Wałach zarżał głośno, potrząsając łbem. Ciri szarpnęła się nagle, wzdrygnęła.

— Co się stało? — spytała Triss, starając się panować nad głosem.

Ciri odkaszlnęła, oburącz przeczesała włosy, potarła twarz.

— Nn… nic… — mruknęła niepewnie. - Zmęczona jestem, to dlatego… Dlatego usnęłam. Powinnam biec…

Magiczna aura znikła. Triss poczuła raptowną falę zimna ogarniającą całe ciało. Próbowała wmówić sobie, że to efekt gasnącego właśnie czaru ochronnego, ale wiedziała, że to nieprawda. Spojrzała w górę, na kamienny blok zamczyska, wytrzeszczający na nią czarne puste oczodoły zrujnowanych strzelnic. Przeszył ją dreszcz.

Koń zadzwonił podkowami po płytach podwórca. Czarodziejka szybko zeskoczyła z siodła, podała Ciri rękę. Korzystając z kontaktu dłoni, ostrożnie wysłała impuls magiczny. I zdumiała się. Bo nie poczuła nic. Żadnej reakcji, żadnej odpowiedzi. I żadnego oporu. W dziewczynce, która przed chwilą zmobilizowała niebywale silną aurę, nie było nawet śladu magii. Było to teraz zwykłe, nieudolnie ostrzyżone i źle ubrane dziecko.

Ale dziecko to przed chwilą nie było zwykłym dzieckiem.

Nie miała czasu zastanawiać się nad dziwnym zdarzeniem. Usłyszała zgrzyt okutych żelazem drzwi dobiegający z ciemnej czeluści korytarza, ziejącej za poobijanym portalem. Zsunęła z ramion futrzaną pelerynę, zdjęła lisią czapkę, szybkim ruchem głowy rozrzuciła włosy — swoją dumę i swój znak rozpoznawczy — długie, połyskujące złotem, puszyste pukle o kolorze świeżego kasztana.

Ciri westchnęła z podziwu. Triss uśmiechnęła się, rada z efektu. Piękne, długie i rozpuszczone włosy były rzadkością, wyznacznikiem pozycji, statusu, znakiem kobiety wolnej, pani samej siebie. Znakiem kobiety niezwykłej — bo "zwykłe" panny nosiły warkocze, "zwykłe" mężatki ukrywały włosy pod czepcami lub zawiciami. Panie wysokiego rodu, wliczając królowe, trefiły włosy i układały je. Wojowniczki strzygły się krótko. Tylko druidki i czarodziejki — i nierządnice — obnosiły się z naturalnymi grzywami, by podkreślić niezależność i swobodę.

Wiedźmini zjawili się jak zwykle niespodziewanie, jak zwykle bezszelestnie, jak zwykle nie wiadomo skąd. Stanęli przed nią, wysocy, smukli, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, z ciężarem ciała przełożonym na lewą nogę, w pozycji, z której, jak wiedziała, mogli zaatakować w ułamku sekundy. Ciri stanęła obok nich, w identycznej pozycji. W swym karykaturalnym ubranku wyglądała przezabawnie.

— Witamy w Kaer Morhen, Triss.

— Witaj, Geralt.

Zmienił się. Sprawiał wrażenie, jakby się postarzał. Triss wiedziała, że to biologicznie niemożliwe — wiedźmini starzeli się, owszem, ale w tempie zbyt wolnym, by zwykły śmiertelnik lub czarodziejka tak młoda jak ona mogli zauważyć zmiany. Ale wystarczyło jednego spojrzenia, by pojąć, że mutacja mogła powstrzymywać fizyczny proces starzenia. Psychicznego nie mogła. Posieczona zmarszczkami twarz Geralta była tego najlepszym dowodem. Triss z uczuciem głębokiej przykrości oderwała wzrok od oczu białowłosego Wiedźmina. Oczu, które ewidentnie widziały zbyt wiele. Poza tym nie dostrzegła w tych oczach nic z tego, na co liczyła.

— Witaj — powtórzył. - Cieszymy się, że zechciałaś przyjechać.

Obok Geralta stał Eskel, podobny do Wilka jak brat, jeśli nie liczyć koloru włosów i długiej blizny zniekształcającej policzek. I najmłodszy z wiedźminów z Kaer Morhen, Lambert, jak zwykle z nieładnym, kpiącym grymasem na twarzy. Vesemira nie było.

— Witamy i prosimy do środka — powiedział Eskel. - Zimno, a duje, jakby się ktoś powiesił. Ciri, a ty dokąd? Ciebie nie dotyczy to zaproszenie. Słońce jeszcze wysoko, chociaż go nie widać. Można jeszcze trenować.

— Ejże — potrząsnęła włosami czarodziejka. - Staniała, widzę, grzeczność w Wiedźmińskim Siedliszczu. Ciri powitała mnie tu jako pierwsza, przyprowadziła do warowni. Powinna mi towarzyszyć…

— Ona się tu szkoli, Merigold — skrzywił się Lambert w parodii uśmiechu. Zawsze ją tak nazywał: «Merigold», bez tytułu, bez imienia. Triss nienawidziła tego. - Jest uczniem, nie majordomusem. Witanie gości, nawet tak miłych jak ty, nie należy do jej obowiązków. Idziemy, Ciri.

Triss wzruszyła lekko ramionami, udając, że nie widzi zakłopotanych spojrzeń Geralta i Eskela. Zmilczała. Nie chciała wprowadzać ich w jeszcze większe zakłopotanie. A nade wszystko nie chciała, by zorientowali się, jak bardzo interesuje i fascynuje ją dziewczynka.

— Odprowadzę twojego konia — zaofiarował się Geralt, sięgając po wodze. Triss ukradkiem przesunęła rękę i dłonie ich złączyły się. Oczy też.

— Pójdę z tobą — powiedziała swobodnie. - Mam w jukach kilka drobiazgów, które będą mi potrzebne.

— Dostarczyłaś mi nie tak dawno trochę przykrych wrażeń — mruknął zaraz po tym, jak weszli do stajni. - Na własne oczy oglądałem twój imponujący nagrobek. Obelisk upamiętniający twą bohaterską śmierć w bitwie o Sodden. Dopiero niedawno doszły mnie wieści, że to była pomyłka. Nie mogę pojąć, jak można było cię z kimś pomylić, Triss.

— To długa historia — odpowiedziała. - Opowiem ci przy sposobności. A przykre wrażenia zechciej mi wybaczyć.

— Nie ma nic do wybaczania. Ostatnimi czasy mało miałem powodów do radości, a tą, której doznałem na wieść, że żyjesz, trudno porównać z jakąkolwiek inną. Chyba tylko z tą, jaką czuję w tej chwili, gdy patrzę na ciebie.

Triss poczuła, jak coś w niej pęka. Strach przed spotkaniem z białowłosym wiedźminem przez całą drogę walczył w niej z nadzieją na to spotkanie. A potem widok tej zmęczonej, steranej twarzy, te wszystkowidzące, chore oczy, słowa, zimne i wyważone, nienaturalnie spokojne, ale przecież tak tchnące emocją…

Rzuciła mu się na szyję, od razu, bez zastanowienia. Chwyciła jego dłoń, gwałtownie wpakowała ją sobie na kark, pod włosy. Mrowienie spłynęło jej po plecach, przeszyło taką rozkoszą, że o mało nie krzyknęła. By powstrzymać i stłumić krzyk, znalazła ustami jego usta, przywarła do nich. Drżała, przyciskając się do niego silnie, budowała i potęgowała w sobie podniecenie, zapominając się coraz bardziej.

Geralt się nie zapomniał.

— Triss… Proszę cię.

— Och, Geralt… Tak bardzo…

— Triss — odsunął ją delikatnie. - Nie jesteśmy sami… Idą tu.

Spojrzała na wejście. Cienie nadchodzących wiedźminów dostrzegła dopiero po chwili, ich kroki usłyszała jeszcze później. Cóż, jej słuch, który nawiasem mówiąc uważała za wyczulony, z Wiedźmińskim konkurować nie mógł.

— Triss, dziecinko!

— Vesemir!

Tak, Vesemir był naprawdę stary. Kto wie, czy nie starszy niż Kaer Morhen. Ale szedł ku niej szybkim, energicznym i sprężystym krokiem, jego uścisk był krzepki, a dłonie mocne.

— Cieszę się, że cię znów widzę, dziadku.

— Pocałuj mnie. Nie, nie w rękę, mała czarownico. W rękę będziesz mnie całować, gdy spocznę na marach. Co pewnie nastąpi niebawem. Och, Triss, dobrze, że przyjechałaś… Kto mnie wyleczy, jeśli nie ty?

— Wyleczyć, ciebie? Z czego? Chyba ze szczeniackich gestów! Zabierz rękę z mego tyłka, staruchu, bo ci podpalę to siwe brodzisko!

— Wybacz. Ciągle zapominam, że wyrosłaś, że już nie mogę cię brać na kolana i poklepywać. Co do mego zdrowia… Och, Triss, starość nie radość. W kościach łamie mnie tak, że wyć się chce. Pomożesz staremu, dziecinko?

— Pomogę — czarodziejka wyswobodziła się z niedźwiedzich objęć, spojrzała na towarzyszącego Vesemirowi Wiedźmina. Ten był młody, wydawał się rówieśnikiem Lamberta. Nosił krótką czarną brodę, która nie kryła jednak silnych zeszpeceń po ospie. Było to dość niecodzienne, bo wiedźmini byli zwykle wysoce uodpornieni na choroby zakaźne.

— Triss Merigold, Coen — przedstawił ich Geralt. - Coen spędza z nami pierwszą zimę. Pochodzi z północy, z Poviss.

Młody wiedźmin ukłonił się. Miał niezwykle jasne, żółtozielone tęczówki, a pocięte czerwonymi niteczkami soczewki wskazywały na ciężki, kłopotliwy przebieg mutacji oczu.

— Chodźmy, dziecinko — rzekł Vesemir, biorąc ją pod ramię. - Stajnia to nie miejsce do witania gości. Ale nie mogłem się doczekać.