Изменить стиль страницы

W ciągu kilku minut spenetrowała wnętrze. Pusto, cicho i bezpiecznie. Znalazła drugie drzwi, prowadzące gdzieś do kolejnych pomieszczeń, były jednak zamknięte na głucho. Wszędzie okropnie brudno… Nie było tu żadnego kawałka podłogi, na tyle czystego, by mogła się położyć, usiadła więc na jakichś deskach i oparła o ścianę. Zapadła w drzemkę.

***

Usłyszała ich, gdy byli jeszcze daleko. Kroki na schodach, szmer rozmowy. To ONI! Poderwała się na równe nogi i zerknęła w stronę drzwi na podwórze. Nieciekawie, południe już wprawdzie minęło, ale słońce stało ciągle wysoko. Blask, nawet przefiltrowany przez szpary, był nieznośny. Co robić? Jeszcze jedna metamorfoza? Przy pustym żołądku może zapaść w śpiączkę i kto ją wtedy odnajdzie?

Wbiła się w kąt. Przyczai się, może jej nie zauważą. Co człowieki robią w piwnicach? Pewnie to samo, co wampiry, trzymają różne graty, hodują owce, magazynują krew. Może ci dwaj, teraz wyraźnie słyszała, że jest ich dwu, zostawią tylko coś koło drzwi i zaraz odejdą. A może…?

Poczuła, jak oblewa ją zimny pot. Może ktoś zauważył jej poranną przemianę? Może idą tu z czosnkiem, krzyżami, osikowymi kołkami, by wykończyć ją, jak w tych debilnych filmach? Czy przebicie kołkiem boli? Pewnie znacznie bardziej niż srebrna kula.

Skrzypnęły drzwi.

– Zenek, urwał, niezła ta meta – powiedział jeden. – Tylko wilgotno tu i syf, że nie ma gdzie fantów położyć…

– Syfem, to ty się, Grucha, nie przejmuj. To się zamiecie i kartonów na beton rzucimy. – Uspokoił go kompan.

– A drugą stroną nie wlezie kto?

– Co ty, drzwi gruzem zawalone, dom do rozwałki za miesiąc idzie.

Kroki były coraz bliżej. Wstrzymała oddech. I nagle światło latarki padło prosto na nią. Dwa byczki w dresikach.

– Zenek, urwał, co to za lalunia?

– Urwał, pojęcia nie mam. A niezłe mięsko. – Obrzucił ją spojrzeniem.

– Urwał, hehe, zabawimy się? Coś ty za jedna?

I nagle wiedziała, co zrobić. Ci dwaj na pewno naoglądali się tych głupich seriali jeszcze więcej niż ona.

– Jestem wampirem – powiedziała. – Czekałam tu na jakiegoś człowieka. – Uśmiechnęła się olśniewająco, wysuwając zęby z dziąseł.

– Urwał, urwał, urwał!

Latarka poleciała na ziemię. Vlana usłyszała tupot, rozpaczliwe jęki, gdy zderzali się ze ścianami, wreszcie łomot butów na schodach.

– O rany, ale fajnie poszło. – Ucieszyła się.

I zaraz przestało jej być do śmiechu. Ci dwaj uciekną, ale przecież… Człowieków w tym świecie jest sześć miliardów. Zadzwonią do Fundacji van Helsinga albo po zawodowych łowców. Otoczą piwnicę, wpompują cysternę benzyny…

Rozejrzała się w panice. Można uciec na podwórze i spłonąć żywcem. Można wybiec na klatkę schodową, gdzie pewnie już zbierają się zaalarmowane i uzbrojone człowieki. Albo można…

Spojrzała na sufit i ziejącą w nim dziurę. Co to takiego? Wylot centralnego ogrzewania? Nie, tu nie było nigdy pieca. Zajrzała. Daleko na końcu plamka światła. Wentylacja. Ściągnęła z siebie ubranie, zwinęła w ciasny tłumoczek i wepchnęła pod deski. Metamorfoza poszła gładko, ale poczuła osłabienie, aż zakręciło się jej w głowie. Trudno, musiała zaryzykować. Z wysiłkiem, ciężko bijąc skrzydłami, poleciała do góry i ukryła w rurze. Zaczepiona pazurkami o jakiś występ, zawisła głową w dół. Czekała.

Do piwnicy zeszła cała banda, sześciu kolesiów.

– No i, urwał, gdzie ten wasz wampir, urwał? – zapytał jakiś gardłowy głos. – Urwał, pusto.

– Urwał, urwał, był tutaj, urwał, w kącie, urwał.

– Urwał, urwał, jak się urwał, coś we łbie urwał, urwał, to idź się, urwał, do, urwał, lekarza.

Stali teraz dokładnie pod wylotem rury. Dziewczyna poczuła ich zapach. Pot i krew. Woń była tak silna, aż jej się zakręciło w głowie. Bardzo przyjemny aromat, czuła wręcz fizycznie, jaką rozkosz smaku w sobie kryje… Zganiła się w myślach. Widziała kiedyś film z odwyku dla wampirów uzależnionych od krwi człowieków. Nigdy w życiu nie tknie tego świństwa. Ale poczuła pokusę…

– Pusto, urwał.

– Urwał, Grucha też go, urwał, widział!

– Nie pieprz, urwał. Urwał, idziemy.

I poszli. Vlana odetchnęła z ulgą. Niebezpieczeństwo chyba chwilowo zażegnane.

***

Laboratorium fizyka zajmowało cały strych przedwojennej kamienicy. Nauczyciel zainwestował sporo pieniędzy, remontując dach i kładąc nowe podłogi. W rezultacie uzyskał całkiem miłe poddasze o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych.

– Zapraszam dalej. – Gospodarz, ubrany w nieskazitelnie biały fartuch, wyłonił się zza regału z książkami.

Przywitałem się z nim. Zasiedliśmy w fotelach.

– Interesują cię pewnie zdobyte wczoraj dane?

Kiwnąłem głową.

– Znasz się na falach radiowych?

– Owszem, próbowałem nawet odbudować generator mojego pradziadka – powiedziałem.

– Słyszałem… – westchnął. – Mój problem jest inny. Wiesz, nad czym pracowałem, zanim wylali mnie z instytutu?

– Czytałem pańskie artykuły.

– Analizowałem oddziaływania grawitacyjne i magnetyczne. I odkryłem ciekawe interferencje. Wyobraź sobie, na pustej ulicy można złapać zakłócenia o sile podobnej, jak wywoływane przez przejeżdżający samochód.

– Jeśli coś je wywołuje, to gdzie jest?

– Wymyśl.

– Czwarty wymiar albo C wektor – podsunąłem. – Świat równoległy do naszego, rzeczywistość ustawiona prostopadle do kierunku padania promieni świetlnych.

– Sprytne. Ale co najmniej dwoma wymiarami stykałaby się z naszą.

– A może były przesunięcia w czasie? To może być nasza rzeczywistość, tylko za, powiedzmy, dziesięć sekund. Zawsze za dziesięć sekund.

– Przesunięć w czasie nie ma. Jednak tuż obok jest inny świat – powiedział. – W tej chwili zbieram dowody – dodał, widząc moją zbaraniałą minę.

– Tymi antenami na wale? – Zdumiałem się.

– Wiesz, dlaczego przyjechałem do Warszawy i dlaczego zamieszkałem tutaj?

– Nie mam pojęcia…

– Tu można zaobserwować przebicia. To chyba jedyne takie miejsce na Ziemi. Tu przechodzą fale radiowe.

Zwariował? Nie, nie wyglądał.

– Można odbierać ich telewizję? – zażartowałem.

– Można.

Wziął kasetę wideo i umieścił w odtwarzaczu. Obraz, pokryty sieczką zakłóceń, przedstawiał wnętrze studia telewizyjnego. W rogu ekranu wisiało logo telewizji – mały nietoperz.

– Gada jakby po polsku. – Wsłuchałem się w szumy. – Może to jakaś eksperymentalna telewizja albo tajna, rządowa…

– Owszem, brałem to pod uwagę. Ale spikerka podaje nazwy partii i nazwiska, które nijak mają się do naszych. To jest inna Polska, sięgająca od morza do morza, z zamieszkami na granicy polsko-bawarskiej.

– Ups – wykrztusiłem.

– Jest jeszcze coś – powiedział. – Próbowałem wyostrzyć ten obraz na komputerze. I popatrz na to. – Przekręcił w moją stronę monitor.

Twarz kobiety, oczyszczona z defektów, wyglądała znacznie sympatyczniej. Ale jednocześnie…

– Zwróć uwagę na jej zęby.

– Dorodne ma.

– To wampir.

Roześmiałem się.

– Ależ, panie profesorze – zaprotestowałem. – Przecież wampirów nie ma.

Włożył do magnetowidu drugą kasetę. Obraz był znacznie gorszy, zorientowałem się jednak, że to reklama czegoś. Najpierw widać było górską łąkę, na której pasły się dorodne krowy. Na łące pojawiła się dziewczyna z pompką i wiadrem. Osłupiały, gapiłem się w skaczący, nieostry obraz, aż do końcowej sekwencji. Fioletowe pudełko z charakterystycznymi plamami. I slogan reklamowy „Milka – krew z alpejskich łąk”.

– Masz jeszcze jakieś wątpliwości?

***

Oślepiające światło w szczelinach pomiędzy deskami drzwi przygasło. Vlana ocknęła się z półdrzemki, sfrunęła na podłogę i przybrała swoją postać. Zaszczękała zębami. Ubierała się pospiesznie. Słońce chowało się za horyzontem. Będzie mogła wyjść. Zaklęła w duchu, zmarnowała bezproduktywnie cały dzień. Podeszła do drzwi i szarpnęła raz a mocno. Deski pękły z hukiem. Na zewnątrz zmierzchało się. Odetchnęła ciężko. Przemiana w nietoperza, całodzienna głodówka… Wyjrzała z bramy. Po drugiej stronie ulicy wabiła jasno oświetlona witryna. Sklep spożywczy. Miała przecież pieniądze człowieków. Zje coś i pójdzie do domu agentów. Otrzepała sukienkę z kurzu. Nie pomyśleli o tym, powinna założyć coś bardziej pasującego do ubioru tubylców…