Изменить стиль страницы

Filipow poczuł gwałtowną ulgę. A już przez chwilę bał się, że…

***

Problem kolejny był taki: jak wnętrze pocisku urządzić, by delikatne aparaty zniosły straszliwy wstrząs przy wystrzale? Zdało nam się z początku, że rozwiązania nie zdołamy znaleźć. Tu jednak Szczepanik znowu błysnął pomysłem i zaproponował, by części unieruchomić, wypełniając wnętrze pocisku lodem! Na moją uwagę, że przecie lód ten wszelkie działanie aparatów uniemożliwi, odpowiedział ze śmiechem, że maleńką dziurkę wystarczy zostawić, a lód w próżni wysublimuje bez śladu w kilka godzin. Tak też i zrobiliśmy, zwiększając odpowiednio ładunek miotający armaty.

Cywilizacja Marsa

***

Wieczorne ognisko płonęło na polance. Języki ognia rzucały nierzeczywisty blask na brezentowe ściany namiotów. Filipow miał piersióweczkę prawdziwego ukraińskiego pierwacza, Michaił kilogram kartofli, które teraz powoli dochodziły w ciepłym żarze. Ponadto wysuszyli jeszcze pół litra kubańskiego rumu. Uczonemu język plątał się trochę w ustach, a myśli płynęły ciepłe i nieskładne. Zagryźli kawałkiem suszonej, końskiej kiełbasy. Astronom czuł potrzebę, aby trochę pogadać. Przestał się bać…

– Słyszeliście, towarzyszu, o tak zwanych chondrytach węglistych? – zapytał. – Mają oznaczenie C4…

Michaił pokręcił głową.

– To meteoryty zbudowane ze związków węgla i wapnia. W 1969 roku spadł taki w pobliżu miejscowości Allende w Meksyku.

– Węgiel – mruknął młodzieniec. – Czyżby pochodziły z planet, na których kiedyś rozwijało się życie organiczne?

– Nie – zaprzeczył uczony. – Zresztą zawierają niewiele węgla, najwyżej cztery procent. Są nawet szare, a nie czarne…

Wpatrywał się przez chwilę w płomienie.

– A teraz wyobraźcie sobie, że nasz drogi gospodarz – wskazał gestem resztki pałacowej ściany – przywiózł z Grenlandii kilka brył węgla. Wydobył je z lodowca i twierdził, że są to meteoryty.

– Grenlandia – powiedział w zadumie Michaił. – Pokrywa lodu gruba na setki metrów… Tam chyba każdy kamień znajdowany na powierzchni musi być meteorytem, bo przecież mógłby znaleźć się w tym miejscu tylko, jeśli spadłby z góry… Chociaż niekoniecznie, pod lodem jest skaliste podłoże…

– Tak, ale lód powstaje tam z padającego śniegu – wyjaśnił profesor. – Przyrasta od góry, zwiększając stopniowo swoją grubość, natomiast języki, które schodzą do morza, to, co oderwą od skały, toczą po ziemi głęboko pod swoją powierzchnią. Lód nie burzy się jak woda, przesuwa się tylko w dół lub po linii poziomej, więc jak słusznie zauważyliście, każdy kamień znaleziony na powierzchni po prostu musi być meteorytem. W każdym razie było ich kilkanaście. Po rewolucji zaginęły bez śladu… Zbadałem katalogi i inwentarze wszystkich moskiewskich muzeów posiadających kolekcje geologiczne…

– Dlatego sądzicie, że…?

– Jedynym miejscem, gdzie okazy te mogły przetrwać, są ruiny pałacu.

– Skoro zawierały dużo węgla, powinny spłonąć – zauważył student.

– Nie wykluczam takiej możliwości. Pałac podpalono, zawalił się, grzebiąc pod swoimi murami kolekcję. Myślę jednak, że większa część była przechowywana w piwnicy. To w każdym razie jedyna możliwość…

– Będziecie ich pewnie, towarzyszu profesorze, szukać całymi tygodniami. Tu jest ze trzysta metrów sześciennych gruzu.

– Niekoniecznie. Jeśli zachowały się stropy, a mnie uda się przebić od boku…

– Warto? Może to lipa?

– Znalezisko było dość głośne, Kokuszew pokazał je kilku ówczesnym uczonym, Ciołkowskiemu, Szkłowskiemu i innym astronomom. Bryły węgla po rozłupaniu ukazały w swoim wnętrzu jakieś skamieliny. Jeden egzemplarz posłał na uniwersytet w Nowym Jorku, gdzie gromadzono wówczas sporą kolekcję meteorytów z różnych zakątków świata. Podobno takich brył węgla mieli więcej, niestety, obecnie nie figurują w katalogach.

– Czy wiadomo, skąd mogły pochodzić? – zapytał Michaił, dorzucając drew do ognia.

– Trudno ocenić. Ciołkowski wysunął przypuszczenie, podchwycone natychmiast przez Kokuszewa, że z Marsa. Na jego powierzchni widać liczne kratery, można przypuścić, że uderzenia planetoid powodowały odłupanie brył planety… Marsa nie chroni atmosfera. Po latach, a może milionach lat wędrówki przez kosmiczną pustkę, niektóre bryły materii mogły spadać na Ziemię. Szkłowski zasłynął hipotezą, że księżyce Marsa to sztuczne twory, coś w rodzaju naszych sputników, a wystrzelone zostały przez Marsjan…

Profesor zamilkł i długo wpatrywał się w płomienie.

– Amerykanie wysłali przecież sondy na Marsa – odparł chłopak. – Robiły wiercenia w gruncie, ale nie natrafiły na ślady węgla. Testy na obecność organizmów żywych też zakończyły się niepowodzeniem. Nie ma tam życia. I zapewne nigdy nie było…

– Wyniki badań nie były jednoznaczne. – Filipow potrząsnął głową. – Opracowali trzy testy. Dwa dały wynik pozytywny. W wyniku rozkładu termicznego próbek gleby pojawiły się związki organiczne. Jednak trzeci dał wynik negatywny…

– Czyli, ewentualnie, mogą tam być bakterie?

Uczony milczał przez chwilę.

– Niekoniecznie – powiedział wreszcie. – Wystarczy sięgnąć po podręczniki akademickie do astronomii sprzed stu lat, by znaleźć w nich mapę Lowella z zaznaczonymi kanałami. Oraz opisy zmian pór roku na Marsie.

– Mieli wówczas ludziska fantazję…

– Może tak, a może i nie. Obserwowali zmiany koloru powierzchni. Latem, gdy kwitły porosty, robiła się zielonkawoczerwona. Zimą, po opadach śniegu, a może tylko szronu, bladoróżowa… Około 1905 roku ukazały się nowe, dokładniejsze książki. W nich to uczeni, którzy kilka lat wcześniej wyznaczali nawet daty nadejścia marsjańskiego lata, przyznali ze skruchą, że padli ofiarą złudzenia optycznego. Pomógł w tym wynalazek Polaka, Jana Szczepanika, tak zwany kolorymetr. Było to urządzenie do dokładnego zapisu barwy za pomocą elektryczności. Nie znam szczegółów jego konstrukcji, ale jak na owe czasy i potrzeby było bardzo dokładne… Mniej więcej w tym samym okresie stwierdzono, że mapy z kanałami można wsadzić do pieca. Udoskonalone teleskopy pozwoliły zweryfikować wcześniejsze obserwacje. Nie ma tam żadnych kanałów…

Archeolog milczał przez chwilę.

– A wy, profesorze, sądzicie…?

– Jestem pewien. Obserwacje tylu niezależnych astronomów wykonane wcześniej były dokładne. Odzwierciedlały prawdę. Tam było życie. Być może w fazie zaniku, ale na tyle bujne, by można było obserwować jego cykle z Ziemi… Co więcej, jestem zdania, że były i kanały…

– Co więc mogło się stać?

– Jakaś klęska, której nie zdołano zaobserwować z naszej planety. Coś sprawiło, iż w ciągu kilku lat wegetacja na Marsie uległa poważnej redukcji lub nawet zagładzie… Myślałem, że może przez jego atmosferę przeszła niewielka czarna dziura. Ale grawitacja musiałaby zakrzywić tor jej lotu. Czarna dziura uderzyłaby w Marsa i po pewnym czasie go połknęła, albo też, przechodząc blisko z dużą szybkością, całkowicie zmieniłaby jego orbitę. Mówiąc obrazowo, pociągnęłaby glob za sobą… Tymczasem wyliczenia ruchu tej planety wokoło Słońca mamy od mniej więcej osiemnastego wieku i nie widać najmniejszych nawet różnic…

– A cywilizacja marsjańska? Jak pan sądzi?

– No cóż. Kokuszew utrzymuje, iż zdołał nawiązać z nią kontakt. W latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku robiono eksperyment z układaniem na stepach Syberii figur geometrycznych z kamieni. Miały setki metrów długości, ale oczywiście z orbity Marsa ich dostrzeżenie było niemożliwe. Liczono tu na znacznie lepsze urządzenia obserwacyjne, którymi dysponować mieli hipotetyczni Marsjanie… Kokuszew uważał to za błąd. Na Ukrainie niedaleko Kijowa wykonał własną instalację, nawiasem mówiąc, robił ją na jego zlecenie polski inżynier Franciszek Rychnowski. To było kilkaset słupów zaopatrzonych w silne lampy łukowe. Cała instalacja zajmowała około czterech kilometrów kwadratowych. Prądu dostarczały potężne agregaty parowe… Niestety, jak się okazało, Marsjanie nie odpowiedzieli na te znaki. Wtedy też hrabia zdecydował się na próby kontaktu radiowego. Przeprowadzał je tutaj, w Kachowce…