Изменить стиль страницы

ROZDZIAŁ 51

Lee zwolnił i zatrzymał się na środku drogi, lekko dotykając stopami asfaltu. Obejrzał się ponad ramieniem, na długą, ciemną i pustą ulicę. Wkrótce pojawi się światło poranka, dostrzegał już mięknące krawędzie na niebie, jak zarysy zdjęcia polaroidowego.

Czemu nie poczekał? Mógł przecież zostać, aż przyjedzie samochód, który ma zawieźć Faith i Buchanana na lotnisko. Co najwyżej opóźni to jego podróż do Charlottesville o kilka godzin, a za to z pewnością poprawi stan jego nerwów. Czemu, do cholery, uciekał tak szybko? Renee była w tej chwili chroniona. A Faith?

Ręka w rękawicy nacisnęła manetkę hondy. Poza tym będzie mógł z nią porozmawiać, żeby wiedziała, jak wiele dla niego znaczy.

Zawrócił i ruszył z powrotem. Kiedy wjechał na ulicę, zwolnił. U jej wylotu stał wielki sedan, którego związek z agencjami rządowymi był oczywisty. To prawda, Lee nie przejeżdżał koło niego, gdy ruszał w kierunku głównej drogi, ale jak jego doświadczone oczy mogły nie zauważyć takiego wozu? Boże, czyżby naprawdę się starzał?

Pojechał bliżej, zakładając, że jeśli to Federalni, to z łatwością im się wymknie. Gdy zauważył, że samochód jest pusty, w panice zawrócił hondę, podjechał pod trzeci dom od domu Faith i zeskoczył z motocykla. Zrzucił kask, wyjął pistolet i pobiegł na tylne podwórko i dalej, na ścieżkę łączącą wspólne tereny wszystkich domów, zbiegające ku schodom na plażę na podobieństwo tętnic biegnących do serca. Jego własne serce biło z gorączkową szybkością.

Przeskoczył ścieżkę, schylił się za jakimiś chwastami i zajrzał na zaplecze domu Faith. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach. Dwaj ubrani na czarno mężczyźni przeskakiwali właśnie przez płot Faith. Czy to Federalni, czy raczej ludzie, którzy chcieli zabić Faith na lotnisku? Boże, żeby to nie byli oni, pomyślał. Mężczyźni zdążyli już zniknąć za murem, za kilka sekund będą w domu. Czy Faith włączyła alarm? Pewnie nie…

Przeskoczył płot i rzucił się w kierunku domu. Kiedy przekraczał ścieżkę, poczuł raczej, niż zobaczył, że coś leci w jego kierunku z lewej strony, gdzie ciemności nie były już tak gęste. To prawdopodobnie uratowało mu życie. Padł, i nóż zamiast w szyję wbił mu się w ramię. Zaczął krwawić, ale sztywny materiał kombinezonu przyjął większość siły uderzenia. Napastnik nie zwlekał i rzucił się na niego.

Lee jednak właściwie ocenił czas i udało mu się podnieść zdrową rękę, pociągnąć i przerzucić mężczyznę nad sobą w ostre zarośla, co było niemal równie nieprzyjemne jak nóż wbijany w ciało. Lee rozejrzał się za pistoletem, który stracił, gdy ten facet rzucił się na niego. Nie miał żadnych skrupułów, by zastrzelić tego mężczyznę i narobić rabanu. W tej chwili z zadowoleniem powitałby jakąkolwiek pomoc ze strony lokalnej policji.

Jego przeciwnik jednak pozbierał się zaskakująco szybko, wyskoczył z zarośli i zderzył się z Lee, zanim ten zdążył podnieść pistolet. Obaj wylądowali na krawędzi schodów. Lee dostrzegł nóż i udało mu się chwycić nadgarstek przeciwnika, zanim ostrze dosięgło ciała. Facet był silny. Lee czuł mięśnie jego przedramienia i stalowe mięśnie trójgłowe, gdy starał się wytrącić mu z ręki nóż. Jednak Lee też nie był słabeuszem, nie po to latami przerzucał tony stali.

Facet, z którym walczył, był doświadczonym zabijaką, bo wolną ręką udało mu się zadać dwa czy trzy skuteczne ciosy na żołądek Lee. Po pierwszym z nich Lee napiął mięśnie brzucha i kolejne ciosy odniosły już niewielki skutek. Niemal dwadzieścia lat ćwiczył te mięśnie przez skrętoskłony i uderzenia piłką lekarską. Po takich doświadczeniach ludzka pięść nie stanowi poważnego problemu, niezależnie od tego, jak mocno uderza.

Lee puścił ramię mężczyzny i zadał mu silny cios hakiem w przeponę. Poczuł, że przeciwnik traci oddech, ale uścisk na rękojeści noża wciąż był silny. Wtedy trzykrotnie trafił ubranego na czarno mężczyznę w nerki. To jeden z najboleśniejszych ciosów, jakie można zadać, nie pozbawiając przeciwnika świadomości. Nóż wypadł z ręki napastnika i z brzękiem potoczył się po schodach.

Obaj mężczyźni wstali; ciężko dysząc, wciąż się obejmowali. Nagłe, umiejętne kopnięcie podcięło nogi Lee. Padł na ziemię, ale poderwał się natychmiast, widząc, że przeciwnik sięga po pistolet. Poczucie, że ułamki sekund dzielą go od śmierci, dało mu elastyczność, jakiej nigdy by z siebie nie wykrzesał w innych warunkach. Uderzył nisko i mocno, jak podręcznikowy obrońca futbolu amerykańskiego, i obaj przetoczyli się nad szczytem schodów i poturlali w dół, boleśnie uderzając o każdy stopień, po czym wylądowali na piasku – plątanina rąk, nóg i tułowi. Potoczyli się dalej. Przypływ sięgał niemal schodów i po chwili obaj mieli usta pełne słonej wody.

Lee zobaczył, że pistolet zniknął podczas upadku, więc oderwał się od przeciwnika i stanął w wodzie po kolana. Jego przeciwnik także wstał, choć nie tak szybko. Lee był ciągle czujny: facet znał karate, Lee poczuł to po kopnięciu, które powaliło go na górze, poznał to także po jego postawie obronnej, która zamieniła mężczyznę w małą kulkę bez krawędzi, trudną do trafienia. Mózg Lee pracował teraz na najwyższych obrotach. Zauważył, że ma nad przeciwnikiem przewagę jakichś dziesięciu centymetrów i dwudziestu kilogramów, ale jeśli da się trafić kopnięciem w głowę, to padnie. A to spowoduje, że zginie on, zginą Faith i Buchanan. Z drugiej strony, jeśli nie załatwi tego człowieka w ciągu minuty, to Faith i Buchanan i tak zginą.

Mężczyzna starał się kopnąć Lee; jednak konieczność pokonania oporu wody dała Lee odrobinę czasu: musi się zbliżyć, chwycić, co mu wpadnie w ręce, i nie dać temu Chuckowi Norrisowi miejsca na czary jego wschodniej sztuki walki. Lee był bokserem i miał absolutną przewagę w walce w zwarciu, gdzie nie na wiele zdawały się fruwające na wszystkie strony nogi. Skulił się i przyjął na ciało cios nogą, który miał połamać mu żebra. Chwycił kończynę krwawiącą ręką i przycisnął do boku z siłą imadła. Wolną ręką wymierzył druzgocący cios w kolano, który spowodował, że wygięło się pod kątem, na jaki nie zostało zaprojektowane. Mężczyzna zawył. Lee uderzył prosto w twarz przeciwnika, czując, jak nos tamtego rozpłaszcza się pod wpływem ciosu. Wreszcie, w niemal choreograficznie wyreżyserowanym ruchu, Lee cofnął nogę, skulił się i wybuchnął lewym hakiem o mocy kuli armatniej, który niósł całe sto dziesięć kilogramów jego wagi plus czynnik zwielokrotniający, który pojawia się podczas walki w wyniku czystej wściekłości. Kiedy pięść trafiła w kości twarzy, wiedział, że wygrał. Tak twardej szczęki nie ma nikt na świecie, oprócz może zawodowych bokserów wagi ciężkiej.

Mężczyzna padł jak rażony piorunem. Lee natychmiast nadepnął mu na żołądek i trzymał mu głowę pod wodą. Nie miał dość czasu, by naprawdę go utopić, więc z całą siłą nacisnął łokciem na kark mężczyzny. Powstały w wyniku tej czynności chrzęst nie pozostawiał wątpliwości, nawet pomimo plusku wody wokół nich. Jakby Bóg chciał, żeby Lee doskonale wiedział, co zrobił, i nigdy tego nie zapomniał.

Ciało w wodzie nagle zrobiło się bezwładne. Lee podniósł się znad zwłok. Brał udział w wielu wałkach w ringu i poza nim, ale do tej pory nigdy nikogo nie zabił. Spojrzał na ciało i wiedział, że nie ma się czym chwalić. Czuł jedynie wdzięczność, że to nie on tam leży.

Nagle zrobiło mu się niedobrze i poczuł z pełną wyrazistością ból zranionego ramienia. Spojrzał na schody wiodące do domów. Zostały mu tylko dwa potwory do pokonania, potem będzie mógł odpocząć. Było oczywiste, że to nie są Federalni. Agenci FBI nie starają się zabijać ludzi zmyślnymi nożami i kopnięciami karate. Agenci FBI wyjmują blachy i broń, po czym wołają, żeby natychmiast się zatrzymać. Rozsądny człowiek robi tak, jak każą.

Nie, to byli inni faceci. Robokilerzy z CIA. Pobiegł po schodach, znalazł pistolet i popędził jak strzała w kierunku domu, mając nadzieję, że nie jest za późno.