Изменить стиль страницы

– Boże błogosław Ameryce. – Ward podniósł szklankę.

– Gdybym wtedy miał pieniądze, twoja matka nie straciłaby domu.

– Wiem o tym, Danny.

– Ale wszystko ma swój cel, Rusty. Tak jak powiedziałeś, może nie zostałbyś politykiem, a tak robisz znakomitą karierę. Jesteś Wierzącym.

– Twój systemik klasyfikacji zawsze mnie intrygował – uśmiechnął się Ward. – Zapisałeś to gdzieś? Chciałbym, go porównać z moimi wnioskami dotyczącymi moich szacownych kolegów.

– Wszystko jest tutaj. – Buchanan puknął się w czoło.

– Wszystkie te skarby zgromadzone w mózgu jednego człowieka. Jaka szkoda.

– Ty też wiesz wszystko o każdym w tym mieście. – Buchanan urwał, a po chwili spokojnie dodał: – Co wiesz o mnie?

– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że największy lobbysta na świecie odczuwa zwątpienie we własne siły? Myślałem, że tajemnicą Daniela J. Buchanana jest niewzruszona pewność siebie, encyklopedyczna wiedza i bystry wgląd w psychologię nadmuchanych polityków i w ich wewnętrzne słabości, które nawiasem mówiąc, mogłyby zapełnić Pacyfik.

– Wiesz, Rusty, każdy ma wątpliwości, nawet ludzie tacy jak ty czy ja. Dlatego tak długo to wytrzymujemy, pół kroku od krawędzi. Śmierć grozi w każdej chwili, kiedy przestaniesz uważać.

– Chcesz mi coś powiedzieć – pół stwierdził, a pół spytał Ward zaskoczony tonem, jakim Buchanan wypowiedział ostatnie zdanie.

– Nigdy w życiu – rzekł z nagłym uśmiechem Buchanan. – Gdybym zaczął się wyżalać ludziom twojego pokroju, wkrótce musiałbym szukać nowego miejsca na moją budkę i zaczynać wszystko od nowa. A na to jestem już za stary.

Ward oparł się wygodnie i przyglądał przyjacielowi:

– Dlaczego to robisz, Danny? Przecież nie dla pieniędzy.

– Rzeczywiście – przytaknął powoli Buchanan. – Gdybym robił to tylko dla forsy, to dziesięć lat temu skończyłbym działalność.

Wypił resztę drinka i spojrzał na drzwi, w których pojawił się ambasador Włoch z liczną świtą, a wraz z nim kilku ważniejszych pracowników Wzgórza, kilku senatorów oraz trzy kobiety w krótkich czarnych sukienkach. Kobiety wyglądały, jakby zostały wynajęte na ten wieczór, co zresztą mogło być zgodne z prawdą. Monocle zapełniła się tyloma VIP-ami, że nie można było splunąć, żeby nie trafić w jakiegoś przywódcę czy coś w tym rodzaju. I wszyscy oni chcieli całego świata. Wyssać ludzi do końca, a później nazywać ich przyjaciółmi. Buchanan znał wszystkie słowa ich piosenki.

Spojrzał na starą fotografię na ścianie. Patrzył z niej łysy, poważnie wyglądający mężczyzna z orlim nosem i ogniem w oczach. Od dawna nie żyje, kiedyś przez całe dziesięciolecia był jednym z najpotężniejszych ludzi Waszyngtonu. A także jednym z budzących największy strach, bo w tym mieście władza i strach wydawały się nierozdzielne. A teraz Buchanan nie potrafił sobie przypomnieć, jak się ten człowiek nazywał. Czy to nie mówi wiele?

– Myślę, że wiem. – Ward odstawił szklankę. – Twoje sprawy stawały się w ciągu lat znacznie bardziej dobroczynne, starasz się ocalić świat, o który mało kto się martwi. Naprawdę jesteś jedynym znanym mi lobbystą, który to robi.

Buchanan potrząsnął głową:

– Biedny irlandzki chłopak, który sam siebie wyciągnął z bagna i zrobił fortunę, nagle doznaje oświecenia i swe dojrzałe lata poświęca na pomoc mniej szczęśliwym? Do diabła, Rusty, bardziej niż altruizm powoduje mną strach.

– Jak to? – Ward spojrzał zdziwiony.

Buchanan usiadł prosto, złożył dłonie i odchrząknął. Nigdy nikomu o tym nie mówił. Nawet Faith. Może nadszedł czas. Jasne, będzie wyglądał na niespełna rozumu, ale Rusty przynajmniej zachowa to dla siebie.

– Widzisz, prześladuje mnie taki sen. Ameryka jest w nim coraz bogatsza, sportowiec dostaje sto milionów dolarów za odbijanie piłki, gwiazda filmowa zarabia dwadzieścia milionów za rolę w jakimś śmieciu, modelka dziesięć milionów za to, że przejdzie się w bieliźnie. Dziewiętnastolatek może zarobić miliard dolarów w akcjach, szybciej niż ktoś inny sprzedając za pomocą Internetu więcej rzeczy, których nikt nie potrzebuje. – Buchanan przerwał i na chwilę się zamyślił. – Wciąż gromadzimy bogactwa całego świata, a kiedy ktoś wejdzie nam w drogę, niszczymy go na setki różnych sposobów, wciskając zarazem wszystkim obraz Pięknej Ameryki. W końcu, jesteśmy jedynym supermocarstwem, prawda? We śnie dalej jest tak: po troszeczku reszta świata budzi się i widzi nas takich, jacy jesteśmy, jako jedno wielkie oszustwo. I zaczynają do nas przyjeżdżać. W łódkach z pni drzew, w staroświeckich samolotach i Bóg wie jak jeszcze. Najpierw są to tysiące, później miliony, wreszcie miliardy. I ci ludzie po prostu nas wymazują: wsadzają do jakiejś rury i spłukują: ciebie, mnie, koszykarzy, gwiazdy filmowe, supermodelki, Wall Street, Hollywood i Waszyngton. Naprawdę, to kraj wielkich możliwości.

– Mój Boże – Ward patrzył na przyjaciela szeroko otwartymi oczami – to sen czy koszmar?

– Sam powiedz. – Buchanan spojrzał twardo.

– Zawsze to twój kraj, na dobre i złe. W tym sloganie jest ziarno prawdy, Danny. Nie jesteśmy aż tak źli.

– Oprócz tego, że bierzemy nieproporcjonalną część bogactwa i energii świata, że zanieczyszczamy środowisko bardziej niż jakikolwiek inny kraj, że niszczymy gospodarki innych państw i nawet się za siebie nie obejrzymy. Ale… tak, z wielu wielkich i małych powodów, których naprawdę nie potrafię wyjaśnić, rzeczywiście kocham mój kraj. Dlatego ten koszmar tak bardzo mnie przeraża. Nie chcę, żeby się urzeczywistnił. A coraz trudniej choćby o cień nadziei.

– Jeśli rzeczywiście tak jest, to dlaczego to robisz?

Buchanan spojrzał znowu na starą fotografię.

– Chcesz odpowiedź błyskotliwą czy filozoficzną?

– A może prawdziwą?

– Bardzo żałuję, że nie miałem dzieci. – Buchanan przerwał, spojrzał na przyjaciela i po drwili podjął: – Mój przyjaciel ma tuzin wnuków. Opowiadał mi o spotkaniu Stowarzyszenia Nauczycieli i Rodziców, na którym był w szkole podstawowej swojej wnuczki. Zapytałem go, dlaczego chce mu się to robić, czy to nie robota dla rodziców? Wiesz, co mi powiedział? Powiedział, że w dzisiejszym świecie wszyscy musimy wybiegać myślą dalej niż nasze życie, a nawet niż życie naszych dzieci. To nasze prawo, to nasz obowiązek, powiedział mój przyjaciel. – Buchanan wygładził serwetkę. – Więc może robię to, co robię, bo suma tragedii świata przeważa nad sumą szczęścia. A tak nie powinno być. – Znowu przerwał, oczy mu zwilgotniały. – Poza tym nie mam najmniejszego pojęcia.