Изменить стиль страницы

XVII

Bez względu na dzielące nas różnice poglądów w sprawach projektu stanowiliśmy – a nie mam na myśli tylko Rady Naukowej – zespół dostatecznie zwarty, by nowi przybysze, tu i ówdzie zwani już „nasłańcami Pentagonu”, mogli być pewni, że wywody ich zostaną przyjęte przez nas na bagnety. Jakkolwiek i ja byłem raczej niechętnie usposobiony do nich, musiałem przyznać, że Learney i towarzyszący mu młody biolog (astrobiolog, jak sam powiadał) dokonali jednak rzeczy imponującej, bo to, żeby po rocznych naszych mękach, po tej zbiorowej prasie, której poddawaliśmy mózgi, udało się przecież postawić w kwestii Głosu Pana hipotezy najzupełniej nowe, przez nas ani tknięte, i do tego jeszcze zarówno różniące się od siebie, jak i podparte wcale porządnie zbudowanym aparatem matematycznym (z faktograficznym było gorzej), nie chciało się właściwie w głowie pomieścić. Lecz tak właśnie się stało. Co więcej, częściowo się wzajem wykluczając, owe nowe ujęcia przyzwalały na utworzenie pewnego rodzaju złotego środka, oryginalnego kompromisu, który je nieźle jednoczył.

Baloyne, może dlatego, iż uznał, że nie godzi się w spotkaniu z ludźmi Kontrprojektu utrzymywać naszej dotychczasowej struktury, „arystokratycznej” – podziału na wszystkowiedną elitę i kiepsko poinformowane piony kolektywów – a może tylko przez to, że wierzył w rewelacyjność tego, cośmy mieli usłyszeć, zorganizował spotkanie-wykład aż dla tysiąca z górą naszych pracowników. Jeśli Learney i Sinester zdawali sobie sprawę z pewnej wrogości zgromadzonych, to nie dali tego po sobie poznać. Zresztą zachowali się przyzwoicie.

Prace ich – podkreślił Learney we wstępie – miały charakter czysto teoretyczny, nie udostępniono im, poza samym gwiazdowym kodem oraz ogólnikowymi wiadomościami o Żabim Skrzeku, żadnych szczegółów, i nie szło wcale o jakąś „próbę równoległą”, o chęć prześcignięcia nas, lecz tylko o podejście do Głosu Pana odmiennie, z myślą o takiej właśnie konfrontacji poglądów, do jakiej obecnie dochodzi.

Przerwy na oklaski nie zrobił, i bardzo dobrze, boby ich nie było pewnie, lecz od razu przeszedł do rzeczy, wcale klarownie; ujął mnie też i swoim wykładem, i osobą; sądząc po reakcjach sali – innych także.

Jako kosmogonista zajął się kosmogonią, w jej wariancie Hubblowskim i w modyfikacji Hayakawy (a też i mojej, jeśli wolno mi tak powiedzieć, chociaż plotłem tylko matematyczne kosze na gąsiory, w które Hayakawa lał nowe wino). Spróbuję przedstawić zarys jego wywodu i oddać, jeśli mi się uda, temperament wykładu przerywanego nieraz głosami z sali, bo suche streszczenie odebrałoby cały urok tej koncepcji. Matematykę, ma się rozumieć, pominę – chociaż odegrała swoją rolę.

– Widzę to w ten sposób – powiedział. – Kosmos jest tworem pulsującym, kurczy się i rozkurcza na przemian co trzydzieści miliardów lat… Gdy się kurczy, dochodzi w końcu do zapaści, w której rozpada się przestrzeń, pozwijana, pozamykana już nie tylko wokół gwiazd, jak to jest ze sferą Schwarzschilda, ale wokół wszystkich cząstek, elementarnych nawet! Ponieważ „wspólna” przestrzeń atomów przestaje istnieć, znika też oczywiście cała znana nam fizyka, jej prawa ulegają przemianie… Ten bezprzestrzenny rój ściąga się dalej i wtedy – mówiąc obrazowo – całość wywraca się na lewą stronę – w obszar zakazanych stanów energetycznych, w „ujemną przestrzeń”, więc to nie jest nicość, ale mniej aniżeli nicość – matematycznie przynajmniej!

Nasz świat aktualny nie ma antyświatów – to znaczy, ma je okresowo, raz na trzydzieści miliardów lat. „Antycząstki” są w naszym świecie tylko śladem owych katastrof, archaicznym reliktem, a także, naturalnie, możliwością – następnej katastrofy. Ale pozostaje – wracam do mego obrazu – rodzaj „pępowiny”, w której tłucze się jeszcze resztka niewygasłej materii, pogorzelisko tego ginącego Kosmosu, jest to szczelina między niknącą przestrzenią „dodatnią”, tą naszą, a tamtą, ujemną… Ta szczelina pozostaje otwarta, nie zrasta się, nie zamyka, bo wciąż rozpycha ją promieniowanie – neutrinowe właśnie! Ono jest jak ostatnie iskry ogniska, i od niego zaczyna się faza następna, ponieważ, gdy to „odwrócone” dobiło już do kresu ekspansji „nicującej”, wytworzyło „antyświat”, rozepchnęło go, na powrót zaczyna się kurczyć i wywalać przez szczelinę, najpierw – neutrinowym promieniowaniem, bo ono jest najtwardsze i najtrwalsze, bo wtedy nie ma jeszcze światła, a tylko, za neutrinowym, skrajne promieniowanie gamma! Tym, co zaczyna od nowa rozdymać i kuliście formować rozprężający się Kosmos, jest rozbiegająca się sferyczne fala neutrinowa i fala ta jest równocześnie matrycą kreacji wszystkich cząstek, które zaludnią wnet rodzący się Kosmos, ona je w sobie niesie, ale tylko wirtualnie, ponieważ ma dostateczną dla takiej materializacji energię!

Kiedy zaś ten Kosmos jest już w pełnym rozbiegu mgławic, jak nasz teraz właśnie, jeszcze się w nim błąkają echa fali neutrinowej, która go sprawiła, I TO JEST WŁAŚNIE GŁOS PANA! Z podmuchu, który przecisnął się przez „szczelinę”, z tej fali neutrinowej powstają atomy, gwiazdy i planety, mgławice i metagalaktyki, i tym samym likwiduje się „problem listu”… Nic nie wysłała do nas „telegrafem neutrinowym” inna cywilizacja, na drugim „końcu” nie było Nikogo, żadnego nadajnika, nic, oprócz pulsacji kosmicznej, owej „przepukliny”. Jest tylko emisja wywołana procesami czysto fizykalnymi, naturalnymi, doskonale bezludna, więc pozbawiona też wszelkiego charakteru językowego, treści, znaczenia… Emisja ta stanowi trwały łącznik pomiędzy kolejnymi światami, gasnącymi i nowo kreowanymi, ona wiąże je energetyczne i informacyjnie, dzięki niej zachowują ciągłość, są powtórzeniami nie przypadkowymi, lecz właśnie regularnymi, więc można powiedzieć i tak, że ten neutrinowy strumień to „zarodnik” następnego Kosmosu, że to jest rodzaj „przemiany pokoleń” rozdzielonych czasem Wszechświatów, ale w tej analogii nie ma naturalnie żadnej treści biologicznej. Neutrina są ziarnem rozpadu tylko dlatego, że to cząstki najtrwalsze ze wszystkich. Ich niezniszczalność jest gwarantem kołowego powracania kosmogenezy, jej powtórzeń…

Powiedział to oczywiście daleko dokładniej, podparł, jak mógł, obliczeniami, podczas wykładu zrobiło się bardzo cicho, a gdy skończył, rozpoczęły się ataki.

Zarzucono go pytaniami: Jak tłumaczy „życiosprawczość” sygnału? Skąd się wzięła? Czy jest, według niego, „czystym przypadkiem”? I najpierw – skąd się nam wziął Żabi Skrzek?

– Myślałem o tym, naturalnie – odparł Learney. – Pytacie mnie, kto to zaplanował, ułożył i wysłał. Gdyby nie ta życiosprawcza strona emisji, życie, byłoby w galaktyce fenomenem niezwykle rzadkim! Otóż, zapytam z kolei, a jak jest na Ziemi z własnościami fizycznymi wody? Gdyby woda o temperaturze czterech stopni nie była lżejsza od wody o temperaturze zera i gdyby lód nie pływał, wszystkie zbiorniki wodne zamarzałyby do dna i żadne wodne stworzenia nie mogłyby przetrwać poza strefą równikową. A gdyby woda miała inną, nie tak wysoką stałą dielektryczną, drobiny białkowe nie mogłyby w niej powstać, więc nie byłoby i białkowego życia. Czy jednak ktoś pyta w nauce, czyja tu interweniowała życzliwość, jak i kto sprawił stałą dielektryczną wody albo lekkość względem niej – lodu? Nikt o to nie pyta, bo mamy takie pytania za bezsensowne. Gdyby woda miała inne własności, albo powstałoby życie niebiałkowe, albo żadnego by nie było. Analogicznie też nie można pytać, kto wysłał biofilną emisję. Zwiększa ona prawdopodobieństwo przetrwania ciał wysokomolekularnych, co jest albo takim samym przypadkiem, jeśli chcecie, albo taką samą koniecznością tkwiącą w naturze rzeczy, jak ta, co uczyniła z wody substancję „sprzyjającą życiu”. Cały problem należy odwrócić, postawić na nogi, a wtedy brzmi on: dzięki temu, że woda ma takie to własności, jak i dzięki temu, że w Kosmosie istnieje promieniowanie, które stabilizuje biogenezę, życie może wynikać i przeciwstawiać się wzrostowi entropii skuteczniej, niżby to zachodziło w przeciwnym razie…