Изменить стиль страницы

Szumiało mi w głowie, jakbym wypił co najmniej flaszkę wina.

– Nie, mówmy, właśnie mówmy. A gdybym cię prosiła?

– Żebym się ożenił? Nonsens, Harey. Nie potrzebuję nikogo oprócz ciebie.

Pochyliła się nade mną. Czułem jej oddech na ustach, objęła mnie tak mocno, że ogarniająca mnie niezmożona senność cofnęła się na mgnienie.

– Powiedz to inaczej.

– Kocham cię.

Uderzyła czołem w moje ramię, poczułem drganie jej napiętych powiek i wilgoć łez.

– Harey, co ci?

– Nic. Nic. Nic. - powtarzała coraz ciszej. Usiłowałem otworzyć oczy, ale same mi się zamykały. Nie wiem, kiedy zasnąłem.

Obudził mnie czerwony świt. Głowę miałem ołowianą, a kark sztywny, jakby wszystkie kręgi zrosły się w jedną kość. Szorstkim, wstrętnym językiem nie mogłem poruszyć w ustach. Chyba zatrułem się czymś - pomyślałem, podnosząc z wysiłkiem głowę. Sięgnąłem ręką w stronę Harey. Trafiła na zimne prześcieradło.

Poderwałem się.

Łóżko było puste, w kabinie - nikogo. Czerwonymi dyskami powtarzały się w szybach odbicia słonecznej tarczy. Skoczyłem na podłogę. Musiałem wyglądać komicznie, bo zatoczyłem się jak pijany. Chwytałem się sprzętów, dopadłem szafy - łazienka była pusta. Korytarz także. I w pracowni nie było nikogo.

– Harey!!! - krzyknąłem pośrodku korytarza, wiosłując nieprzytomnie rękami. - Harey… - wychrypiałem raz jeszcze, już wiedząc.

Nie pamiętam dokładnie, co się potem działo. Musiałem biegać, półnagi, po całej Stacji, przypominam sobie, że wpadłem nawet do chłodni, a potem do ostatniego magazynu i waliłem pięściami w zasuwane drzwi. Może nawet byłem tam kilka razy. Schody dudniły, przewracałem się, zrywałem, znów gdzieś pędziłem, aż dopadłem przezroczystej zapory, za którą znajduje się wyjście na zewnątrz: podwójne pancerne drzwi. Pchałem je ze wszystkich sił i krzyczałem, żeby to był sen. I ktoś od jakiegoś czasu był przy mnie i szarpał mnie, ciągnął gdzieś. Potem byłem w małej pracowni, z koszulą mokrą od lodowatej wody, ze zlepionymi włosami, nozdrza 'i język piekł spirytus, wpółleżałem dysząc, na czymś zimnym, metalowym, a Snaut w swoich poplamionych płóciennych spodniach krzątał się przy szafce z lekarstwami, przewracał coś, narzędzia i szkła okropnie hałasowały.

Naraz zobaczyłem go przed sobą, patrzał mi w oczy, uważny, przygarbiony.

– Gdzie ona jest?

– Nie ma jej.

– Ale, ale Harey…

– Nie ma już Harey - powiedział wolno, wyraźnie, zbliżając twarz do mojej, jakby mi zadał cios, a teraz obserwował jego skutek.

– Wróci… - szepnąłem, zamykając oczy. I po raz pierwszy naprawdę się tego nie bałem. Nie obawiałem się widmowego powrotu. Nie rozumiałem, jak mogłem się go kiedyś bać!

– Wypij to.

Podał mi szklankę z ciepłym płynem. Przyjrzałem się jej i naraz chlusnąłem mu całą zawartością w twarz. Cofnął się, wycierając oczy. Kiedy je otworzył, stałem nad nim. Był taki mały.

– To ty?!

– O czym mówisz?

– Nie kłam, wiesz, o czym. To ty mówiłeś z nią tamtej nocy? I kazałeś jej dać środek nasenny na tę…? Co z nią zrobiłeś!? Mów!!!

Szukał na piersiach. Wyjął pomiętą kopertę. Wyrwałem mu ją. Była zaklejona. Na wierzchu nic. Rozerwałem papier. Ze środka wypadła złożona we czworo kartka. Duże, trochę dziecinne pismo w nierównych rządkach. Poznałem je.

„Kochany, to ja pierwsza prosiłam go o to. On jest dobry. Okropne, że musiałam cię okłamać, nie dało się inaczej. Możesz zrobić dla mnie jedno - słuchaj go i nie zrób sobie nic. Byłeś wspaniały.”

Pod spodem było jedno przekreślone słowo, zdołałem je odczytać: „Harey” napisała, potem zamazała to, była jeszcze jedna litera jakby H albo K, zmieniona w plamę. Przeczytałem raz i jeszcze raz. I jeszcze. Byłem już zbyt trzeźwy, aby histeryzować, nie mogłem nawet jęknąć, wydać głosu.

– Jak? - wyszeptałem. - Jak?

– Potem, Kelvin. Trzymaj się.

– Trzymam się. Mów. Jak?

– Anihilacja.

– Jak to? Ależ aparat?! - poderwało mnie.

– Aparat Roche'a nie nadawał się. Sartorius zbudował inny, specjalny destabilizator. Mały. Działa tylko w promieniu kilku metrów.

– Co z nią…?

– Znikła. Błysk i podmuch. Słaby podmuch. Nic więcej.

– W małym promieniu, mówisz?

– Tak. Na wielki nie było materiałów. Naraz ściany zaczęły się na mnie chylić. Zamknąłem oczy.

– Boże… ona… wróci, wróci przecież…

– Nie.

– Jak to nie…?

– Nie, Kelvin. Pamiętasz te wznoszące się piany? Od tego czasu już nie wracają.

– Już nie?

– Nie.

– Zabiłeś ją - powiedziałem cicho.

– Tak. Ty nie zrobiłbyś tego? Na moim miejscu?

Zerwałem się i zacząłem chodzić coraz szybciej. Od ściany w kąt i z powrotem. Dziewięć kroków. Zwrot. Dziewięć kroków.

Stanąłem przed nim.

– Słuchaj, złożymy raport. Zażądamy bezpośredniej łączności z Radą. To się da zrobić Zgodzą się. Muszą. Planeta zostanie wyłączona spod konwencji Czterech. Wszystkie środki dozwolone. Sprowadzimy generatory antymaterii. Myślisz, że jest coś, co się oprze antymaterii? Nic nie ma! Nic! Nic! - krzyczałem triumfalnie, ślepy od łez.

– Chcesz go zniszczyć? - powiedział. - Po co?

– Wyjdź. Zostaw mnie!

– Nie pójdę.

– Snaut!

Patrzałem mu w oczy. „Nie” powiedział ruchem głowy.

– Czego chcesz? Czego chcesz ode mnie?

Cofnął się do stołu.

– Dobrze. Złożymy raport.

Odwróciłem się i zacząłem chodzić.

– Siadaj.

– Daj mi spokój.

– Są dwie sprawy. Pierwsza to fakty. Druga - nasze żądania.

– Teraz mamy o tym mówić?

– Tak, teraz.

– Nie chcę. Rozumiesz? Nic mnie to nie obchodzi.

– Ostatni raz wysialiśmy komunikat przed śmiercią Gibariana. To z górą dwa miesiące. Powinniśmy ustalić dokładny przebieg pojawienia się…

– Nie przestaniesz? - Chwyciłem go za ramię.

– Możesz mnie bić - powiedział - ale ja i tak będę mówił. Puściłem go.

– Rób, co chcesz.

– Chodzi o to, że Sartorius będzie usiłował ukryć pewne fakty. Jestem tego prawie pewien.

– A ty nie?

– Nie. Już teraz nie. To nie jest tylko nasza sprawa. Chodzi, wiesz, o co chodzi. Wykazał rozumne działanie. Zdolność organicznej syntezy najwyższego rzędu, jakiej nie znamy. Zna budowę, mikrostrukturę, metabolizm naszych ciał…

– Dobrze - powiedziałem. - Czemu przestałeś mówić? Dokonał na nas serii… serii… doświadczeń. Psychicznej wiwisekcji. W oparciu o wiedzę, wykradzioną z naszych głów, nie licząc się z tym, do czego dążymy.

– To już nie fakty ani nawet nie wnioski, Kelvin. To hipotezy. W pewnym sensie liczył się z tym, czego chciała jakaś zamknięta, skryta część naszych umysłów. To mogły być - dary…

– Dary! Wielki Boże! Zacząłem się śmiać.

– Przestań - krzyknął, chwytając mnie za rękę. Ścisnąłem jego palce. Ściskałem coraz mocniej, aż chrupnęły kostki. Patrzał na mnie zmrużonymi oczami, bez drgnienia. Puściłem go i odszedłem w kąt. Stojąc twarzą do ściany, powiedziałem:

– Postaram się nie histeryzować.

– Mniejsza o to wszystko. Czego zażądamy?

– Ty powiedz. Nie mogę teraz. Czy powiedziała coś, zanim…?

– Nie. Nic. Co do mnie, uważam, że teraz powstała szansa.

– Szansa? Jaka szansa? Na co? Aa… - powiedziałem ciszej, patrząc mu w oczy, bo zrozumiałem nagle. - Kontakt? Znowu Kontakt? Małośmy jeszcze - i ty, ty sam, i cały ten dom wariatów… Kontakt? Nie, nie, nie. Beze mnie.

– Dlaczego? - spytał całkiem spokojnie. - Kelvin, ty wciąż, a teraz bardziej jeszcze niż kiedykolwiek, instynktownie, traktujesz go jak człowieka. Nienawidzisz go.

– A ty nie…? - rzuciłem.

– Nie. Kelvin, przecież on jest ślepy…

– Ślepy? - powtórzyłem, niepewny, czy dobrze usłyszałem.

– Oczywiście, w naszym rozumieniu. Nie istniejemy dla niego tak, jak dla siebie nawzajem. Powierzchnia twarzy, ciała, którą widzimy, sprawia, że poznajemy się jako indywidua. To jest dla niego przezroczystą szybą. Wnikał przecież do wnętrza naszych mózgów.

– Więc dobrze. Ale co z tego? Do czego zmierzasz? Jeżeli potrafił ożywić, stworzyć człowieka, który nie istnieje, poza moją pamięcią, i to tak, że jej oczy, ruchy, jej głos… głos…