Изменить стиль страницы

– Kashen…?

– No tak, Kashenblade - nie chce mi pan chyba wmówić, że nie zna pan nazwiska swojego dowódcy?

Zaniknął oczy. Kiedy je otworzył, na jego twarzy leżał cień.

– Przepraszam… - wyszeptał - pozwoli pan, że opuszczę go na chwilę? Jeden moment i…

– Nie - odparłem zdecydowanie, a że już wstawał, łagodnie, choć stanowczo, ująłem go za ramię. - Przykro mi… ale nie pójdzie pan nigdzie, póki nie załatwimy tego, co mamy załatwić. Przyszedłem po instrukcję i życzę sobie otrzymać ją.

Staruszkowi roztrzęsły się usta.

– Ależ… ależ, drogi panie… jakże mam rozumieć to… ten…

– Przyczyna i skutek - rzuciłem sucho. - Proszę wymienić mi zadanie, cel i treść akcji!

Zbladł.

– Słucham! Milczał.

– Dlaczego opowiadał mi pan o wielości planów? Co? Kto panu kazał tak postąpić? Nie chce pan mówić? Bardzo dobrze. Mamy czas. Mogę poczekać.

Splatał i rozplatał trzęsące się ręce.

– Więc nie ma mi pan nic do powiedzenia? Pytam po raz ostatni!

Opuścił głowę.

– Co pan… co pan robi?! - krzyknąłem i porwałem go za ramiona. Twarz jego przeinaczyła się w jednej chwili, sino obrzmiała, straszna. Z wyłupionymi oczami wessał się w kamień pierścionka, który miał na serdecznym palcu. Coś trzasnęło cichutko - jakby metalowy sztyft uderzył o metal - i poczułem, jak jego napięte mięśnie rozpływają mi się w rękach. Sekunda - i trzymałem w objęciach trupa. Rozluźniłem chwyt - osunął się bezwładnie na podłogę, zesztywniały, bez kropli krwi w wargach, złote ramiączko okularów zesunęło się, a wraz z nim - dziecięco różowa, prześwitująca spod siwizny łysinka, ukazując kosmyk ukrytych pod nią kruczych włosów… Stałem, wsłuchany w łomot własnego serca, z martwym u stóp. Oczy skakały mi po lśniącym otoczeniu. Jak uciekać? W każdej chwili może ktoś wejść i zastanie mnie z trupem człowieka, który zajmował odpowiedzialne stanowisko… jakie właściwie? Starszy… starszy - co?… Szyfrowy? Podsłuchowy? Wszystko jedno! Ruszyłem ku drzwiom i zatrzymałem się w połowie sali. Czy przejdę? Poznają mnie. Drugi raz się nie uda, to już niemożliwe! Jak wytłumaczyć? Jak się z tego wyplątać?

Wróciłem, podniosłem z podłogi martwe ciało, peruka spadła - jak odmłodniał nagle po śmierci! - nałożyłem ją starannie na powrót, powstrzymując odruch wywołany dotknięciem ziębnącego ciała, i trzymając go pod pachy - nogi wlokły się po ziemi - tyłem poszedłem ku drzwiom. Powiem, że zasłabł nagle - to szalony wybieg, ale nie gorszy ani lepszy od innych. Trudno… trudno… kabała.

Pokój, w którym rozmawiałem z nim przedtem, był pusty. Wiodło zeń dwoje drzwi - do sekretariatu i drugie jeszcze, zapewne na korytarz. Posadziłem go na fotelu za biurkiem, opadł na nie, usiłowałem poprawić pozycję, ale tak było jeszcze gorzej, lewa ręka dyndała przez poręcz, porzuciłem go i wybiegłem drugimi drzwiami. Niech się dzieje, co chce!

III

Była, widać, przerwa obiadowa - oficerowie, urzędnicy, sekretarki, wszyscy tłoczyli się przy windach. Wmieszałem się w największą grupę. Po chwili jechałem już na dół - aby dalej od tego przeklętego miejsca, aby dalej…

Obiad był raczej skromny: zupa kartoflana z grzankami, pieczyste porządnie łykowate, wodnisty kompot i herbata czarna jak smoła, ale bez smaku. Nikt nie pytał o pieniądze ani nie przedstawiał rachunku. Przy stołach na szczęście nie rozmawiano. Nawet dobrego apetytu nikt nikomu nie życzył. Nagminnie rozwiązywano za to rebusy, logogryfy, krzyżówki, mnemonki i algorytmy. Żeby nie wzbudzać zainteresowania, zacząłem drapać coś ołówkiem na znalezionym w kieszeni kawałku papieru. Po trzech kwadransach, przepychając się przez tłum u wejścia, wróciłem na korytarz. Wielkie windy wchłaniały grupy spieszących do pracy. Z każdą chwilą robiło się bezludniej - musiałem i ja dokądś iść. Wsiadłem jako jeden z ostatnich. Nie zauważyłem nawet, na którym piętrze zatrzymała się winda. Korytarz, jak każdy z przemierzonych, był bez okien. Dwa szeregi białych drzwi do zakrętu, za którym - wiedziałem to - ciągnęły się dalsze ich szeregi. Światło mlecznych kuł grało w emaliowanych tabliczkach: 76 947, 76948, 76950…

Zatrzymałem się. Ten numer… ten numer…

Stałem bez ruchu. Korytarz był chwilowo pusty. W jaki sposób, błądząc ślepo, wróciłem właśnie tu? Za tymi drzwiami - jeśli go dotąd nie odkryto - spoczywał, wsparty czołem o biurko, z wgniecionymi w twarz złotymi drutami okularów…

Ktoś nadchodził. Nie mogłem tak stać. Najwyższym wysiłkiem powściągnąłem chęć ucieczki. Zza zakrętu wyłonił się wysoki oficer z gołą głową. Chciałem ustąpić mu z drogi, lecz zmierzał prosto ku mnie. Zagadkowy, niepewny uśmiech pojawił się na jego ciemnej twarzy.

– Proszę pana… - odezwał się zniżonym głosem, o trzy kroki ode mnie - może zechce pan pozwolić?

Wskazał ręką następne drzwi.

– Nie rozumiem - odparłem równie cicho - to chyba… jakaś pomyłka.

– O, nie… nie… na pewno nie… bardzo proszę… Otworzył te drzwi i czekał na mnie. Postąpiłem jeden, drugi krok - i znalazłem się w jasnożółtyrn gabinecie. Poza biurkiem z kilkoma telefonami i krzesłami nie było w nim żadnych innych sprzętów. Stałem blisko drzwi. Zamknął je cicho, starannie i obszedł mnie.

– Proszę spocząć…

– Pan wie, kim jestem? - spytałem powoli. Skinął głową, jakby w ukłonie.

– Tak jest, wiem… bardzo proszę. Przysunął mi krzesło.

– Nie wiem, o czym moglibyśmy mówić.

– O, naturalnie, rozumiem pana, mimo to jednak postaram się uczynić wszystko dla zachowania całkowitej dyskrecji.

– Dyskrecji? O czym pan mówi?

Wciąż stałem. Zbliżył się tak, że czułem niemal ciepło jego oddechu. Oczy jego przywarły do moich, umknęły, powróciły.

– Pan… działa tutaj… poza… pozaplanowo… - rzekł głosem zniżonym prawie do szeptu - w zasadzie, naturalnie, nie powinienem wchodzić panu w drogę, ale byłoby lepiej, gdybym udzielił panu pewnych… gdybym rozmówił się z panem, tak w cztery oczy, to mogłoby usunąć zbędne komplikacje.

– Nie widzę żadnego wspólnego tematu - odparłem sucho. Nie tyle nawet jego słowa ani ich ton, co łaszące się, tak nieoficerskie spojrzenia przywracały mi otuchę. Chyba że chciał uspokoić mnie umyślnie, aby tym straszniej…

– Pojmuję - powiedział po długiej pauzie. Jakaś desperacka nuta zabrzmiała w jego głosie. Przeciągnął ręką po twarzy.

– W podobnych okolicznościach… z takim poruczeniem… każdy oficer zachowałby się jak pan, a jednak, dla dobra służby, można niekiedy zrobić wyjątek…

Patrzałem mu w oczy. Powieki zadrgały mu. Siadłem.

– Słucham pana - rzekłem, opierając końce palców o biurko. - Proszę powiedzieć to, co pan… uważa, że ma mi do powiedzenia…

– Dziękuję… dziękuję! Nie będę kołował… pan działa z wysokiego rozkazu, teoretycznie nie wiem nic o super-rewizji… ale pan wie, jak to jest! Mój Boże! Są przecieki! Pan wie przecież! - czekał jednego mego słowa, mrugnięcia, ale trwałem bez ruchu, więc z błyszczącymi chorobliwie oczami, z rumieńcem, przez który, niby od zimna, przezierała z jego smagłej skóry bladość, wypalił:

– Proszę pana! Ten stary pracował od dłuższego czasu dla nich… Kiedy zdemaskowałem go i przyznał się, zamiast oddać go Wydziałowi DeEs, co było, formalnie, moim obowiązkiem, postanowiłem trzymać go dalej na tym samym stanowisku… Oni uważali go nadal za swojego agenta, ale teraz pracował już dla nas… mieli przysłać doń swego człowieka, kuriera, nastawiłem więc pułapkę… Niestety, zamiast tamtego przyszedł pan i…

Rozłożył ręce.

– Zaraz… więc on dla nas pracował?

– Naturalnie! Pod wpływem mojego nacisku! Wydział DeEs zrobiłby to samo, ale wówczas sprawa wymknęłaby się mojemu Wydziałowi, nieprawdaż, i choć to ja go zdemaskowałem, ktoś inny zapisałby to na swoje konto… ale ja nie dlatego, a tylko, żeby uprościć, przyspieszyć… dla dobra służby…

– Dobrze, dobrze… ale dlaczego w takim razie on…

– Dlaczego się otruł? Przypuszczał oczywiście, że pan jest tym kurierem, którego oczekiwał, i że pan wie już o jego zdradzie… to był pionek…