Изменить стиль страницы

– Ach, tak…

– Tak… to prosta sprawa… Przyznaję, przekroczyłem moje kompetencje, pozostawiając go nadal. Aby mnie wkopać, posłano pana prosto do starego… intryga.

– Ależ… ja przypadkowo wszedłem do jego pokoju! - wyrwało mi się. Nim pożałowałem tych słów, oficer uśmiechnął się krzywo.

– Skąd może pan wiedzieć, co czekało w przyległych pokojach - mruknął, spuszczając oczy.

– Jak to…

Widmo szeregu takich samych, siworóżowych staruszków w okularach ze złotego drutu, którzy uśmiechali się cierpliwie, czekając za swymi biurkami, ich nieskończonej galerii wewnątrz schludnych, jasnych pokoi - wyroiło się z jego słów, aż zadrżałem wewnętrznie.

– Więc nie tylko w tym pokoju?

– Oczywiście, musimy pracować bez ryzyka…

– I w tych innych pokojach także?… Siknął głową.

– I ci wszyscy inni?…

– Podstawieni, rozumie się…

– Dla kogóż oni pracują?

– Dla nas - i dla nich. Pan wie przecież, jak to jest - ale że trzymamy ich mocno, dla nas pracują - wydajniej…

– Zaraz… ale co on mi plótł? O planach mobi… o tysięcznych wariantach oryginału…

– Och, to był szyfr… rozpoznawczy szyfr… hasło… pan go nie rozumiał, bo to był ich szyfr… a on sądził na pewno, że pan nie chce rozumieć, czyli wie już o jego zdradzie. My wszyscy przecież nosimy napierśne deszyfratory… Rozpiął mundur na piersiach i pokazał mi ukryty pod koszulą płaski aparat. Przypomniałem sobie, jak oficer, który wiózł mnie windą, przyciskał ręką serce.

– Wspomniał pan o intrydze. Czyja to była intryga? Oficer zbladł. Powieki zatrzepotały mu, opadły; siedział kilka sekund z zamkniętymi oczami.

– Wysoko… - szepnął. - Wysoko mierzono we mnie, ale jam niewinny… Gdyby pan zechciał choć w części skorzystać z szerokości swych uprawnień i…

– I co?

– I umorzyć tę sprawę, to potrafiłbym się…

Nie dokończył. Badał z bliska powierzchnię mojej twarzy. Widziałem szklące się białka jego znieruchomiałych, rozszerzonych oczu. Palcami rąk, zwartych na kolanach, gładził, pieścił, skubał mundurowe sukno.

– Dziewięćset sześćdziesiąt siedem przez osiemnaście przez czterysta trzydzieści dziewięć - szepnął błagalnie.

Milczałem.

– Czterysta… czterysta jedenaście… sześć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt cztery przez trzy… Nie? To przez czterdzieści pięć! Przez siedemdziesiąt!!! - zaklinał mnie jego dygocący głos. Zachowałem milczenie. Blady jak ściana - wstał.

– Dzie… dziewiętnaście… - spróbował jeszcze. Zabrzmiało to jak jęk.

Nie odezwałem się. Z wolna zapiął mundur.

– To tak? - powiedział. Rozumiem. Szesnastka… dobrze… wedle… przepraszam pana.

Nim otrząsnąłem się z wrażenia, wyszedł do przyległego pokoju.

– Panie! - krzyknąłem. - Czekajże! Ja…

Za nie domkniętymi drzwiami huknął strzał, któremu zawtórował łomot padającego ciała. Zdrętwiały, ze zjeżonymi włosami, stałem na środku pokoju. Uciekać! Uciekać!!! - wyło mi w głowie, zarazem, zmieniony w słuch, łowiłem odgłosy płynące wciąż jeszcze z sąsiedniego pokoju. Coś stuknęło słabo, jakby obcas pukał w podłogę. Jeden jeszcze szelest… i cisza. Zupełna cisza. W szparze uchylonych drzwi ciemniała mundurowa nogawka. Nie spuszczając z niej oka, wycofałem się ku wyjściu, ślepo namacałem klamkę, nacisnąłem ją…

Korytarz - sprawdziłem dwoma kosymi spojrzeniami - był pusty. Zamknąłem drzwi, odwróciłem się i przywarłem do nich plecami. Naprzeciw, z ręką niedbale wspartą o framugę, stał w otwartych drzwiach przysadkowaty oficer i patrzał na mnie bez ruchu. Wnętrzności runęły mi w pustkę. Przestałem oddychać, coraz bardziej płaski pod jego znudzonym trochę, leniwym wzrokiem. Twarz jego, szeroka, o tęgich policzkach, wyrażała rosnący niesmak. Wyjął z kieszeni jakiś drobny przedmiot - scyzoryk? - podrzucił go raz, drugi, trzeci, wciąż na mnie patrząc, uchwycił mocno, pociągnął wskazującym palcem - z cichym trzaskiem wyskoczyło ostrze. Popróbował go brzuścem kciuka. Uśmiechnął się samymi kątami warg. Przymknął powoli powieki, jakby mówił „tak”, cofnął się do swego pokoju i zamknął drzwi. Stałem i czekałem. W ciszę wpłynął nosowy, daleki śpiew wznoszącej się gdzieś windy. Osłabł, znikł - i znowu słyszałem tylko własną krew. Odlepiłem ręce od lakierowanych drzwi. Czy dziurka od klucza patrzała? Nie. Była czarną plamką. Jeden krok, drugi, trzeci… szedłem… szedłem… znowu sam, wśród niezliczonych korytarzy, schodzących się, rozchodzących, bezokiennych, zalanych blaskiem, o ścianach bez skazy, o szeregach lśniących drzwi, umęczony, zbyt słaby, żeby zdobyć się na ponowną próbę wtargnięcia gdziekolwiek, wejścia w któryś z tysięcznych kołowrotów, obracających się za dźwiękoszczelnymi taflami. Od czasu do czasu próbowałem opierać się o ściany, lecz były zbyt gładkie, zbyt pionowe, nie dawały oparcia, zegarek, nie nakręcony w porę, stanął nie wiadomo kiedy, i nie wiedziałem już, czy to noc, czy jeszcze dzień, chwilami stąpałem w rosnącym odrętwieniu, traciłem przytomność, nagle ocykało mnie trzaśniecie jakichś drzwi, odgłos ruszającej windy, przepuszczałem ludzi z teczkami, raz robiło się pusto, raz całe korowody oficerów zmierzały w jedną i tę samą stronę - być może praca toczyła się tu okrągłą dobę - widziałem wychodzących i innych, tych, co ich zmieniali, i nie wiem dobrze, co działo się potem. Właściwie nie pamiętam z późniejszych godzin nic, bo choć szedłem przed siebie, wsiadałem do windy, jechałem gdzieś, wysiadałem, odpowiadałem nawet, kiedy mnie zdawkowo zagadywano - czy nie życzył mi ktoś „dobrej nocy”? - umysł mój nie przyjmował niczego, odbijając tylko zewnętrzność, niby zlana wodą, połyskliwa bryła ściągniętej gliny. Na koniec, nie wiem doprawdy jak, znalazłem się w przedsionku toalety. Otworzyłem drzwi: mieściła się za nimi, podobna do chirurgicznej salki, lśniąca niklem i porcelaną łazienka, z marmurową, rzeźbioną jak sarkofag wanną; ledwo siadłem na jej brzegu, poczułem, że zasypiam. Ostatnim wysiłkiem chciałem zgasić śledzące mnie światło, ale nigdzie nie było kontaktu, więc, kiwając się na boki, siedziałem jeszcze trochę na szerokim brzegu wanny; iskry odbitego od niklowanych rur światła atakowały uparcie moje oczy, wszpilały się w powieki, podważały je, rozpryskiwały się na rzęsach - zasnąłem mimo owej tortury, zakrywszy rękami twarz, osunąłem się w jakieś twarde łoże, uderzyłem o coś kanciastego głową, ale nawet ból mnie nie otrzeźwił.

Nie wiem, jak długo spałem. Budziłem się nadzwyczaj powoli, przezwyciężając niekształtne, spiętrzone we wrotach jawy, bezwładne, choć nieważkie przeszkody. Odtrąciłem wreszcie ostatnią, jak trumienne wieko - i w źrenice wpił mi się blask tryskający z nagiej żarówki pod wysokim, biało rzeźbionym stropem.

Leżałem na wznak u stóp marmurowego podestu wanny, z kośćmi jak zgruchotanymi okropnym upadkiem. Czym prędzej zwlokłem z siebie wszystko i umyłem się pod tuszem. Nad wanną, w srebrzystym naczyńku, znajdował się słoik z płynnym, pachnącym mydłem, znalazłem także włochate, doskonale szorstkie ręczniki, haftowane w otwarte szeroko oczy, od których dotyku krew żywiej okrążać jęła całe ciało. Rozgrzany, odświeżony, odziałem się pospiesznie. Do tej pory nie myślałem wcale o dalszych poczynaniach. Podnosząc rękę ku zasuwce w drzwiach uzmysłowiłem sobie po raz pierwszy od przebudzenia, gdzie jestem, a jasność owego zrozumienia poraziła mnie jak elektryczne wyładowanie. Poczułem nieruchomy, biały labirynt, który za tą cienką przegrodą czekał niewzruszenie na moją, równie jak on, nieskończoną wędrówkę, sieci jego korytarzy, oddzielone dźwiękoszczelnymi ścianami pokoje, każdy gotów był wciągnąć mnie w swoją historię, aby zaraz wypluć na powrót - i od tego jasnowidzenia zadrżałem, w ułamku sekundy zlany potem, przez jakąś chwilę gotowy wybiec na zewnątrz z przeraźliwym, bezsensownym wołaniem o pomoc albo o łaskawy cios… lecz ten przystęp słabości trwał bardzo krótko. Odetchnąłem głęboko, wyprostowałem się, otrzepałem ubranie, ba, sprawdziłem nawet w lustrze umieszczonym nad boczną umywalką, czy przedstawiam się należycie - i równym, nie za szybkim, ale i niezbyt powolnym, narzuconym przez tempo Gmachu, rzeczowym krokiem - wyszedłem.