Rozdział 4
David Webb wyszedł przez sterowane fotokomórką drzwi z zatłoczonej hali dworca lotniczego, na chwilę przystanął przed tablicą informacyjną, po czym ruszył w kierunku parkingu przeznaczonego dla samochodów pozostawianych na krótki postój. Zgodnie z planem miał dotrzeć do ostatniego rzędu pojazdów, skręcić w lewo, potem w prawo i iść tak długo, aż zobaczy pontiaca Le Mans model 1986 w kolorze srebrny metalik, z ozdobnym krucyfiksem zawieszonym w oknie tylnych drzwi. Za kierownicą, przy uchylonej szybie powinien siedzieć mężczyzna w białej czapce. David ma podejść do niego i powiedzieć: "Lot był nadzwyczaj spokojny". Jeżeli kierowca zdejmie czapkę i uruchomi silnik, Webb po prostu wsiądzie do samochodu, nie mówiąc już ani słowa.
Tak tez się stało. Kiedy ruszyli, kierowca wyjął spod deski rozdzielczej mikrofon, zbliżył go do ust i powiedział cicho, lecz wyraźnie; "Ładunek na pokładzie. Proszę samochody ochrony o zajęcie pozycji".
Skomplikowana procedura graniczyła ze śmiesznością, ale David doszedł do wniosku, że skoro Aleks Conklin zadał sobie dość trudu, żeby złapać go telefonicznie tuż przed jego odlotem z lotniska Logan, a w dodatku uczynił to za pomocą służbowego, specjalnie strzeżonego przed podsłuchem aparatu Petera Hollanda, to musiały istnieć ku temu jakieś powody. Przemknęła mu myśl, iż być może ma to jakiś związek z telefonem od Mo Panova sprzed dziewięciu godzin. Do kolejnej rozmowy telefonicznej, tej z Conklinem, włączył się również Holland, osobiście potwierdzając prośbę, a właściwie żądanie, aby David zrezygnował z lotu rockwellem, pojechał samochodem do Hartfordu i dopiero tam wsiadł do zwykłego, rejsowego samolotu do Waszyngtonu. Na koniec dodał tajemniczo, że od tej pory nie może być mowy o żadnych kontaktach telefonicznych ani o korzystaniu z rządowych bądź prywatnych połączeń lotniczych.
Wiozący Davida samochód błyskawicznie opuścił teren dworca lotniczego. Webb odniósł wrażenie, iż minęło nie więcej niż kilka minut, kiedy za szybami pojawił się uciekający z dużą szybkością do tyłu wiejski krajobraz, a wkrótce potem niewielkie miasteczka Wirginii. Skręcili w zamkniętą bramą drogę prowadzącą do ogrodzonego wysokim parkanem osiedla; na tablicy widniała nazwa Vienna Villas, znajdujące się w pobliżu miasteczko nazywało się bowiem Vienna. Strażnik znał kierowcę, gdyż machnął tylko ręką i samochód przemknął pod uniesionym szlabanem. Dopiero wtedy kierowca po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do swego pasażera:
– Osiedle zajmuje obszar pięciu akrów i jest podzielone na pięć równych części, sir. Cztery są zupełnie zwyczajne, ale piąta, najbardziej oddalona od bramy, stanowi własność Agencji i jest specjalnie chroniona. To najzdrowsze miejsce pod słońcem, sir.
– Wcale nie czułem się chory.
– Tutaj to panu na pewno nie grozi. Dyrektorowi bardzo zależy na pańskim zdrowiu.
– Miło mi, ale skąd pan o tym wie? – Należę do zespołu, sir.
– W takim razie jak się pan nazywa?
Kierowca zamilkł na chwilę, a kiedy się ponownie odezwał, David odniósł nieprzyjemne wrażenie, iż cofa się w przeszłość do czasu, o którym, jak wiedział, nigdy nie zdoła zapomnieć.
– Tutaj nie mamy imion ani nazwisk, sir ani pan, ani ja. "Meduza".
– Rozumiem – odparł Webb.
– Jesteśmy na miejscu. – Samochód wjechał na owalny podjazd i zatrzymał się przed jednopiętrowym, utrzymanym w kolonialnym stylu budynkiem którego białe kolumny wyglądały jak wykonane z włoskiego marmuru. – Proszę o wybaczenie, sir, ale dopiero teraz zauważyłem, że nie ma pan żadnego bagażu.
– Rzeczywiście, nie mam – powiedział David i otworzył drzwi.
Jak ci się podoba moja tymczasowa nora? – zapytał Aleks, wskazując dłonią na gustownie urządzone wnętrze.
– Za ładnie i za czysto jak na zrzędliwego starego kawalera – odparł David. – A tak w ogóle, to od kiedy nabrałeś upodobania do zasłon w różowe i żółte stokrotki?
– Poczekaj, aż zobaczysz tapetę w mojej sypialni. Jest w różyczki.
– Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę.
– U ciebie są hiacynty. Jak się domyślasz, nie rozpoznałbym hiacynta nawet wtedy, gdybym się o niego potknął i zabił, ale tak powiedziała pokojówka.
– Pokojówka?
– Pod pięćdziesiątkę, czarna i zbudowana jak zapaśnik sumo. Pod kiecką nosi dwie spluwy, a także, jak głosi plotka, kilka brzytew.
– Niezła.
– Żebyś wiedział. Nie położy w łazience kostki mydła ani rolki papieru toaletowego, które nie mają pieczątki Langley. Nie uwierzysz, ale ona ma dziesiątą grupę zaszeregowania, a niektórzy z tych pajaców zostawiają jej jeszcze napiwki!
– Nie potrzebują przypadkiem kelnera?
– Świetna myśl: nasz wspaniały uczony, David Webb, kelnerem.
– Jason Bourne był kiedyś kelnerem. Conklin natychmiast spoważniał.
– Przejdźmy do niego – powiedział i pokuśtykał w kierunku fotela. – Aha, miałeś dzisiaj ciężki dzień, choć jeszcze nawet nie minęło południe, więc gdybyś chciał sobie przyrządzić drinka, to znajdziesz wszystko za tą kotarą w kolorze biskupiego fioletu… Nie patrz tak na mnie. Wiem, że to biskupi fiolet, bo usłyszałem to od naszej czarnoskórej Brunhildy.
Webb wybuchnął donośnym, szczerym śmiechem.
– Chyba nie masz już z tym żadnych kłopotów, prawda, Aleks?
– Jasne, że nie. Czy musiałeś kiedykolwiek chować przede mną butelki, kiedy do was przyjeżdżałem?
– Nie, ale wtedy nie mieliśmy da czynienia z żadną stresującą…
– Stres nie ma tu nic do rzeczy – przerwał mu Conklin. – Podjąłem określoną decyzję, bo nie miałem wyboru. Napij się, Davidzie. Musimy porozmawiać, a wolałbym, żebyś był zupełnie spokojny. Kiedy patrzę w twoje oczy, widzę, że cały jesteś podminowany.
– Sam mi kiedyś powiedziałeś, że zawsze można poznać to po oczach – zauważył Webb, odsuwając kotarę i sięgając po butelkę – Nie straciłeś jeszcze tej umiejętności, prawda?
– Powiedziałem ci, że to widać w głębi oczu. Nigdy nie poprzestawaj na powierzchownej obserwacji.,. Co z Marie i dziećmi? Zdaje się, że odlecieli bez żadnych problemów?
– Na pewno, bo ślęczałem z pilotem nad planem lotu tak długo, że w końcu kazał mi się wynosić albo samemu usiąść za sterami, – Webb napełnił szklankę i zasiadł w fotelu vis- a- vis emerytowanego agenta CIA. – Gdzie jesteśmy, Aleks? – zapytał.
– Dokładnie tam, gdzie byliśmy wczoraj. Żadnych zmian, jeśli nie liczyć tego, że Mo nie zgodził się zostawić swoich pacjentów. Dziś rano goryle zameldowali się u niego w mieszkaniu, które obecnie jest równie bezpieczne, jak Fort Knox, i odstawili go do biura. W drodze powrotnej będą cztery razy zmieniać samochody, oczywiście wyłącznie w podziemnych garażach.
– A więc chronicie go zupełnie otwarcie, nie kryjąc się w cieniu?
– To by nie miało żadnego sensu. Nasi ludzie starali się ukryć przy Smithsonian Institution i wiesz, co z tego wyszła
– A może tym razem by się udało? Dwa zespoły, z których pierwszy, ten jawny, ma celowo popełnić jakiś błąd, żeby sprowokować przeciwnika?
– Z tymi durniami nie ma na to najmniejszych szans. – Conklin potrząsnął głową. – Przepraszam, cofam to, co powiedziałem. Jeden Bourne dalby sobie z tym radę, ale nie oni.
– Nie rozumiem.
– W gruncie rzeczy nie są głupi, ale szkolono ich wyłącznie pod kątem ratowania i chronienia czyjegoś życia, a poza tym działają w zespole, co wiąże się z koniecznością bezustannej koordynacji i informowania na bieżąco o wszystkich poczynaniach. Po prostu wykonują swój zawód, nie są "pistoletami" przygotowanymi na to, że w razie najmniejszego błędu ktoś poderżnie im gardło.
– Cóż za melodramatyczna nuta – mruknął David, rozpierając się wygodnie w fotelu. – Zdaje się, że ja działałem właśnie w taki sposób, nieprawdaż?
– Bardziej w legendach niż w rzeczywistości, ale dla ludzi, których wykorzystywałeś, rzeczywistością były te legendy.
– W takim razie odszukam ich i ponownie wykorzystam! – David wyprostował się raptownie, ściskając oburącz szklankę. – On mnie do tego zmusza, Aleks! Szakal rozpoczął licytację, więc muszę w nią wejść!
– Och, zamknij się! – prychnął niecierpliwie Conklin. – Teraz ty odstawiasz tani melodramat. Gadasz jak postać z jakiegoś podrzędnego westernu. Wystarczy, że się pokażesz, i Marie zostanie wdową, a dzieci stracą ojca. Teraz tak wygląda rzeczywistość, Davidzie.
– Mylisz się…, – Webb potrząsnął głową, wpatrując się w swoją szklankę. – On ruszył za mną, więc ja muszę ruszyć za nim. Próbuje mnie wyciągnąć z kryjówki, więc ja muszę wyciągnąć jego. To jedyny sposób, żeby się go nareszcie pozbyć. Jakkolwiek by liczyć, ostateczna postać równania zawsze wygląda tak samo: Carlos kontra Bourne. Jesteśmy znowu tam, gdzie byliśmy trzynaście lat temu: Alfa, Bravo, Charlie, Delta… Kain to Carlos, a Delta to Kain…
– To idiotyczny szyfr z Paryża sprzed trzynastu lat! – przerwał mu ostrym tonem Conklin. – Delta należał do "Meduzy" i miał stawić czoło Carlosowi. Nie jesteśmy w Paryżu, Davidzie, a od tamtego czasu minęło już trzynaście lat!
– I zapewne za następne pięć będę miał osiemnaście, a za jeszcze pięć dwadzieścia trzy? Czego ty ode mnie chcesz, do diabła? Żebym do końca moich dni żył w ciągłym strachu przed tym bandytą, czekając zawsze z obawą na powrót do domu żony i dzieci? Nie, to ty masz się zamknąć, wielki panie agencie! Najwspanialsi analitycy mogą obmyślić najbardziej niezawodne plany, a my zmontujemy z nich jeden, jeszcze lepszy, ale kiedy dojdzie do ostatecznej rozgrywki, ona zawsze będzie się toczyć wyłącznie między Szakalem i mną… Tyle tylko że ja dysponuję pewną przewagą: mam ciebie po swojej stronie.
Conklin przełknął z trudem ślinę, mrugając przy tym raptownie powiekami.
– Bardzo mi pochlebiasz, Davidzie. Chyba nawet za bardzo. Zawsze czułem się lepiej winnym otoczeniu, kilka tysięcy mil od Waszyngtonu. Tutaj jakoś bez przerwy było mi trochę duszno.
– Ale na pewno nie pięć lat temu, kiedy odprowadzałeś mnie na samolot do Hongkongu. Wciągu zaledwie jednego dnia udało ci się rozwiązać połowę łamigłówki.