Nie. Jego zniknięcie musiało mieć związek ze stresem, jaki ostatnio przeżywał – uświadomiłam sobie nagle z przerażeniem. Jak żywa stanęła mi przed oczyma scena z poprzedniego dnia w Radcliffe Camera. Ojciec pogrążony głęboko… no właśnie, co dokładnie czytał? 1 dokąd, na Boga, dokąd tak naprawdę się udał? Dokąd… i beze mnie? Po raz pierwszy w życiu, po tych wszystkich latach, gdy ojciec mnie hołubił, chroniąc przed samotnością, przed trudem życia bez matki, bez rodzeństwa, bez ojczystego kraju, kiedy był dla mnie zarówno matką i ojcem… po raz pierwszy poczułam się sierotą.

Gdy pojawiłam się w gabinecie zwierzchnika ze spakowaną walizką i przerzuconym przez ramię płaszczem przeciwdeszczowym, mężczyzna okazał mi wielką serdeczność. Oświadczyłam mu jednak, że pojadę sama, zapewniłam, iż jestem wdzięczna za.troskę i propozycję, by towarzyszył mi w podróży jego student – przez cały kanał – i że nigdy nie zapomnę jego uprzejmości. Przy tych słowach ogarnęła mnie lekka melancholia i rozczarowanie -jak miło byłoby podróżować przez cały dzień ze Stephenem Barleyem uśmiechającym się do mnie z przeciwległego fotela! Ale musiałam spojrzeć prawdzie w oczy. Będę za kilkanaście godzin bezpieczna w domu – powtarzałam sobie z uporem w duchu, odpychając kuszące obrazy wyłożonego czerwonym marmurem stawu z szemrzącą wodą, miłego uśmiechu młodzieńca, który pchnąłby mnie, bojąc się nawet widoku jego twarzy, w boskie otmęty. Oświadczyłam zwierzchnikowi, że za kilka godzin będę w domu, skąd natychmiast do niego zadzwonię. «Poza tym – dodałam obłudnie – za kilka dni powróci mój ojciec".

Zwierzchnik James nie miał najmniejszych wątpliwości, że mogę podróż odbyć sama, wyglądałam zresztą na bardzo zaradną i niezależną osóbkę. Ale nie mógł cofnąć słowa danego memu ojcu, staremu przyjacielowi – oświadczył mi z przemiłym uśmiechem. Stanowiłam największy skarb mego ojca i nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby wyprawił mnie w drogę bez odpowiedniego towarzystwa. Długo wyjaśniał mi, że nie chodzi tu wcale o moje bezpieczeństwo, ale o ojca… z którego wolą musimy się troszeczkę liczyć. Dalszą dyskusję przerwało pojawienie się Stephena Barleya. Nie zdążyłam sobie nawet uświadomić faktu, że zwierzchnik był starym przyjacielem ojca, choć z tego, co było mi wiadomo, po raz pierwszy spotkali się zaledwie przed dwoma dniami. Ale nie miałam czasu na zastanawianie się nad taką niespójnością faktów. Przede mną, niczym stary znajomy, stał Stephen – serdeczny, w marynarce, z neseserem w ręku. Tak naprawdę to nie miałam najmniejszego powodu, by odrzucać jego towarzystwo. Zaczęłam nawet żałować trochę swych obiekcji co do jego obecności, ale nie na tyle, na ile powinnam. Z radością powitałam jego rzeczowy uśmiech i słowa: «Zwalniasz mnie z pracy, czy tak?"

Zwierzchnik James był bardziej stanowczy.

– Masz zadanie, mój chłopcze – oświadczył. – I oczekuję od ciebie telefonu z Amsterdamu, kiedy tylko przybędziecie na miejsce. Będę też chciał porozmawiać z gospodynią. Tu masz pieniądze na bilety i posiłki. Tylko bierz na wszystko rachunki. – Jego brązowe oczy rozbłysły. – Nie mówię, że nie wolno ci kupić holenderskiej czekolady, ale przynajmniej tabliczkę przywieź mnie. Nie jest wprawdzie tak smaczna jak belgijska, lecz sprawisz mi nią wielką przyjemność. Ale to już zależy od ciebie. Miej głowę na karku. – Następnie zwrócił się do mnie, potrząsnął mi rękę i wręczył kartę wizytową. – Wracaj do nas, moja droga, kiedy już pomyślisz o uniwersyteckiej karierze.

Po wyjściu z gabinetu Stephen odebrał ode mnie walizkę.

– Chodźmy więc. Bilety wprawdzie mamy na dziesiątą trzydzieści, ale zawsze możemy być wcześniej.

Zwierzchnik i mój ojciec uzgodnili wszystko w najdrobniejszym szczególe – pomyślałam. Zastanawiałam się, jakimi jeszcze kajdanami przykuli mnie do domu. Aleja miałam inne sprawy do załatwienia.

– Stephen… – zaczęłam.

– Ach, nazywaj mnie Barley! – Wybuchnął śmiechem. – Wszyscy tak na mnie wołają i czuję się nieswojo, kiedy ktoś mówi do mnie po imieniu.

– Nie ma sprawy. – Jego uśmiech był zaraźliwy… a ja łatwo się nim zarażałam. – Barley, czy mógłbyś mi przed wyjazdem wyświadczyć pewną przysługę? – Skinął potakująco głową. – Chciałabym jeszcze raz odwiedzić Radcliffe Camera. Jest taka piękna i… i… chciałabym wreszcie obejrzeć tę kolekcję o wampirach. Nawet nie miałam okazji na nią zerknąć.

Ciężko westchnął.

– A więc miałem rację, twierdząc, że uwielbia pani opowieści z dreszczykiem. To chyba rodzinne.

– Wiem – odparłam, czerwieniąc się.

– No dobrze. Chodźmy tam, ale później musimy wracać biegiem. Zwierzchnik James przebije mi serce kołkiem, jeśli spóźnimy się na pociąg.

O tak wczesnej porze Radcliffe Camera była pusta. S/ybko wbiegliśmy po wygładzonych schodach do makabrycznej czytelni, w której poprzedniego dnia zaskoczyliśmy mego ojca. Po wejściu do maleńkiego pomieszczenia z najwyższym trudem powstrzymałam łzy. Zaledwie kilkanaście godzin wcześniej siedział w nim mój ojciec z oczyma, w których malował się odległy, nieobecny wyraz, a teraz nie wiedziałam nawet, gdzie przebywa.

Ale pamiętałam dokładnie, gdzie w trakcie naszej rozmowy odstawił książkę: po lewej stronie, poniżej gabloty z czaszką. Barley stał tuż obok mnie (w tak ciasnym pomieszczeniu trudno było wyobrazić sobie inną sytuację, choć marzyłam, by wszedł na galerię), a w jego wzroku malowała się niekłamana ciekawość. W miejscu, gdzie powinna stać książka, ziała czarna dziura, jak po wyrwanym zębie. Zamarłam. Z całą pewnością mój ojciec nigdy nie ukradłby książki. Kto więc ją zabrał? Po chwili jednak zobaczyłam tom na innym miejscu, odległym ode mnie na długość ramienia. Zapewne od czasu, kiedy byłam tu ostatni raz, ktoś ją przesunął. Czyżby ojciec wrócił tu ponownie? A może ktoś inny grzebał na półce? Zerknęłam podejrzliwie na czaszkę w szklanej gablocie, ale eksponat oddał mi tylko obojętne, anatomiczne spojrzenie. Sięgnęłam po książkę i ostrożnie położyłam ją na stoliku. Oprawiona była w okładkę barwy kości, a spod pierwszej strony wystawała czarna, jedwabna tasiemka. Otworzyłam wolumin na stronie tytułowej: Yampires du Moyen Age, Baron de Hejduke, Bucarest, 1886.

– Dlaczego tak bardzo zainteresował cię ten odrażający śmieć? – zapytał Barley, zerkając mi przez ramię.

– Zbieram materiały do szkolnej gazetki – burknęłam.

Książka podzielona była na rozdziały, których tytuły zapadły mi w pamięć: Yampire de la Toscane, Yampires de la Normandie, i tak dalej, i tak dalej. W końcu znalazłem interesujący mnie ustęp: Yampires de Provence et des Pyrenees. Boże wielki, czy wystarczy mi znajomości języka francuskiego? Barley zaczął nerwowo spoglądać na zegarek. Przebiegałam szybko palcem po marginesie tekstu, starając się nie dotykać starodawnego druku na papierze barwy kości słoniowej. Yampires dans les villages de Provence… Czego w tym rozdziale szukał mój ojciec? Ślęczał nad pierwszą stroną tego rozdziału. IIy a aussi une legendę… Pochyliłam się nisko nad tekstem.

Od tej chwili doskonale zrozumiałam, o co chodzi. Do tego czasu mój stosunek do języka francuskiego był czysto utylitarny: po prostu odrabiałam lekcje. Kiedy poznałam jakieś nowe wyrażenie czy zwrot, stanowił on jedynie pomost do kolejnego ćwiczenia. Nigdy wcześniej nie doznałam owego drżącego niczym skrzydła ptaka zrozumienia, że podróże z realnego świata do umysłu i serca są czymś cudownym, że obcy język potrafi wpłynąć nieoczekiwanie na czyjeś życie, dokonać rewolucji w widzeniu i rozumieniu rzeczywistości, a jedno obce wyrażenie czy zdanie może przewrócić czyjś świat do góry nogami. Wtedy też zrozumiałam ogromną wartość towarzyszy francuskiego: niemieckiego, rosyjskiego, łaciny, greki, a nawet sanskrytu.

Stanowiło to dla mnie ogromne odkrycie i rewelację.

– II y a aussi une legendę – szepnęłam i Barley natychmiast pochylił się nade mną. Przetłumaczył słowa na głos, ale ja już wcześniej pojęłam ich sens. – «Istnieje też legenda, że Dracula, najszlachetniejszy i najgroźniejszy ze wszystkich wampirów, zdobył swą potęgę nie na Wołoszczyźnie, ale przez kacerskie, bluźniercze czyny w klasztorze Saint-Matthieu-des-Pyrenees-Orientales – domu benedyktynów ufundowanym w roku pańskim tysięcznym".

– O co w tym chodzi? – zapytał Barley.

– Piszę artykuł do gazetki szkolnej – powtórzyłam, ale on popatrzył na mnie dziwnie, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. – Czy dobrze znasz francuski? – spytałam pokornie.

– Oczywiście. – Uśmiechnął się i jeszcze niżej pochylił nad tekstem. – «Mówią, że Dracula odwiedza klasztor co szesnaście lat, by złożyć hołd i daninę swoim początkom i odnowić czynniki, które pozwoliły mu żyć po śmierci".

– Proszę, tłumacz dalej – powiedziałam, zaciskając z całych sił palce na krawędzi stolika.

– Oczywiście – zgodził się niemal ochoczo. – «Wyliczenia dokonane przez brata Piotra z Prowansji na początku siedemnastego wieku wskazują, iż Dracula odwiedza Saint-Matthieu zawsze w ostatniej kwadrze księżyca w miesiącu maju".

– A jaką kwadrę mamy dzisiaj? – zapytałam zdławionym głosem, ale Barley też tego nie wiedział.

Dalej nie było już żadnych wzmianek o Saint-Matthieu. Pozostałe strony zawierały odpis dokumentu z kościoła w Perpignan mówiącego o wielkim popłochu wśród stad owiec i kozłów w tym regionie w roku tysiąc czterysta dwudziestym ósmym, ale trudno było dociec, czy spisujący ów dokument kleryk winił za to wampiry czy złodziei trzód.

– Dziwna książka – zauważył Barley. – Czy twoja rodzina czytuje takie rzeczy dla rozrywki? Może chcesz posłuchać o wampirach na Cyprze?

Nie znalazłam w książce nic więcej na interesujący mnie temat. Kiedy więc Barley ponownie zerknął na zegarek, obrzuciłam tylko tęsknym spojrzeniem kuszące rzędy książek.

– Tak, to było urocze – oświadczył Stephen, kiedy schodziliśmy po schodach. – Nie da się ukryć, że jesteś dziewczyną niezwykłą.

Nie wiedziałam dobrze, co ma na myśli, ale miałam nadzieję, że był to komplement.

W pociągu Barley bawił mnie uciesznymi historyjkami o studenckim życiu, o sztubackich wybrykach kolegów, o nieszczęsnych ofiarach ich niewybrednych żartów. Później przesiedliśmy się na pokład statku kołyszącego się na oleistych, szarych wodach kanału. Dzień był słoneczny, lecz bardzo chłodny, więc zajęliśmy miejsca na winylowych fotelach w środku statku, gdzie nie dokuczał nam porywisty wiatr.