Изменить стиль страницы

– Właśnie wrócił z Martyniki i dowiedział się, że wczoraj wieczorem ktoś pytał na lotnisku o kobietę z dwojgiem małych dzieci. Nikt z załogi nie puścił pary z ust, na razie. Pośpiesz się.

– Mój Boże, gdzie mamy się ukryć?

– Na razie w pensjonacie, dopóki czegoś nie wymyślę. Prowadzi tam tylko jedna droga, której strzegą patrole. Nikt nie może się tam dostać bez mojej wiedzy. Pani Cooper pomoże ci spakować Alison. Szybko!

W chwili gdy Marie wbiegła do wnętrza domu przez drzwi sypialni, telefon zabrzęczał ponownie. Johnny pognał do aparatu przy basenie, a kiedy do niego dotarł, z kuchni wychyliła się pani Cooper.

– To z siedziby gubernatora na Montserrat, panie John.

– Czego oni mogą chcieć, do diabła?

– Mam ich zapytać?

– Nie, ja się nimi zajmę. Proszę pomóc mojej siostrze spakować dzieci i za ładować wszystko do rovera. Wyjeżdżają natychmiast, jak tylko będą gotowi.

– Och, to bardzo ogromna szkoda, mon. Zaczęłam już się przyjaźnić z maluchami.

– To rzeczywiście bardzo ogromna szkoda – mruknął St. Jacques i pod niósł słuchawkę. – Tak?

– To ty, John? – usłyszał głos zastępcy gubernatora, człowieka, który szybko się z nim zaprzyjaźnił i pomógł mu zorientować się w gąszczu przepisów obowiązujących w brytyjskiej kolonii.

– Czy mogę zadzwonić do ciebie później, Henry? Trochę się śpieszę.

– Obawiam się, że nie ma na to czasu, koleś. Otrzymałem wiadomość prosto z Foreign Office. Żądają natychmiastowej współpracy, a poza tym to nic strasznego.

– Hę…?

– Zdaje się, że o dziesiątej trzydzieści przylatuje z Antiguy jakiś weteran wojny z żoną. Dziadek nałapał masę odznaczeń, a poza tym współpracował ściśle z sąsiadami z drugiej strony Kanału, więc ma zostać przyjęty z wszelkimi honorami.

– Henry, ja się naprawdę śpieszę. Co to ma wspólnego ze mną?

– Pomyślałem sobie, że możesz nam w tym trochę pomóc. Czy wśród twoich bogatych Kanadyjczyków nie ma jakiegoś frankofona z Montrealu, który w czasie wojny działał w Resistance i mógłby…

– Konkretnie: czego chcesz?

– Umieścić w twoim pensjonacie naszego gościa wraz z małżonką. Będzie potrzebny jeszcze pokój dla pielęgniarki, którą im przydzieliliśmy.

– Tak od razu, bez rezerwacji?

– Cóż, kolego, nie jest wykluczone, że płyniemy w jednej łódce, jeśli można tak się wyrazić, a już nie ulega najmniejszej wątpliwości, że utrzymanie tak dla ciebie ważnej, a niezbyt dobrze tu działającej łączności telefonicznej bardzo często zależy od osobistej interwencji gubernatora…

– Henry, jesteś znakomitym negocjatorem. Potrafisz z niewinnym uśmiechem kopnąć człowieka tam, gdzie najbardziej boli. Jak się nazywa nasz bohater? Tylko proszę, pośpiesz się!

Nazywamy się Jean Pierre i Reginę Fontaine, Monsieur le Directeur. Oto nasze paszporty – powiedział łagodnie podeszły wiekiem mężczyzna do urzędnika biura imigracyjnego, któremu towarzyszył zastępca gubernatora. – Moja żona jest tam – dodał, wskazując przez przeszkloną ściankę. – Rozmawia z tą mademoiselle w białym stroju.

– Ależ proszę, monsieur Fontaine! – zaprotestował z przesadnie brytyjskim akcentem barczysty, ciemnoskóry urzędnik. – To tylko taka nieformalna formalność, zwyczajne stemplowanie, jeśli pan woli. Także po to, żeby uchronić pana przed wielbicielami. Po lotnisku chodziły plotki, że przyjedzie wielki człowiek.

– Doprawdy? – uśmiechnął się uprzejmie Fontaine.

– Och, ale proszę się wcale nie obawiać. Zakazaliśmy prasie dostępu do pana. Wiemy, że chce pan mieć zupełną prywatność i zapewnimy ją panu.

– Doprawdy? – powtórzył Fontaine, tym razem bez uśmiechu. – Miałem się tutaj spotkać z… ze znajomym. To bardzo ważna sprawa. Mam na dzieję, że przedsięwzięte przez was środki ostrożności nie uniemożliwią mu dostępu do mnie?

– W budynku dworca lotniczego powita pana niewielka grupka starannie wyselekcjonowanych gości – odezwał się zastępca gubernatora. – Może my już iść, jeśli jest pan gotowy. Zapewniam pana, że to nie potrwa długo.

– Naprawdę?

Rzeczywiście, powitanie nie trwało nawet pięciu minut, ale w zupełności wystarczyłoby nawet pięć sekund. Pierwszą osobą, jaką spotkał wysłannik Szakala, był udekorowany odznaczeniami gubernator archipelagu. W chwili gdy przedstawiciel królowej objął francuskiego bohatera, wyszeptał mu do ucha:

– Wiemy, gdzie jest kobieta z dziećmi. Wysyłamy cię tam. Pielęgniarka przekaże ci dalsze instrukcje.

Pozostała część uroczystości powitania sprawiła staremu człowiekowi pewien zawód. Szczególnie rozczarował go brak przedstawicieli prasy, do tej pory bowiem tylko raz widział swoje zdjęcie w gazecie, w kronice kryminalnej.

Doktor Morris Panov był bardzo nerwowym człowiekiem, ale zawsze starał się nad sobą panować, gdyż okazywanie gwałtownych emocji nigdy nie przynosiło korzyści ani jemu, ani jego pacjentom. Tym razem jednak, siedząc za biurkiem w swoim gabinecie, zachowywał pozorny spokój jedynie z najwyższym trudem. Nie miał żadnych wiadomości od Davida Webba. Musiał je mieć, musiał z nim porozmawiać. Czy oni nie rozumieją, że to, co się dzieje, może zniweczyć trzynaście lat terapii? Nie, oczywiście że nie rozumieją. W gruncie rzeczy w ogóle ich to nie interesuje. Dążą do zrealizowania swoich celów i nie obchodzi ich nic, co nie mieści się w ich polu widzenia. Ale on musi o tym myśleć. Zrujnowany umysł był tak delikatny, tak bardzo podatny na wstrząsy, a zmory z przeszłości gotowe były w każdej chwili wrócić z ukrycia i zawładnąć teraźniejszością… Nie, Davidowi nie może się nic stać! Jego powrót do normalności był bliski jak nigdy dotąd. (Tylko kto, do diabła, był normalny w tym popieprzonym świecie?) Mógł znakomicie funkcjonować jako nauczyciel akademicki, bo odzyskał niemal całą swoją zawodową wiedzę, a z każdym rokiem odnajdywał coraz więcej okruchów ukrytych do tej pory pod pyłem zapomnienia. Teraz jednak wystarczył jeden jedyny akt przemocy, stanowiący sposób życia i metodę działania Jasona Bourne'a, żeby ta krucha konstrukcja rozpadła się na kawałki. Niech to szlag trafi!

Groźne było już nawet to, że w ogóle pozwolili Davidowi pozostać w bezpośrednim kontakcie ze sprawą. Mo usiłował wytłumaczyć to Conklinowi, ale otrzymał niemożliwą do skontrowania odpowiedź: "Nie damy rady go powstrzymać. W ten sposób przynajmniej mamy go na oku i możemy go chronić". Oni nie żałowali środków, jeśli chodziło o ochronę – korytarza przed gabinetem Panova i dachu budynku pilnowali uzbrojeni strażnicy, nie wspominając już o nowym recepcjoniście w holu budynku wyposażonym w broń i tajemniczy komputer oddany im do dyspozycji. Mimo wszystko dla Davida byłoby znacznie lepiej, gdyby uśpiono go i wywieziono wraz z rodziną na tę karaibską wysepkę, a polowaniem na Szakala zajęli się profesjonaliści… Panov aż drgnął, gdyż niemal w tej samej chwili uświadomił sobie, że Jason Bourne był najlepszym profesjonalistą, jakiego można sobie było wymarzyć. Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Słuchawkę mógł podnieść dopiero wtedy, gdy zostaną uruchomione wszystkie środki ostrożności: podsłuch, blokada innych podsłuchów, wyszukiwanie lokalizacji rozmówcy. Zamrugało światełko stojącego na biurku interkomu; Panov wcisnął guzik.

– Tak?

– Wszystko gotowe, proszę pana – oznajmił nowy recepcjonista, jedyny z personelu, który był wprowadzony w sprawę. – Dzwoni niejaki pan Treadstone, D. Treadstone.

– Proszę łączyć – odparł natychmiast Panov. – Może pan wyłączyć wszystkie zabezpieczenia. To ściśle prywatna sprawa między lekarzem a pacjentem.

– Tak jest, proszę pana. Monitorowanie przerwane.

– Proszę?… Zresztą, nieważne. – Psychiatra podniósł gwałtownie słuchawkę. – Dlaczego nie zadzwoniłeś wcześniej, ty sukinsynu? – niemal krzyknął.

– Dlatego że nie chciałem, żebyś dostał zawału serca.

– Gdzie jesteś i co robisz?

– W tej chwili?

– Na razie tak.

– Niech się zastanowię… Właśnie wypożyczyłem samochód i jestem o przecznicę od domu w Georgetown, w którym mieszka przewodniczący Federalnej Komisji Handlu. Zdaje się, że rozmawiam z tobą przez telefon.

– Na litość boską, po co to wszystko?!

– Aleks wszystko ci wytłumaczy. Mam do ciebie prośbę: zadzwoń do Marie na wyspę. Próbowałem kilka razy od wyjścia z hotelu, ale nie mogę się połączyć. Powiedz jej, że nic mi nie jest, czuję się znakomicie i proszę ją, żeby się o nic nie martwiła. Zapamiętałeś?

– Zapamiętałem, ale ci nie wierzę. Nawet mówisz jakoś inaczej niż zwykle.

– Tego nie wolno ci jej powtórzyć, doktorku. Jeżeli jesteś moim przyjacielem, nie możesz jej tego powtórzyć.

– Pogrążasz się coraz bardziej, Davidzie. Nie wolno ci tego robić. Przyjedź do mnie, porozmawiaj ze mną!

– Nie mam czasu, Mo. Mój tłusty kocur właśnie parkuje na podjeździe. Muszę się brać do roboty.

– Jason!

Odpowiedziała mu głucha cisza.

Brendan Patrick Pierre Prefontaine zszedł po metalowych schodkach samolotu na rozgrzaną promieniami słońca nawierzchnię lotniska Blackburne na karaibskiej wyspie Montserrat. Było kilka minut po trzeciej po południu i gdyby nie kilkanaście tysięcy dolarów, które miał w kieszeniach, z pewnością czułby się nieco zagubiony. Niewiarygodne, w jak wielkim stopniu kilkadziesiąt studolarowych banknotów potrafi wzmóc poczucie bezpieczeństwa. Bez przerwy powtarzał sobie (by nie sprawić przez pomyłkę wrażenia szastającego ostentacyjnie wielkimi sumami bogacza), że drobne – pięćdziesiątki, dwudziestki i dziesiątki – ma w prawej przedniej kieszeni spodni. Najistotniejsze było uniknięcie jakiegokolwiek rozgłosu i trzymanie się w jak najgłębszym cieniu. Musiał tak dyskretnie, jak to tylko było możliwe, wypytać pracowników lotniska o kobietę z dwojgiem dzieci, która wczorajszego popołudnia przyleciała na wyspę niewielkim prywatnym samolotem.

Dlatego właśnie zamarł z przerażenia, kiedy prześliczna czarnoskóra urzędniczka odłożyła słuchawkę telefonu i zwróciła się do niego grzecznie:

– Czy byłby pan uprzejmy pójść ze mną, sir?

Jej urocza, uśmiechnięta twarz ani odrobinę nie osłabiła czujności byłego sędziego. Widział już zbyt wielu przestępców wyglądających jak niewinne aniołki.