Изменить стиль страницы

Na końcu uliczki zwróciła jej uwagę wspaniała bryła siedmiopiętrowego, najwyraźniej dopiero co wybudowanego domu. Małgorzata obniżyła lot, wylądowała i zobaczyła, że fasada domu oblicowana jest czarnym marmurem, za szerokimi oszklonymi drzwiami widać czapkę ze złotym galonem i guziki portiera, a nad wejściem umieszczono złocone litery: “Dom Dramlitu”.

Małgorzata przyglądała się napisowi, zastanawiała się, co też by mogło znaczyć to słowo — “Dramlit”? Wzięła szczotkę pod pachę, weszła do sieni, potrącając drzwiami zdumionego portiera, i zobaczyła na ścianie obok windy wielką czarną tablicę, a na niej wypisane białymi literami numery mieszkań i nazwiska lokatorów. Wzniosła się nieco w powietrze i zaczęła pilnie czytać te nazwiska: Chustow, Dwubratski, Kwant, Bieskudnikow, Łatuński…

– Łatuński! — wrzasnęła przenikliwie. — Łatuński! To przecież on… przecież to on zgubił mistrza!

Portier przy drzwiach wytrzeszczając oczy, a nawet podskakując ze zdumienia patrzył na czarną tablicę nie mogąc zrozumieć, co to za dziwy — czemu mianowicie lista lokatorów zaczęła nagle krzyczeć.

Tymczasem Małgorzata spiesznie wznosiła się klatką schodową na górę i powtarzała w jakimś upojeniu:

– Łatuński osiemdziesiąt cztery… Łatuński osiemdziesiąt cztery…

I oto na lewo osiemdziesiąt dwa, na prawo osiemdziesiąt trzy, jeszcze wyżej, na lewo osiemdziesiąt cztery! Tu! Otóż i wizytówka: “O. Łatuński”.

Zeskoczyła ze szczotki, kamienna podłoga podestu mile chłodziła jej rozpalone stopy. Zadzwoniła raz, zadzwoniła drugi. Nikt jednak nie otwierał. Mocniej nacisnęła guzik, usłyszała wściekły dzwonek w mieszkaniu Łatuńskiego. Tak, lokator spod osiemdziesiątego czwartego na siódmym piętrze do grobowej deski powinien być wdzięczny nieboszczykowi Berliozowi za to, że prezes Massolitu wpadł pod tramwaj i że zebranie poświęcone jego pamięci wyznaczone zostało akurat na ten wieczór. Pod szczęśliwą gwiazdą urodził się krytyk Łatuński — gwiazda ta ustrzegła go przed spotkaniem z Małgorzatą, która owego piątku została wiedźmą.

Nikt nie otwierał. Zatem Małgorzata co prędzej ruszyła na dół, odliczając piętra doleciała na parter, wymknęła się na ulicę, popatrzyła w górę, odliczyła piętra od zewnątrz, sprawdziła jeszcze raz — zastanawiała się, które okna mogą należeć do mieszkania Łatuńskiego. Tak, to musiało być tych pięć ciemnych narożnych okien na siódmym piętrze. Upewniwszy się co do tego Małgorzata uniosła się w powietrze i w kilka sekund później wchodziła przez otwarte okno do nie oświetlonego pokoju, w którym srebrzyło się tylko wąziutkie pasemko księżycowej poświaty na podłodze. Małgorzata pobiegła po tym pasemku, namacała wyłącznik.

Po chwili w całym mieszkaniu paliło się światło. Szczotka stała w kącie. Upewniwszy się, że nie ma w domu nikogo, Małgorzata otworzyła drzwi na klatkę schodową, sprawdziła, czy opatrzone są właściwą wizytówką. Wizytówka była na swoim miejscu, Małgorzata trafiła właściwie.

No cóż, krytyk Łatuński podobno jeszcze dziś blednie, kiedy sobie przypomni ów straszliwy wieczór, do dziś imię Berlioza wymawia ze czcią. Doprawdy nie wiadomo, jaka posępna i bezecna zbrodnia upamiętniłaby ten wieczór — Małgorzata wyszła z kuchni trzymając ciężki młotek. Niewidzialna latawica hamowała się jak mogła, starała się zachować spokój, ręce jej się trzęsły z niecierpliwości. Starannie wycelowawszy uderzyła w klawisze fortepianu i w całym mieszkaniu rozbrzmiał pierwszy żałobny akord. Bogu ducha winny gabinetowy beckerowski instrument krzyczał jak opętany. Wyłamywały się klawisze, kość słoniowa, którą były oklejone, pryskała na wszystkie strony. Instrument wył, chrypiał, podzwaniał.

W łazience straszliwie szumiała woda, w kuchni także. “Chyba już się przelewa na podłogę…” — pomyślała Małgorzata i dorzuciła na głos: — Ale nie ma się co zasiadywać.

Z kuchni do przedpokoju rwał już strumień. Chlupiąc po wodzie bosymi stopami Małgorzata wiadrami nosiła wodę z kuchni do gabinetu. Następnie w tymże gabinecie rozbiła młotkiem drzwi szafy i pobiegła do sypialni. Rozbiła lustrzaną trzydrzwiową szafę, wyciągnęła z niej garnitur krytyka i utopiła go w wannie.

Zniszczenia, których dokonywała, sprawiały jej mnóstwo satysfakcji, ale jednocześnie wydawało jej się przez cały czas, że osiąga zbyt mizerne rezultaty.

Tymczasem pod osiemdziesiątym drugim, piętro niżej, gosposia dramatopisarza Kwanta siedziała w kuchni, popijała herbatę i zachodziła w głowę, co też to za hałasy, łomoty i bieganinę słychać na górze. Zadarła głowę i nagle zobaczyła, że sufit w oczach zmienia kolor, z białego staje się trupiosiny. Plama rosła w oczach, zaczęły nabrzmiewać na niej krople. Gosposia przez dwie minuty siedziała przyglądając się dziwnemu zjawisku, aż wreszcie rzęsisty deszcz lunął z sufitu i zabębnił po podłodze. Wtedy zerwała się, podstawiła miednicę, co niewiele pomogło, ponieważ deszcz padał na coraz większym obszarze, lało się już na kuchnię i na stół pełen naczyń. Krzyknęła więc, wybiegła na klatkę schodową i zaraz w mieszkaniu Łatuńskiego zaczął się urywać dzwonek.

— No, już dzwonią… Czas kończyć — powiedziała Małgorzata. Dosiadła szczotki nasłuchując kobiecego głosu drącego się w dziurkę od klucza:

— Otwórzcie! Otwórzcie! Dusia, otwórz! To od was woda się leje? Zalało nas!

Małgorzata uniosła się na metr ponad podłogę i uderzyła młotkiem w żyrandol. Dwie żarówki eksplodowały, na wszystkie strony posypały się kryształowe wisiorki. Przestano krzyczeć w dziurkę od klucza, ze schodów dobiegł tupot nóg. Małgorzata wypłynęła przez okno, znalazłszy się za oknem zamachnęła się z lekka i uderzyła młotkiem w szybę. Szkło załkało i po marmurowym frontonie sypnęła się na dół kaskada odłamków. Małgorzata podleciała do następnego okna. Daleko w dole na trotuarze rozbiegali się przechodnie, jeden z dwóch stojących przed bramą samochodów zatrąbił i odjechał.

Tłum biegł zaułkiem w stronę domu Dramlitu, a i w samym domu po wszystkich klatkach schodowych biegali miotający się bez celu i sensu ludzie. Gosposia Kwanta krzyczała do tych, którzy biegli po schodach, że zalało ich mieszkanie, a wkrótce przyłączyła się do niej służąca Chustowa spod osiemdziesiątego, dwa piętra niżej. U Chustowów zaczęło się lać z sufitów, w kuchni i w łazience. W końcu w kuchni Kwantów oderwał się od sufitu olbrzymi kawał tynku, potłukł wszystkie brudne naczynia, a potem zaczęła się prawdziwa ulewa, ze szpar wybrzuszanej, namokniętej podsufitówki lunęło jak z cebra.

Przelatując obok przedostatniego okna na trzecim piętrze Małgorzata zajrzała doń i zobaczyła człowieka, który w panice naciągał na twarz maskę gazową. Przeraził się i wypadł z pokoju, kiedy Małgorzata uderzyła młotkiem w szybę.

Straszliwy pogrom zakończył się znienacka. Obniżywszy się na wysokość drugiego piętra Małgorzata zajrzała do zaciągniętego cienką zasłoną okna przy ścianie szczytowej. W pokoju paliła się słaba nocna lampka z abażurem. W małym łóżeczku z siatką siedział czteroletni może chłopczyk i z przerażeniem nasłuchiwał, co się dzieje. Nikogo dorosłego nie było w pokoju, wszyscy wybiegli z mieszkania.

— Tłuką szyby — powiedział chłopczyk i zawołał: — Mamo!

Nikt mu nie odpowiedział, a wówczas chłopczyk oświadczył:

— Mamo, ja się boję.

Małgorzata uchyliła zasłony i wleciała do pokoju.

— Boję się — powtórzył chłopczyk i zacząć drżeć.

— Nie bój się, nie bój się, malutki — powiedziała Małgorzata starając się nadać swemu ochrypłemu na wietrze, zbrodniczemu głosowi jak najłagodniejsze brzmienie — to chłopcy wybijali szyby.

— Z procy? — zapytał chłopczyk i przestał dygotać.

— Z procy, z procy — przytaknęła Małgorzata — śpij już.

— To Sitnik — powiedział chłopiec — on ma procę.

— Pewnie, że on!

Chłopczyk chytrze spojrzał gdzieś w bok i zapytał:

— A gdzie ty jesteś, ciociu?

— Mnie nie ma — odpowiedziała mu Małgorzata — ja ci się śnię.

— Tak sobie myślałem — powiedział chłopczyk.

— Kładź się — poleciła Małgorzata — podłóż rękę pod policzek, a ja ci się będę śniła.