Inne drzwi też się otwierały, wychodzili następni ludzie, którzy wyrwani ze snu próbowali zrozumieć powód zamieszania; niektórzy biegli w stronę pożaru, widząc sąsiada w tarapatach. Jason na ukos przemknął przez skrzyżowanie, stanowiąc jeszcze jedną postać w gęstniejącym tłumie; zatrzymał się w miejscu, z którego wyruszył parę minut temu, przy narożnym budynku, usiłując wypatrzyć żołnierzy Carlosa.

Nie mylił się: ci dwaj nie byli jedynym posterunkiem w Parc Monceau. Teraz widział ich czterech – zgrupowani wokół samochodu cicho i z ożywieniem rozmawiali. Nie, było pięciu. Piąty szybko zmierzał w ich kierunku chodnikiem.

Rozległo się wycie syren. Coraz głośniejsze i bliższe. To zaniepokoiło tych pięciu mężczyzn. Musieli podjąć decyzję, nie mogli tak stać razem. Może mieli coś na sumieniu i obawiali się policji?

Uzgodnili. Ten piąty zostaje. Mężczyzna skinął głową i szybko przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie stał dom Villiersa. Pozostali wsiedli do samochodu i pośpiesznie opuścili dotychczasowe miejsce postoju, mijając po drodze ognistego potwora i nadjeżdżającą z przeciwka straż pożarną.

Pozostała jeszcze jedna przeszkoda: ten piąty człowiek. Jason obszedł budynek i dostrzegł go w połowie drogi między rogiem ulicy a domem Villiersa. Teraz wszystko zależało od trafienia w stosowny moment i zaskoczenia. Bourne zaczął biec susami, upodabniając się do ludzi podążających w stronę pożaru, z głową zwróconą w tamtą stronę. Biegł trochę na ukos, wtapiając się w ogólny rozgardiasz, tylko kierunek się nie zgadzał. Minął tamtego niezauważony; zostałby niewątpliwie dostrzeżony, gdyby dotarł do furtki przy schodach i ją otworzył. Człowiek Carlosa rozglądał się nerwowo; wydawał się oszołomiony a może nawet przerażony faktem, że w pojedynkę pilnuje ulicy. Stał przy żelaznej barierce przy innej bramie i schodkach wiodących w dół, do innego zamożnego domu w Parc Monceau.

Jason zatrzymał się. Potem nagle postąpił dwa duże kroki w stronę mężczyzny, zrobił obrót na lewej nodze, a prawą wymierzoną w jego talię pchnął go do tyłu nad żelazną balustradą. Mężczyzna krzyknął spadając w wąskie betonowe przejście. Bourne przeskoczył przez barierkę, zaciskając prawą rękę w pięść i wysuwając do przodu obcasy. Wylądował na piersi tamtego, łamiąc mu żebra i wbijając mu kłykcie w gardło. Ciało pod nim stało się bezwładne. Przytomność odzyska długo potem, kiedy go dowiozą do szpitala. Jason zrewidował mężczyznę – miał tylko jeden rewolwer przypięty do piersi. Bourne zabrał broń i włożył do kieszeni płaszcza. Z zamiarem dania jej Villiersowi.

Villiers. Miał do niego wolną drogę.

Wspiął się po schodach na piętro. Już w połowie drogi zobaczył smugę światła biegnącą wzdłuż progu drzwi sypialni; za tymi drzwiami był stary człowiek, który stanowił jego jedyną nadzieję. Jeśli kiedykolwiek w życiu – tym pamiętanym i tym, którego nie pamiętał – musiał być przekonywający, to ta chwila właśnie nadeszła. Miał silne przekonanie, że nie może być teraz kameleonem. Wszystko, w co wierzył, opierało się na jednym fakcie. Carlos musi go ścigać. Taka jest prawda. To będzie pułapka.

Wszedł na piętro i skręcił w lewo do sypialni. Zatrzymał się na chwilę, starając się zagłuszyć echo dudniące mu w piersi, lecz coraz wyraźniej brzmiało: To nie cała prawda, a tylko jej część. Nic nie dodano, ale coś pominięto.

Umowa… kontrakt… z grupą ludzi – szlachetnych ludzi – którzy chcieli schwytać Carlosa. Villiers ma się dowiedzieć tylko o tym i musi w to uwierzyć. Nie można mu powiedzieć, że ma do czynienia z człowiekiem cierpiącym na amnezję, bo ta utrata pamięci może osłaniać drania. Generał – żywa legenda St. Cyr, Algierii i Normandii nie zaakceptowałby tego: nie tutaj, nie teraz, pod koniec swego życia.

Boże, jak chwiejna jest równowaga! Granica między wiarą i niewiarą tak niepewna… jak niepewna była dla człowieka – trupa, który nie nazywał się Jason Bourne.

Otworzył drzwi i wkroczył do wnętrza, do prywatnego piekła starego człowieka. Na zewnątrz, za storami w oknach, szalały syreny i wrzeszczał tłum. Niewidoczni widzowie tego spektaklu, kpiący z tajemnych mocy, nieświadomi byli jego przyczyn.

Jason zamknął drzwi i stał nieruchomo. Ogromny pokój pogrążony był w mroku, jedyne oświetlenie stanowiła lampa na nocnej szafce. Jego oczom ukazał się widok, jakiego wolałby nigdy nie zobaczyć. Villiers przysunął krzesło z wysokim oparciem do nóg łóżka i teraz siedział, wpatrując się w zwłoki kobiety rozciągnięte na narzucie. Głowa opalonej na brąz Angélique Villiers spoczywała na poduszce, a jej wytrzeszczone oczy niemal wychodziły z oczodołów. Na opuchniętej szyi koloru czerwonofioletowego widniał ogromny siniak. W przeciwieństwie do usztywnionej głowy reszta ciała była bezładnie poskręcana, co świadczyło o dzikiej szamotaninie – nogi rozrzucone, biodra wygięte, szlafroczek rozdarty. Wysunięte spod jedwabiu piersi nawet po śmierci wyglądały zmysłowo. Villiers nie usiłował ukryć, że była dziwką.

Stary żołnierz siedział jak małe dziecko zaskoczone karą za drobne przewinienie, podczas gdy zasadniczy występek pozostaje niedostrzeżony przez karzącego, a może i przez samego winowajcę. Oderwał wzrok od martwej kobiety i spojrzał na Bourne’a.

– Co się dzieje na ulicy? – spytał bezbarwnym głosem.

– Obserwowali pański dom. Pięciu ludzi Carlosa. Wznieciłem pożar parę domów dalej, aby nikt nie ucierpiał. Tamci się zmyli, a z jednym, który został, dałem sobie radę.

– Bardzo pan przedsiębiorczy, Monsieur Bourne.

– Owszem – zgodził się Jason. – Ale oni wrócą. Pożar zostanie ugaszony i wtedy wrócą, a może nawet wcześniej, jeśli Carlos zorientuje się w sytuacji, a myślę, że się zorientuje. Przyśle tu ludzi. Sam oczywiście się tu nie zjawi, ale jakiś jego człowiek z bronią dotrze tu z pewnością. A kiedy odkryje, co tu się stało… i ją… zabije pana. Carlos ją stracił, ale i tak będzie górą. To będzie już druga jego wygrana; wykorzystał pana za jej pośrednictwem, a teraz pana wykończy. On odejdzie spokojnie, a pan zginie. Opinia publiczna może wyciągać dowolne wnioski, ale myślę, że nie będą one dla pana pochlebne.

– Jest pan bardzo dokładny, i pewien własnych sądów.

– Wiem, co mówię. Wolałbym pominąć milczeniem to, co mam do powiedzenia, ale nie czas na analizowanie pańskich uczuć.

– Nie mam już żadnych uczuć. Niech pan mówi.

– Żona powiedziała panu, że jest Francuzką, prawda?

– Tak. Z południa. Urodziła się w Loures Barouse, przy hiszpańskiej granicy. Rok temu przybyła do Paryża, gdzie zamieszkała z ciotką. Dlaczego pan pyta?

– Czy poznał pan kiedyś jej rodzinę?

– Nie.

– Nie przyjechali na ślub?

– Po długim namyśle postanowiliśmy ich nie zapraszać. Różnica wieku między nami mogłaby ich zaniepokoić.

– A ciotka z Paryża?

– Zmarła, zanim poznałem Angélique. O co panu chodzi?

– Pańska żona nie była Francuzką. W ciotkę z Paryża też nie bardzo wierzę, a jej rodzina nie pochodzi z Loures Barouse, jakkolwiek hiszpańska granica ma swoje znaczenie. Stanowiła niezły kamuflaż, dobrą wymówkę.

– Nie rozumiem.

– Była Wenezuelką. Bliską kuzynką Carlosa i jego kochanką od czternastego roku życia. Wspólnie działali od lat. Podobno była jedyną osobą na świecie, na której mu zależało.

– Dziwka.

– Pomocnica mordercy. Ciekaw jestem, ilu ludzi mu wystawiła. Ilu wartościowych mężczyzn straciło przez nią życie.

– Nie mogę jej drugi raz zabić.

– Ale może ją pan wykorzystać. Posłużyć się jej śmiercią.

– Szaleństwo, o którym pan wspomniał?

– Jedynym szaleństwem jest pańska chęć zrezygnowania z życia. Carlos będzie górą we wszystkim… nadal będzie strzelał i używał dynamitu… a pan stanie się tylko jeszcze jedną ofiarą. Kolejnym martwym w długim szeregu zwłok wybitnych ludzi. To jest zupełnie bezsensowne.

– A czy pan jest rozsądny? Chcąc przejąć winę za zbrodnię, której pan nie popełnił? Z powodu śmierci jakiejś dziwki? Chce pan być ścigany za cudzą zbrodnię?

– To stanowi część planu. Zasadniczy element.

– Niech pan przestanie bredzić, młody człowieku. Błagam, niech pan już idzie. To, czego się od pana dowiedziałem, doda mi odwagi, by stanąć przed Bogiem Wszechmogącym. Jeśli w ogóle można wybaczyć zabójstwo, to jest nim jej śmierć z mojej ręki. Spojrzę Chrystusowi w oczy i przysięgnę na to.

– Zatem sam się pan przekreśla – odparł Jason, dopiero teraz zauważając zarys rewolweru w kieszeni marynarki Villiersa.

– Nie stanę przed sądem, jeśli o to panu chodzi.

– Znakomicie, panie generale! Sam Carlos nie wymyśliłby tego lepiej! Oszczędzi mu pan fatygi; on nawet nie musi użyć swojej broni. Ale ci, którzy się liczą, i tak będą wiedzieli, że to jego dzieło, że do tego doprowadził.

– Ci, którzy naprawdę się liczą, nie będą o niczym wiedzieli. Raisons du coeur. Maladie. Nie obchodzi mnie, co gadają bandyci i złodzieje.

– A jeśli ja powiem prawdę? Ujawnię, dlaczego pan ją zabił?

– Kto panu uwierzy? Nawet jeśli pan ujdzie z życiem. Nie jestem durniem, Monsieur Bourne. Pan ucieka nie tylko przed Carlosem. Nie on jeden chce pana złapać. Jasno to wynika z tego, co pan powiedział. Nie przedstawił mi się pan ponoć ze względu na moje bezpieczeństwo. A jak już będzie po wszystkim, to jak pan stwierdził, może ja nie będę chciał, żeby nas widziano razem. Tak nie mówi człowiek cieszący się zaufaniem.

– Pan mi zaufał.

– Już mówiłem dlaczego – odparł Villiers zwracając wzrok na swoją żonę. – Dostrzegłem coś w pana oczach.

– Prawdę?

– Prawdę.

– Więc proszę teraz na mnie spojrzeć. W dalszym ciągu mówię prawdę. Na drodze do Nanterre wysłuchał mnie pan, ponieważ darowałem panu życie! Teraz ponownie chciałbym je panu darować! Może pan pozostać wolny, nietknięty i nadal walczyć o sprawy, które są dla pana ważne i były równie ważne dla pańskiego syna. Może pan wygrać!… Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie powoduje mną szlachetność. W tym, że pan będzie żył i zrobi, o co poproszę, jest dla mnie jedyna możliwość ocalenia i jedyna szansa na wolność.