Изменить стиль страницы

– A więc tak będzie wyglądał pogrzeb "Meduzy"… – mruknął Panov. – Spuści się na nią zasłonę milczenia, tak jak wtedy, w Azji.

Aleks skinął głową.

– Dzięki temu straty zostaną ograniczone do minimum, a prawdopodobnie uda się nawet uszczknąć trochę zysków.

– Co z osobnikami takimi jak Burton w Kolegium Szefów Sztabów i Atkinson w Londynie?

– Przejdą na wcześniejsze emerytury z powodu złego stanu zdrowia. Możesz mi wierzyć, że będą siedzieć cicho. Mają swoje powody.

Panov poprawił się na krześle i skrzywił się boleśnie.

– To raczej niewielka zapłata za przestępstwa, jakich się dopuścili, nie uważasz? Okazało się, że Szakal jednak na coś się przydał. Gdybyście go nie ścigali, nigdy nie natrafilibyście na trop "Meduzy".

– To zbieg okoliczności, Mo – odparł Conklin. – Możesz być pewien, że nie wystąpię z wnioskiem o medal dla niego.

Panov potrząsnął głową.

– Wydaje mi się, że to coś więcej niż zwykły zbieg okoliczności. W ostatecznym rozrachunku okazało się, że David miał rację, bo związek jednak istniał. Ktoś zajmujący wysokie stanowisko w "Meduzie" zakontraktował zgładzenie na obszarze działania Szakala ważnej osobistości i zrobił wszystko, żeby odpowiedzialność za zamach spadła na Jasona Bourne'a.

– Domyślam się, że mówisz o Teagartenie?

– Tak. Ponieważ Bourne znajdował się na czarnej liście "Meduzy", nasz żałosny zdrajca DeSole musiał wtajemniczyć ją w szczegóły operacji Treadstone – nawet jeżeli nie we wszystkie, to przynajmniej w znaczną ich część. Kiedy dowiedzieli się, że Jason, to znaczy David, jest w Paryżu, wykorzystali pierwotny scenariusz: Bourne przeciwko Szakalowi. Słusznie przypuszczali, że zabijając Teagartena właśnie w taki, a nie inny sposób, zyskują współpracę jedynego człowieka zdolnego wytropić i zabić Bourne'a.

– Co z tego wynika?

– Nie rozumiesz, Aleks? Jeżeli się nad tym dobrze zastanowić, to Bruksela stanowiła początek końca. David posłużył się fałszywym oskarżeniem, żeby dzięki znalezionej rzekomo przy ciele Jasona mapie z zakreślonym rejonem Anderlechtu przesłać żonie informację o tym, że żyje.

– Dał nam nadzieję, to wszystko. Staram się nigdy zbytnio nie ufać nadziei, Mo.

– Zrobił dużo więcej. Dzięki tej wiadomości Holland postawił w stan pogotowia wszystkich waszych ludzi w Europie i wydał rozkazy, żeby w razie pojawienia się Jasona Bourne'a umożliwić mu za wszelką cenę przedostanie się do Stanów.

– Tym razem udało się, ale często nic z tego nie wychodzi.

– Udało się, bo już kilka tygodni temu niejaki Jason Bourne wiedział, że po to, by dotrzeć do Szakala, musi stworzyć między sobą a nim coś w rodzaju więzi, jakiś związek, który ułatwi mu działanie. Osiągnął to, ty to osiągnąłeś!

– Dosyć okrężnymi drogami – przyznał Conklin. – Działaliśmy na oślep. Wszystko, czym dysponowaliśmy, to były domysły i abstrakcyjne skojarzenia.

– Abstrakcyjne skojarzenia? – powtórzył z łagodnym zdziwieniem Panov. – To bardzo nieprecyzyjne określenie. Masz pojęcie, jaką burzę potrafią spowodować w mózgu?

– Szczerze mówiąc, pojęcia nie mam, o czym teraz mówisz.

– O szarych komórkach. Sam niedawno o nich wspominałeś. Cały czas wirują i podskakują, usiłując znaleźć jakąś szczelinę, przez którą mogłyby wyrwać się na zewnątrz.

– Obawiam się, że nie nadążam za tobą.

– Mówiłeś o zbiegu okoliczności, a mnie się wydaje, że do spółki z Davidem stworzyłeś potężne urządzenie do porządkowania ruchu tych szarych komórek i nadawania im pożądanego kierunku. Między biegunami tego urządzenia znalazła się "Meduza".

Conklin odwrócił się raptownie wraz z fotelem i podjechał do okna, za którym pomarańczowy blask powoli ustępował przed pochłaniającą wyspy ciemnością.

– Chciałbym, żeby wszystko było takie proste, jak mówisz, Mo – wyszeptał. – Obawiam się jednak, że tak nie jest.

– Musisz wyrażać się jaśniej.

– Krupkin jest już właściwie martwy.

– Co takiego?

– Opłakuję go jako przyjaciela i jako wspaniałego przeciwnika. To on umożliwił nam działanie, a kiedy było już po wszystkim, zrobił to, co należało, nie to, co mu kazano. Pozwolił Davidowi ujść z życiem, ale teraz musi za to zapłacić.

– Co się z nim stało?

– Według informacji posiadanych przez Hollanda, pięć dni temu zniknął ze szpitala w Moskwie – po prostu wstał z łóżka, ubrał się i wyszedł na ulicę. Nikt nie wie, jak udało mu się to zrobić ani dokąd poszedł, ale zaraz potem zjawiło się KGB, żeby go aresztować i odstawić na Łubiankę.

– Czyli jednak go nie złapali…

– Ale złapią. Kiedy Kreml chce dostać kogoś w swoje ręce, wszystkie drogi, dworce, lotniska i przejścia graniczne są brane pod całodobową obserwację, a rozkazy nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości: ten, kto dopuści do wymknięcia się podejrzanego, trafi na dziesięć lat do obozu. To tylko kwestia czasu. Niech to szlag trafi!

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Proszę wejść! – zawołał Panov. – Otwarte!

Do pokoju wszedł Pritchard ubrany w gruby, elegancki sweter; choć pchał przed sobą obficie zastawiony wózek na kółkach, udało mu się zachować nienagannie wyprostowaną postawę.

– Buckingham Pritchard, do waszych usług, panowie! – oznajmił z szerokim uśmiechem. – Pozwoliłem sobie przynieść kilka morskich delikatności na wasze kolegialne spotkanie, zanim rozpocznie się wieczorowy posiłek, którego byłem głównym kucharzem, bo poprzedni robił często bardzo niedobre rzeczy, czego u mnie na pewno nie ma, panowie.

– Kolegialne? – powtórzył ze zdumieniem Aleks. – Chodzi panu o kolegiatę, kolegium czy college? Jeżeli o ten ostatni, to obawiam się, że skończyłem go ponad trzydzieści pięć lat temu.

– Chyba zbyt dużo uwagi poświęcono tam na nauczanie różnych niuansów języka Szekspira – mruknął Morris Panov. – Niech pan mi powie, panie Pritchard – dodał głośniej – czy nie gorąco panu w tym swetrze? Ja już bym się spocił jak mysz!

– Cóż za delikatność! – szepnął z uznaniem Conklin.

– Ja się nie potuję, proszę pana – odpowiedział zastępca kierownika recepcji.

– Ale na pewno się potowałeś, kiedy St. Jacques wrócił z Waszyngtonu! – zauważył Aleks. – Boże wszechmogący! Johnny – terrorystą!

– Ten przykry incydent został już całkowicie zapomniany – odparł ze stoickim spokojem Pritchard. – Pan Saint Jay i sir Henry obaj zrozumieli, że mój szanowny wujek i ja mieliśmy na uwadze najbardziej dobro dzieci.

– Cwaniak z ciebie. – Conklin skinął z aprobatą głową.

– Pozwolę sobie wszystko przygotować, panowie, i przyniosę lód. Inni będą już bardzo niedługo.

– Jesteśmy nadzwyczaj zobowiązani – odparł Panov.

David Webb stanął w otwartych drzwiach balkonowych i przyglądał się, jak jego żona czyta chłopcu ostatnie strony bajki. Niezastąpiona pani Cooper drzemała w fotelu, a jej dostojna czarna głowa, zwieńczona koroną srebrnoszarych włosów, kiwała się nad bujną piersią, jakby stara piastunka podświadomie oczekiwała na to, że lada chwila zza uchylonych drzwi sypialni dobiegnie płacz maleńkiej Alison. Spokojny, przyciszony głos Marie dobrze oddawał nastrój opowieści, o czym świadczyły szeroko otwarte oczy i rozchylone usta Jamiego. Właściwie moja żona powinna być aktorką, pomyślał David. Miała wszystkie cechy przydatne w tej niepewnej profesji: wyraziste rysy twarzy, doskonały wygląd i silny, już na pierwszy rzut oka zwracający uwagę charakter.

– Jutro ty mi poczytasz, tatusiu!

Bajka dobiegła końca; jego syn wyskoczył z łóżka, a pani Cooper otworzyła natychmiast oczy.

– Chciałem ci poczytać już dzisiaj, Jamie – odparł przepraszającym tonem Webb.

– Ale ty jeszcze trochę brzydko pachniesz! – stwierdził chłopiec, marszcząc nos.

– Już ci tłumaczyłam, Jamie, że to nie tata pachnie, tylko lekarstwa, które zapisał mu pan doktor – wyjaśniła z uśmiechem Marie.

– Ale pachnie.

– Nie można dyskutować z analitycznym umysłem, szczególnie jeśli ma rację, nie uważasz? – zapytał David.

– Jeszcze za wcześnie do łóżka, mamusiu! Mógłbym obudzić Alison, a wtedy ona na pewno zacznie płakać…

– Wiem, kochanie, ale ja i twój tata musimy spotkać się ze wszystkimi wujkami…

– I moim nowym dziadkiem! – wykrzyknął z radością chłopiec. – Dziadek Brendan powiedział, że nauczy mnie kiedyś, co trzeba robić, żeby zostać sędzią!

– Niech Bóg ma nas w swojej opiece! – wtrąciła się pani Cooper. – Ten starzec stroi się jak paw w zalotach!

– Możesz iść do naszego pokoju i pooglądać telewizję – powiedziała szybko Marie. – Ale jeszcze tylko pół godziny, rozumiesz?

– Ojej…

– Dobrze, niech będzie godzina. Ale pani Cooper wybierze ci kanał.

– Dziękuję, mamusiu! – wykrzyknął chłopiec i popędził do sypialni rodziców. Pani Cooper dźwignęła z fotela swoje obfite ciało i ruszyła dostojnie za nim.

– Ja go zaprowadzę – powiedziała Marie, wstając z kanapy.

– Nie ma mowy – zaprotestowała pani Cooper. – Niech pani zostanie z mężem. Ten człowiek bardzo cierpi, choć nic nie mówi. – Z tymi słowami wyszła z pokoju.

– Czy to prawda, kochanie? – zapytała Marie, podchodząc do Davida. – Bardzo cierpisz?

– Przykro mi, że muszę zniszczyć mit o nieomylnych przeczuciach tej dobrej kobiety, ale nie, nic mnie nie boli.

– Dlaczego używasz tylu słów, kiedy wystarczyłoby jedno?

– Dlatego że podobno jestem naukowcem, a żaden naukowiec nigdy nie powie niczego wprost, bo wtedy nie mógłby się z tego wycofać, gdyby okazało się, że nie miał racji. Czyżbyś była antyintelektualistką?

– Nie – odparła Marie. – Widzisz, jakie to proste, krótkie stwierdzenie?

– A co to jest stwierdzenie? – zapytał Webb, obejmując żonę i całując ją lekko i zmysłowo w usta.

– Skrót prowadzący prosto do prawdy. – Marie odchyliła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. – Bez żadnego kluczenia i lawirowania. Tak jak w prostym dodawaniu, gdzie pięć plus pięć zawsze równa się dziesięć, nigdy dziewięć albo jedenaście.

– W takim razie, ty jesteś tą dziesiątką…