«Profesor Bora! – huknąłem w słuchawkę. – Turgut, to ja, Paul, dzwonię z Budapesztu!»

«Paul, drogi człopcze! – Nigdy jeszcze w życiu nie słyszałem niczego słodszego niż ów dudniący głos. – Są jakieś zakłócenia na linii… podaj mi na wszelki wypadek swój numer telefonu, gdyby całkowicie nam przerwało».

Recepcjonista podał mi numer, który szybko przekazałem Turgutowi.

«Jak się masz?! – wrzasnął. – Czy odnalazłeś go?»

«Nie! – odkrzyknąłem. – Z nami wszystko w porządku. Trochę się dowiedziałem, ale wydarzyła się rzecz straszna».

«Co takiego? – Mimo zakłóceń na linii wyczułem w jego głosie konsternację. – Czy coś ci się stało? A panna Rossi?»

«Nie, jesteśmy cali i zdrowi. Ale przywlókł się tu za nami bibliotekarz. – Ze słuchawki popłynął potok przekleństw, zapewne szekspirowskich, ale w panującym na linii szumie nie potrafiłem rozróżnić poszczególnych słów. – Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić?»

«Jeszcze nie wiem. – Głos Turguta stał się odrobinę wyraźniejszy. Czy nosisz przy sobie zestaw, który ci dałem?»

«Oczywiście. Ale nie jestem w stanie zbliżyć się do tego upiora na tyle blisko, by zrobić użytek z tych narzędzi. Podejrzewam, że kiedy byłem dziś na konferencji, przeszukał mój pokój i najwyraźniej ktoś mu w tym pomagał».

Zapewne miejscowa policja cały czas podsłuchiwała naszą rozmowę, ale Bóg jeden raczył wiedzieć, co z tego zrozumiała.

«Bardzo na siebie uważaj, profesorze. – W głosie Turguta pojawiła się nuta wyraźnej troski. – Nie potrafię dać ci żadnej mądrej rady, ale niebawem otrzymam nowe wiadomości, może nawet jeszcze przed waszym powrotem do Stambułu. Cieszę się, że do mnie zadzwoniłeś. Odkryłem z Aksoyem nowy dokument, którego żaden z nas dotąd nie widział. Wygrzebaliśmy go w archiwum Mehmeda. Jest to dokument spisany przez mnicha z kościoła ortodoksyjnego w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym. Musimy go dopiero przetłumaczyć».

Na linii znów wzmogły się zakłócenia i musiałem wprost wrzeszczeć do słuchawki.

«Powiedziałeś: tysiąc czterysta siedemdziesiąty siódmy? W jakim języku został napisany?»

«Zupełnie cię nie słyszę, chłopcze – grzmiał z oddali głos Turguta. U nas jest burza. Zatelefonuję do ciebie jutro wieczorem».

Wdarł się między nas straszliwy zgiełk, który całkowicie pochłonął jego dalsze słowa. Nie wiedziałem, czy słyszę język węgierski czy turecki. Rozległo się kilka ogłuszających trzasków i w słuchawce zapadła cisza.

Powoli ją odłożyłem, zastanawiając się, czy nie powinienem zadzwonić jeszcze raz, ale recepcjonista z niepokojem na twarzy zabrał telefon i podał mi rachunek. Z ponurą miną wręczyłem mu pieniądze i przez chwilę nie ruszałem się z miejsca. Nie miałem najmniejszej ochoty wracać do nowego pokoju, jaki mi przydzielono, pozwalając zabrać jedynie przybory toaletowe i czystą koszulę. Ogarnęło mnie przygnębienie. Miałem za sobą długi, ciężki dzień, a zegar w recepcji wskazywał prawie dwudziestą trzecią. Załamałbym się całkowicie, gdyby nie taksówka, która zatrzymała się z piskiem opon przed hotelem. Wysiadła z niej Helen, zapłaciła szoferowi i przekroczyła próg hotelu. Nie dostrzegła mnie stojącego za ladą. Twarz miała poważną, zamkniętą, pełną jakiejś melancholii. Czasami widywałem na jej obliczu podobny wyraz. Otulona była grubym, czarno-czerwonym szalem, który widziałem po raz pierwszy – zapewne prezent od ciotki. W niemym zachwycie patrzyłem na jej postać w ciemnym kostiumie i jasną skórę, która zdawała się lśnić wewnętrznym blaskiem w ostrym świetle hotelowej recepcji. Przypominała księżniczkę z bajki i gapiłem się na nią bezwstydnie do chwili, aż mnie zauważyła. Ale nie tylko jej uroda, podkreślana jeszcze przepięknym wełnianym szalem, oraz dumny zarys podbródka sprawiły, że stałem jak wmurowany. Znów przypomniałem sobie z paskudnym dreszczem, który przeszył mi trzewia, portret w gabinecie Turguta – dumną głowę, długi, prosty nos, wielkie, ciemne oczy i gęste brwi. Być może był to tylko skutek zmęczenia, gdyż kiedy w końcu Helen zauważyła moją obecność i przesłała mi uśmiech, obraz ten znikł w jednej chwili".

43

Gdybym nie potrząsnęła Barleyem lub gdyby podróżował sam, przespałby granicę i obudziliby go dopiero brutalnie hiszpańscy celnicy. Dzięki mnie wytoczył się zaspany na peron w Perpignan, ale ostatecznie to ja musiałam wypytać o drogę do dworca autobusowego. Konduktor w granatowym uniformie zmarszczył na nasz widok brwi, jakby uważał, że o tak wczesnej porze powinniśmy znajdować się jeszcze w przedszkolu. Spytał, dokąd się wybieramy. Kiedy wyjaśniłam, że do Les Bains, przecząco pokręcił głową. Wybiła właśnie północ, a my musieliśmy czekać do rana. Na szczęście po drugiej stronie ulicy znajdował się schludny hotelik, w którym ja i mój «brat" wynajęliśmy pokój. Konduktor obrzucił nas podejrzliwym wzrokiem – popatrzył na moją prawie dziecięcą twarz i jasne włosy Barleya – mruknął coś pod nosem, cmoknął językiem i udał się w swoją stronę.

«Następny dzień był jeszcze piękniejszy i bardziej pogodny niż poprzedni. Kiedy spotkałem się z Helen w hotelowej restauracji, wszelkie złe przeczucia, jakie gnębiły mnie wieczorem, wydawały się tylko złym snem. Przez zakurzone okna wpadały potoki jaskrawego, słonecznego światła, rzucając jasne plamy na biały obrus i skrząc się w masywnych filiżankach z kawą. Helen pisała coś w niewielkim notatniku.

«Witaj – odezwała się pogodnie, a ja zająłem miejsce na krześle i nalałem sobie kawy. – Czy jesteś gotów na spotkanie z moją matką?»

«Od chwili przybycia do Budapesztu o niczym innym nie myślę – wyznałem. – Jak się tam dostaniemy?»

«Jej wioska leży przy szosie biegnącej z miasta na północ. Ale w niedzielę kursuje tam tylko jeden autobus, więc nie wolno go nam przegapić. Jazda potrwa godzinę. Droga wiedzie przez bardzo przygnębiające przedmieścia».

Wątpiłem, by cokolwiek w naszej eskapadzie mogło mnie znudzić lub przygnębić. Niepokoiła mnie tylko jedna rzecz.

«Helen, czy jesteś pewna, że powinienem jechać z tobą? Może lepiej będzie, jeśli porozmawiasz z nią sama? Czy nie poczuje się skrępowana, jeśli pojawisz się w towarzystwie całkowicie obcego dla niej mężczyzny, do tego jeszcze Amerykanina? Może moja obecność sprowadzi jej na głowę kłopoty?»

«Wręcz przeciwnie, twoja obecność właśnie powinna skłonić ją do zwierzeń – odparła zdecydowanie Helen. – Do mnie odnosi się z dużą rezerwą. A ty ją oczarujesz».

«Co jak co, ale nikt mi dotąd nie powiedział, że mogę być czarujący».

Posmarowałem trzy kromki chleba masłem.

«Tym się akurat nie przejmuj. Czarujący to ty na pewno nie jesteś odparła zgryźliwie, ale odniosłem wrażenie, że w jej oczach pojawił się wyraz sympatii. – Poza tym moją matkę łatwo jest oczarować».

Nie dodała, że skoro oczarował ją Rossi, dlaczego nie mógłbym zrobić tego również ja. Ale wolałem nie drążyć dłużej tego tematu.

«Mam nadzieję, że zawiadomiłaś ją o naszym przyjeździe».

Spoglądając na Helen, zastanawiałem się, czy opowie matce o tym, jak zaatakował ją bibliotekarz. Szyję wciąż miała mocno obwiązaną chustką, na którą starałem się nie patrzeć.

«Ciotka Eva wysłała do niej wczoraj depeszę» – wyjaśniła spokojnie, podając mi konfiturę.

Autobus, do którego wsiedliśmy w jednej z północnych dzielnic Budapesztu, krążył po przedmieściach. Najpierw przejechaliśmy przez mocno zdewastowane przez wojnę okolice, a później pośród nowo wznoszonych osiedli, białych i wyniosłych niczym grobowce gigantów. Przedstawiać miały sobą komunistyczny postęp społeczny, tak chętnie i z taką wrogością opisywany przez zachodnią prasę – setki tysięcy ludzi spędzonych do wyjałowionych, pozbawionych wszelkiego wyrazu bloków. Autobus kilkakrotnie zatrzymywał się przy takich blokowiskach, a mnie za każdym razem zdumiewał widok tych bezbarwnych osiedli, a wokół nich uprawianych przez mieszkańców przydomowych ogródków, pełnych warzyw i ziół, barwnych kwiatów, nad którymi unosiły się motyle. Na ławce przed jednym z bloków siedziało dwóch starych mężczyzn w białych koszulach i czarnych kamizelkach, grających w jakąś planszową grę… jaką? Nie potrafiłem określić tego z odległości. Do autobusu wsiadło kilka kobiet w wyszywanych barwną nicią koszulach… w niedzielnych strojach? Jedna z nich dźwigała klatkę z żywą kwoką. Szofer machnięciem ręki polecił jej, by przeniosła się z ptakiem i resztą bagażu na tył samochodu. Niewiasta posłusznie usiadła i zajęła się robótką.

Kiedy już minęliśmy przedmieścia, autobus, wzbijając tumany kurzu, zaczął ciężko toczyć się lokalnymi drogami. Po obu stronach szosy rozciągały się żyzne pola. Od czasu do czasu mijaliśmy zaprzężone w konie wozy powożone przez miejscowych chłopów w fedorach i kamizelkach. Od czasu do czasu mijał nas samochód, który w Stanach Zjednoczonych dawno już stałby w muzeum techniki. Kraina była pełna zieleni, a nad strumieniami pochylały się rosochate wierzby. Czasami mijaliśmy wioski z wznoszącymi się cebulastymi kopułami monasteru lub cerkwii. Siedząca obok mnie Helen też wyglądała przez okno.

«Niebawem dojedziemy do Esztergom, pierwszej siedziby węgierskich królów. Jeśli starczy nam czasu, zwiedzimy ją».

«Chyba innym razem. Dlaczego twoja matka wybrała sobie to miejsce?»

«Przeprowadziła się tutaj, kiedy jeszcze byłam w liceum. Wolała mieszkać bliżej gór. Ale ja nie chciałam jej towarzyszyć – zostałam w Budapeszcie u Evy. Moja matka nigdy nie lubiła miasta i twierdziła, że rozciągające się na północy Bórzsóny przypominają jej Transylwanię. Każdej niedzieli jeździ w te góry z miejscowym klubem turystycznym, jeśli oczywiście nie spadną zbyt obfite śniegi».

Słowa Helen stanowiły kolejny element w układance, z których składałem sobie w myślach portret jej matki.

«Dlaczego więc nie osiedliła się w górach?»

«Nie znalazłaby tam pracy, to park narodowy. Poza tym nie pozwoliłaby jej na to ciotka. I tak uważa, że mama zbyt izoluje się od ludzi i od życia».

«A co robi twoja matka?»

Na przystanku w kolejnej wiosce wyjrzałem przez okno. Stała tam tylko stara kobieta ubrana na czarno, ż głową spowitą czarną chustą. Trzymała w rękach bukiet czerwonych i różowych kwiatów. Nie wsiadła do autobusu ani nikogo w nim nie pozdrowiła. Kiedy odjeżdżaliśmy, stała bez ruchu, ściskając w rękach ogromny bukiet pachnących kwiatów.