Изменить стиль страницы

Wskoczył za kierownicę i ruszył przez niską na szczęście trawę w stronę wzgórz. Wyjechał na płaski szczyt i wypadł z samochodu. To, co zobaczył, zmroziło go. Jako mały chłopiec lubił obserwować życie owadów. Wtedy właśnie poznał zwyczaje mrówkolwów. Ich larwy kopały w piasku niewielkie dołki. Gdy nieostrożna mrówka wpadała do środka, czyhający na dnie drapieżnik ją pożerał. To, co tu zobaczył…

Lej, wyryty w piasku dolinki, miał dwadzieścia metrów średnicy i co najmniej siedem głębokości. Na jego dnie miotał się nieduży, brązowy konik. Mrówkolew też tam był. Monstrum, o długości co najmniej ośmiu metrów i potężnych szczypcach. Jednymi przyciskało ofiarę do ziemi, a drugie, mniejsze, położone koło otworu gębowego, poruszały się rytmicznie. Masa ciała gigantycznej larwy musiała wynosić setki kilogramów i inspektor wolał nie myśleć, ile i czego musiała dotąd zeżreć.

Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że nie mogą istnieć tak duże robale. Profesor Karpow wyjaśnił mu to bardzo dokładnie rok temu. Owad, pozbawiony szkieletu wewnętrznego, zapadłby się pod własnym ciężarem. Konstrukcja jego stawów nie była przystosowana do takiej masy, więc szybko odpadłyby mu nogi. Poza tym system oddechowy z całą pewnością nie zdołałby dostarczyć tlenu komórkom. Tchawki były zbyt mało wydajne. Profesor przytaczał jeszcze wiele innych argumentów. Wtedy, rok temu, Ihor wysłuchał go cierpliwie, a potem ruszył w step i przywiózł uczonemu półtorametrowej długości mrówkę.

Strefa rządziła się własnymi prawami. Latały tu pszczoły wielkości gołębi i komary jak wróble.

Źrebak zarżał przejmująco. Inspektor Ihor Biłyj lubił konie. Porwał ze sobą lewarek oraz pistolet i zbiegł na dół leja. Szczypce złapały konika wpół. Wbił pomiędzy nie lewarek i zaczął energicznie kręcić korbką. Potwór niespodziewanie puścił ofiarę i machnął odnóżami, wzniecając tuman pyłu. Zupełnie jak swój miniaturowy pierwowzór. Źrebak, rżąc, wyrwał się spod kleszczy i rzucił do ucieczki po stromej ścianie leja. Inspektor miał mniej szczęścia. Jedno ramię szczypiec zaczepiło go i miotnęło nim w piach. Zaraz potem opadło i Biłyj znalazł się niemal dokładnie w tej sytuacji, jak przed paroma sekundami konik.

– Zabawimy się, robalu – powiedział Ihor przez zaciśnięte zęby i władował w łeb monstrum cały magazynek z makarowa. Na szczęście rykoszet poszedł bokiem, niektóre pociski przeszły na wylot, ale na stworze nie zrobiło to większego wrażenia. Zacisnął tylko mocniej szczęki.

Biłyj wpakował mu drugi magazynek. Znowu bez efektu. I wtedy zrozumiał, że nie żyje. I nawet domyślił się, dlaczego. Kiedyś, dawno temu, oglądali w szkole tablicę przedstawiającą układ nerwowy owadów. Nie miały one wykształconego jednego ośrodka centralnego w rodzaju ludzkiego mózgu. System składał się z kilku prawie autonomicznych skupisk komórek nerwowych. Tak musiało być i w tym przypadku. Wbił kolbę karabinu pomiędzy szczęki i usiłował je rozewrzeć. Nie poddawały się, uścisk wręcz się wzmagał. Biłyj z kieszeni wyjął granat. Zginie, ale pośle to bydlę do piachu. W specnazie nauczył się, że przyjemność można czerpać nie tylko ze śmierci wroga, ale i swojej własnej… I wtedy właśnie, gdy już chciał wyciągnąć zawleczkę, rozległ się strzał. Chitynowy pancerz na jednym z ramion popękał. Po chwili padł drugi strzał, precyzyjnie w to samo miejsce. Stwór rozwarł szczypce, aby powtórzyć operację z wznieceniem chmury piasku, ale w tym momencie inspektor wyrwał się z osłabionego chwytu i pognał w górę. Tuman pyłu spadł na niego jak mała lawina, jednak on uciekał dalej, aż wreszcie zatrzymał się na samej górze. Wyciągnął zawleczkę i rzucił granat przez lewe ramię – na szczęście. Rąbnęło, że hej.

Wytrząsnął piasek z oczu i uszu i obejrzał się. I wtedy to zobaczył. Z drugiej strony leja sterczał z piasku tył samochodu marki Nissan Patrol. Jeden z jego kolegów zaginął bez wieści trzy dni temu razem z samochodem. Wyglądało na to, że właśnie się odnalazł. Monstrum, podziurawione odłamkami, powolutku zaczęło zagrzebywać się z powrotem. Biłyj pobiegł do swojego samochodu. Zajrzał do skrzynki i zaklął. Został mu tylko jeden granat, w dodatku gazowy.

Wymienił odruchowo magazynek w karabinie. Jeśli chciał załatwić tamto w dole, potrzebna mu była cięższa broń. Zaczął przerzucać sprzęt we wnętrzu pojazdu. Rewolwer, rakietnica, od lat nieużywana, ale jak na złość nie zabrał granatnika.

Niespodziewanie dłoń jego zacisnęła się na niewielkim obłym pojemniku. Gaz bojowy. Genialny, a przy tym ściśle tajny produkt przodującego niegdyś radzieckiego przemysłu wojennego. Inspektorzy mieli na wyposażeniu po jednym pojemniku. Właściwie nie było wiadomo, przeciw komu mieliby go używać, ale to była chyba niezła okazja. Podbiegł do leja, wyrwał zawleczkę, rzucił pojemnik na dół. Wnętrze dziury wypełniła blada mgła. Nic nie mąciło ciszy, ale niespodziewanie tam w dole zakotłowało się. Stwór rzucał się w agonii. Inspektor przypatrywał się temu z ukontentowaniem. Wreszcie gaz opadł. Miał być aktywny przez pięć minut, potem ulegał samoczynnemu rozkładowi.

Biłyj zaczął rozglądać się za tym, który strzelił z dubeltówki, prawdopodobnie ratując mu życie. Wzgórza były puste. Strzelba połyskiwała w słońcu na brzegu leja. Podszedł w to miejsce, szukając śladów. Ślady były. Płytkie, nieregularne zagłębienia. W suchym piasku słabo czytelne, ale wyglądały, jakby zostawiła je krowa o trzech racicach.

– Ki diabeł? – zdziwił się.

Bo to faktycznie wyglądało na diabła.

– Może ten źrebak? – zastanowił się.

Zaraz jednak odrzucił tę absurdalną myśl. Konie nie umieją strzelać z dubeltówek. Zresztą i tak nie mają palców, aby pociągnąć za spust. Przymknął oczy i zaczął sobie przypominać, jak wyglądał źrebak, którego uratował. Miał na pewno krótką głowę. Gdy wtedy wyrwał się spod szczypiec, biegł pod górę na dwu nogach? Zaraz, jak to było? Kopią nory? Wysysają krew? Konioludzie? Bzdury. A może jednak nie, bo kto by strzelał?

Inspektor odczekał jeszcze dodatkowo kwadrans zanim zszedł na dół. Zmusił się, żeby dotknąć nieruchomego cielska. Drżało lekko. Żyło. Wycofał się biegiem. Wyciągnął krótkofalówkę.

– Mówi Biłyj…

Akimow był bardzo zmęczony, ale nie odstępował ani na krok swoich ludzi. Aby dobrać się do bebechów potwora, musieli użyć nożyc do cięcia stali. Cielsko wciąż się ruszało. Druga grupa wyciągnęła nissana z jego piaskowego grobu. W żołądku larwy znaleźli resztki tego, kogo szukali. Wówczas Akimow poczuł się jeszcze bardziej zmęczony. A już zupełnie dobiła go wiadomość, że na okolicznych wzgórzach jest jeszcze kilka mrówkolwów, tyle że znacznie mniejszych. Takich po dwa metry.

– Co zrobimy z resztą tego świństwa? – zapytał Ihor, gdy zostali sami.

Major popatrzył na niego. W oczach miał obłęd.

– Musiało w końcu do tego dojść – powiedział. – Cholera, czuję się, jakbym występował w jakimś koszmarnym, amerykańskim filmidle. Można by je po cichu skasować. A można też zaprosić dziennikarzy.

– Dobry pomysł – podchwycił Ihor. – Liczba osób, usiłujących się tu dostać, spadnie od razu dziesięciokrotnie. A zagraniczni nagłośnią to u siebie i może Unia Europejska sypnie trochę grosza na likwidację skutków awarii.

– Mogą też zażądać od naszych jakichś bardziej zdecydowanych działań. Może nam to odstraszyć turystów. Mogą przyjechać ruscy szpiedzy i ukraść parę.

– Po co?

– Chociażby po to, żeby nad robalami popracować. Wyobrażasz sobie stado takich potworów, pełzające po ruinach Groznego? Skoro z karabinu tak ciężko je rozwalić… Zawiadomię Kijów. Niech zadecydują za nas tam na górze.

Pożegnali się i major poszedł do helikoptera. Inspektor ruszył najkrótszą drogą do bramy. I tak przeciągnął sobie dyżur, a miał miłą świadomość, że nie zapłacą mu za nadgodziny. Pieniędzy było mało. Z trudem wystarczało na amunicję, paliwo i pensje. Niebawem wjechał między domy Pripiati. Z zamyślenia wyrwał go niespodziewany ruch zauważony kątem oka. Zakręcił gwałtownie. Pustą alejką uciekał młody chłopak. Biłyj rozpędził wóz, zrównał się z uciekającym i uderzył go drzwiczkami. Ten stracił równowagę i upadł jak długi na ziemię. Nim zdążył wstać, Ihor stał nad nim z rewolwerem w dłoni.