Изменить стиль страницы

– Przestań - burknąłem. - Pijany jesteś.

– Co? Pijany? Ja? A co? Czy człowiek, który dźwigał swoje łajno z jednego końca Galaktyki na drugi, żeby się dowiedzieć, wiele jest wart, nie może się upić? Dlaczego? Ty wierzysz w posłannictwo człowieka, hę, Kelvin? Gibarian opowiadał mi o tobie, nim zapuścił brodę… Jesteś dokładnie taki, jak mówił… Nie chodź tylko do laboratorium, utracisz jeszcze wiarę… tam tworzy Sartorius nasz Faust au rebours, szuka środka przeciw nieśmiertelności, wiesz? To ostatni rycerz świętego Kontaktu, taki, na jakiego nas stać… jego poprzedni pomysł też był niezły - prolongowana agonia. Dobre, co? Agonia perpetua… słomki… słomkowe kapelusze… jak ty możesz nie pić, Kelvin?

Jego oczy, prawie niewidzialne w zapuchłych powiekach, spoczęły na Harey, która stała bez ruchu pod ścianą.

– O, Afrodytę biała z oceanu rodem. Porażona boskością, twoja dłoń - zaczął deklamować i zakrztusił się śmiechem. - Prawie… dokładnie… co, Kel… vin…? - wykrztusił kaszląc.

Byłem wciąż spokojny, ale ten spokój zaczynał tężeć w zimną pasję.

– Przestań! - syknąłem. - Przestań i wyjdź!

– Wyrzucasz mnie? Ty też? Zapuszczasz brodę i wyrzucasz mnie? Już nie chcesz, żebym cię ostrzegał, żebym ci doradzał, jak jeden prawy towarzysz gwiazdowy drugiemu? Kelvin, otwórzmy denne luki, będziemy wołać do niego, tam, w dół, może usłyszy? Ale jak on się nazywa? Pomyśl, ponazywaliśmy wszystkie gwiazdy i planety, a może one miały już nazwy? Co za uzurpacja! Słuchaj, chodźmy tam. Będziemy krzyczeć… powiemy mu, co zrobił z nas, aż się przerazi… wybuduje nam srebrne symetriady i pomodli się za nas swoją matematyką, i obrzuci nas zakrwawionymi aniołami, i jego męka będzie naszą męką, a jego strach naszym strachem, i będzie nas błagał o koniec. Bo to wszystko, czym on jest i co on robi, jest błaganiem o koniec. Dlaczego się nie śmiejesz? Przecież ja tylko żartuję. Może być, że gdybyśmy mieli jako rasa więcej poczucia humoru, nie doszłoby do tego. Wiesz, co on chce zrobić? On chce go ukarać, ten ocean, chce go doprowadzić do tego, żeby krzyczał wszystkimi górami naraz… myślisz, że nie będzie miał odwagi przedłożyć tego planu do aprobaty temu sklerotycznemu areopagowi, który nas tu wysłał jako odkupicieli nie swoich win? Masz rację, stchórzy… ale tylko przez kapelusik. Kapelusika nie zdradzi nikomu, taki odważny nie jest, nasz Faust…

Milczałem. Snaut coraz mocniej chwiał się na nogach. Łzy ściekały mu po twarzy i padały na ubranie.

– Kto to zrobił? Kto to zrobił z nas? Gibarian? Giese? Einstein? Platon? To byli zbrodniarze - wiesz? Pomyśl, w rakiecie człowiek może pęknąć jak bąbel albo skrzepnąć, albo rozgotować się, albo tak prędko wybuchnąć krwią, że ani krzyknie, a potem tylko kosteczki stukają w blachę, kręcą się po orbitach Newtona z poprawką einsteinowską, te nasze grzechotki postępu! A my ochoczo, bo to piękna droga, aż doszliśmy, i w tych komórkach, nad tymi talerzami, wśród nieśmiertelnych pomywaczek, z hufcem wiernych szaf, klozetów oddanych, tu jest nasze ziszczenie… popatrz, Kelvin. Gdybym nie był pijany, nie gadałbym tak, ale ktoś w końcu powinien to powiedzieć. Ktoś w końcu powinien? Siedzisz tu, ty dziecko w rzeźni, i włosy ci rosną… Czyja wina? Sam sobie odpowiedz…

Pomału odwrócił się i wyszedł, na progu chwycił się drzwi, żeby nie upaść, jeszcze słychać było echo kroków, wracało ku nam z korytarza. Unikałem wzroku Harey, ale spojrzenia nasze zeszły się nagle. Chciałem podejść do niej, objąć ją, pogładzić po włosach, ale nie mogłem. Nie mogłem.

Sukces

Następne trzy tygodnie były jakby jednym i tym samym dniem, który powtarzał się, wciąż taki sam, pokrywy okien zasuwały się i wznosiły, nocą wczołgiwałem się z jednego koszmaru w drugi, rano wstawaliśmy i zaczynała się gra, ale czy to była gra? Udawałem spokój i Harey go udawała, to milczące porozumienie, wiedza o wzajemnym oszukiwaniu, stało się naszą ostatnią ucieczką. Bo mówiliśmy dużo o tym, jak będziemy żyć na Ziemi, jak osiedlimy się gdzieś pod wielkim miastem i nigdy już nie porzucimy niebieskiego nieba i. zielonych drzew, i wymyślaliśmy wspólnie wnętrze naszego przyszłego domu i ogrodu, i nawet sprzeczaliśmy się o szczegóły… o żywopłot, o ławkę… czy wierzyłem w to choć przez sekundę? Nie. Wiedziałem, że to niemożliwe. Wiedziałem o tym. Bo gdyby nawet mogła opuścić Stację - żywa - to na Ziemi może lądować tylko człowiek, a człowiek to jego papiery. Pierwsza kontrola zakończyłaby tę ucieczkę. Usiłowaliby ją zidentyfikować, więc najpierw rozłączyliby nas i to od razu by ją zdradziło. Stacja była jedynym miejscem, gdzie mogliśmy żyć razem. Czy Harey wiedziała o tym? Na pewno. Czy jej ktoś to powiedział? W świetle wszystkiego, co się stało - chyba tak.

Jednej nocy usłyszałem przez sen, jak Harey wstaje cicho. Chciałem ją przygarnąć. Już tylko milcząc, już tylko w ciemności mogliśmy się jeszcze na chwilę stać wolni, w zatraceniu, które osaczająca nas zewsząd rozpacz czyniła tylko momentalnym zawieszeniem tortury. Nie zauważyła chyba, że się ocknąłem. Nim wyciągnąłem rękę, zeszła z łóżka. Usłyszałem - wciąż na pół tylko rozbudzony - odgłos bosego stąpania. Ogarnął mnie niejasny lęk.

– Harey? - szepnąłem. Chciałem krzyknąć, ale nie odważyłem się. Usiadłem na łóżku. Drzwi wiodące na korytarz były tylko przymknięte. Cienka igła światła skosem przecinała kabinę. Wydało mi się, że słyszę przytłumione głosy. Rozmawiała z kimś? Z kim?

Wyskoczyłem z łóżka, ale chwycił mnie tak potworny strach, że nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Stałem chwilę nasłuchując - było cicho. Powoli zawlokłem się do łóżka. Pulsy łomotały w głowie. Zacząłem liczyć. Przy tysiącu przerwałem, drzwi odemknęły się bezszelestnie, Harey wśliznęła się do środka i znieruchomiała, jakby zasłuchana w mój oddech. Usiłowałem uczynić go miarowym. - Kris…? - szepnęła cichutko. Nie odezwałem się. Wsunęła się szybko do łóżka. Czułem, jak

leży wyprostowana, i leżałem obok niej, bezwładny, nie wiem, jak długo. Próbowałem układać pytania, ale im więcej mijało czasu, tym lepiej rozumiałem, że nie odezwę się pierwszy. Po jakimś czasie, może po godzinie, zasnąłem.

Ranek był taki jak zawsze. Przyglądałem się jej podejrzliwie tylko wtedy, kiedy nie mogła tego dostrzec. Po obiedzie siedzieliśmy obok siebie na wprost wygiętego okna, za którym płynęły niskie, rude chmury. Stacja sunęła wśród nich jak okręt. Harey czytała jakąś książkę, a ja trwałem w jednym z zapatrzeń, które tak często stawały się teraz jedynym wytchnieniem. Zauważyłem, że przechylając głowę w pewien sposób mogę zobaczyć w szybie odbicie nas obojga, przejrzyste, ale wyraźne. Zdjąłem rękę z poręczy. Harey - widziałem to w szybie - upewniwszy się szybkim spojrzeniem, że patrzę w ocean, pochyliła się nad poręczą i dotknęła jej wargami w miejscu, którego przed chwilą dotykałem. Siedziałem dalej, nienaturalnie sztywny, a ona pochyliła głowę nad książką.

– Harey - powiedziałem cicho - dokąd wychodziłaś dziś w nocy?

– W nocy?

– Tak.

– Coś… śniło ci się, Kris. Nigdzie nie wychodziłam.

– Nie wychodziłaś?

– Nie. Musiało ci się przyśnić.

– Może być - powiedziałem. - Tak, możliwe, że mi się śniło…

Wieczorem, kiedy kładliśmy się już, znowu zacząłem mówić o naszej podróży, o powrocie na Ziemię.

– Ach, nie chcę o tym słyszeć - powiedziała. - Nie mów, Kris. Przecież wiesz…

– Co?

– Nic. Nic.

Kiedy leżeliśmy już, powiedziała, że chce się jej pić.

– Tam, na stole, jest szklanka soku, podaj mi, proszę.

Wypiła połowę i podała mi ją. Nie miałem ochoty pić.

– Za moje zdrowie - uśmiechnęła się. Wypiłem sok, który wydał mi się trochę słony, ale nie zwróciłem na to uwagi.

– Jeżeli nie chcesz, żebyśmy mówili o Ziemi, to o czym? - spytałem, kiedy zgasiła światło.

– Czy ożeniłbyś się, gdyby mnie nie było?

– Nie.

– Nigdy?

– Nigdy.

– Czemu?

– Nie wiem. Byłem sam dziesięć lat i nie ożeniłem się. Nie mówmy o tym, kochanie…