zamykani wewnętrzne wrota, bo ciepło ucieka.

Poszli korytarzem. Szczury były i tu, przemykały pod ścianami, popiskiwały z otchłani ciemnych bocznych przejść, pierzchały przed chwiejnym kręgiem światła rzucanym przez pochodnię. Ciri dreptała szybko, starając się dotrzymać kroku mężczyznom.

— Kto zimuje, Eskel? Oprócz Vesemira?

— Lambert i Coen.

Zeszli w dół po schodach, stromych i śliskich. W dole widać było odblask światła. Ciri usłyszała głosy, poczuła zapach dymu.

Halla była ogromna, zalana światłem z wielkiego paleniska huczącego płomieniami zasysanymi w czeluść komina. Jej środek zajmował ogromny, ciężki stół. Przy stole tym mogło zasiąść co najmniej dziesięciu ludzi. Siedziało trzech. Trzech ludzi. Trzech wiedźminów, poprawiła się w myśli Ciri. Widziała tylko sylwetki na tle żaru paleniska.

— Witaj, Wilku. Czekaliśmy na ciebie.

— Witaj, Vesemir. Witajcie, chłopaki. Dobrze być znowu w domu.

— Kogóż to do nas przywiodłeś?

Geralt milczał przez chwilę, potem położył rękę na ramieniu Ciri, popchnął ją leciutko do przodu. Szła niezgrabnie, niepewnie, kuląc się i garbiąc, pochylając głowę.

Boję się, pomyślała. Bardzo się boję. Gdy Geralt mnie odnalazł i zabrał ze sobą, myślałam, że strach już nie wróci, że to już minęło… I oto, zamiast w domu, jestem w tym strasznym, ciemnym, zrujnowanym zamczysku, pełnym szczurów i koszmarnych ech… Stoję znowu przed czerwoną ścianą ognia. Widzę groźne czarne postacie, widzę wpatrzone we mnie złe, niesamowicie błyszczące oczy…

— Kim jest to dziecko, Wilku? Kim jest ta dziewczynka?

— Jest moim… — Geralt zająknął się nagle. Poczuła na ramionach jego mocne, twarde dłonie. I nagle strach zniknął. Przepadł bez śladu. Czerwony huczący ogień dawał ciepło. Tylko ciepło. Czarne sylwetki były sylwetkami przyjaciół. Opiekunów. Błyszczące oczy wyrażały ciekawość. Troskę. I niepokój…