– Czy kupi pan obraz, signore? – zapytał z uśmiechem mego ojca. Pan i signorina stanowiliście dziś mój motyw.

– Nie, nie, grazie – odparł niedbałym tonem ojciec.

Skwery i aleje pełne były studentów z Akademii Sztuk Pięknych. Już po raz trzeci tego dnia malarz oferował nam pejzaż Wenecji. Ojciec rzucił tylko przełomie okiem na obraz. Uśmiechnięty młodzieniec, najwyraźniej nie chcąc nas opuścić bez słowa pochwały dla swego dzieła, podstawił mi przed nos obraz, a ja uprzejmie skinęłam głową. Po chwili ruszył ulicą w poszukiwaniu innych turystów. Siedziałam jak zmrożona, patrząc na jego oddalające się plecy.

Artysta uwiecznił mnie na barwnej akwareli. Widać tam było naszą kawiarnię, skrawek placu Floriana, a wszystko skąpane w łagodnym świetle popołudnia. Malarz musiał usadowić się gdzieś poza moimi plecami – pomyślałam – ale blisko kawiarni. Barwna plama mego czerwonego, słomkowego kapelusza, a tuż za mną cała w brązie i błękicie postać ojca. Był to naprawdę ładny obrazek, jaki turyści bardzo chętnie kupują na pamiątkę beztroskiego pobytu nad Adriatykiem. Ale moją uwagę na akwareli przykuła samotna postać siedząca przy stoliku tuż za moim ojcem. Miała szerokie ramiona i cała spowita była w czerń, odróżniając się tym od barwnych markiz i obrusów na stolikach. Ale ten stolik, pamiętałam to dokładnie, przez całe popołudnie był pusty.

13

Następna wyprawa zawiodła nas jeszcze dalej na wschód, aż za Alpy Julijskie, do maleńkiego miasteczka Kostanjevica – «krainy kasztanowca". O tej porze roku kasztanów rzeczywiście było tam w bród. Wiele z nich pospadało już z drzew i jeśli nieopatrznie nastąpiło się na zieloną, kolczastą skorupę, łatwo było o poślizg i niebezpieczny upadek. Przed domem burmistrza, wybudowanym jeszcze przez jakiegoś urzędnika monarchii austro-węgierskiej, kasztany w popękanych łupinach leżały dosłownie wszędzie, niczym niezliczone stada maleńkich jeżozwierzy.

Szłam obok ojca, napawając się pięknem kończącego się, bardzo ciepłego, jesiennego dnia – miejscowe kobiety w sklepie wyjaśniły nam, że nazywa się to «cygańskim latem" – i rozmyślałam o różnicach między zachodnim światem, leżącym zaledwie kilkaset kilometrów od Chorwacji, a światem wschodnim znajdującym się nieco na południe od Emony. Sklepy wyglądały dokładnie tak samo jak wszędzie. W moim odczuciu wszyscy sprzedawcy byli bliźniaczo podobni. Poubierani w identycznego kroju, granatowe marynarki, z barwnymi chustami na szyjach, spoglądali na nas znad kontuarów, pobłyskując w szerokich uśmiechach złotymi lub wykonanymi z nierdzewnej stali zębami. Nabyliśmy olbrzymi czekoladowy baton na deser po obiedzie złożonym z salami, brązowego chleba i sera. Do tego ojciec kupił kilka butelek mojego ulubionego naranća, napoju pomarańczowego, który tak dobrze pamiętałam z Regusy, Emony i Wenecji.

Ostatnie, rozjemcze spotkanie w Zagrzebiu odbyło się poprzedniego dnia, kiedy kończyłam właśnie szlifować moją pracę domową z historii. Ostatnio ojciec zapragnął, bym zaczęła intensywnie uczyć się niemieckiego, a ja z entuzjazmem odniosłam się do tego pomysłu. Zamierzałam się zabrać za to następnego dnia, kiedy już kupię w amsterdamskiej księgarni językowej odpowiednie podręczniki. Miałam na sobie nową, zieloną, krótką sukienkę i żółte podkolanówki. Ojciec uśmiechał się pod nosem, patrząc na trochę nabitych przez siebie w butelkę dyplomatów, którzy wymieniali ze sobą niepewne spojrzenia. A w naszej siatce brzęczały butelki z naranća. Przed nami pojawił się niski, kamienny most spinający brzegi rzeki Kostan. Ruszyłam spiesznie w jego stronę. Chciałam przez chwilę w samotności pozachwycać się widokiem.

Niedaleko za mostem rzeka gwałtownie zakręcała, okalając niewielki, rozmiarów słowiańskiego domu, chdteau. U podnóża jego murów człapały łabędzie, prężąc się dumnie na brzegu. Jakaś niewiasta w niebieskiej sukience otworzyła kratowane okno na piętrze. W szybach odbiło się jaskrawe światło słońca. Kobieta strząsnęła zmiotkę do ścierania kurzu. Pod mostem gęsto rosły młode wierzby. W ich splątanych, pokrytych mułem i błotem korzeniach grasowały stada jaskółek. W pałacowym parku dostrzegłam kamienną ławkę w sporej odległości od łabędzi, których, mimo swego wieku, wciąż jeszcze trochę się bałam. Nad nią zwieszały się gałęzie kasztanowca, a mury pałacyku rzucały ożywczy cień. Ojciec przezornie wytarł chustką ławkę, rozsiadł się na niej i jakby wbrew samemu sobie, zaczął kolejną opowieść.

– Cały czas przeglądałem w pokoju te listy – ciągnął ojciec, wycierając z dłoni tłuszcz po salami bawełnianą chusteczką. – Kiedy rozmyślałem o niepojętym i tragicznym zniknięciu Rossiego, wciąż coś nie dawało mi spokoju. Gdy zacząłem czytać list relacjonujący okropny przypadek jego przyjaciela Hedgesa, zakręciło mi się w głowie tak, że nie byłem w stanie zebrać żadnej rozsądnej myśli. Odnosiłem wrażenie, że wkraczam w jakiś chorobliwy świat, w piekło, jakim nieoczekiwanie stało się moje akademickie życie, tak doskonale znane mi od lat. Cała ta wypełniona gawędami historia, którą zawsze brałem serio i traktowałem jako rzecz poważną i oczywistą, okazała się pełna niedopowiedzeń i ukrytych znaczeń. Dla mnie, historyka, umarły zawsze był godny szacunku. Średniowiecze było koszmarne, ale nie radprzyrodzone. Dracula stanowił tylko barwną, wschodnioeuropejską legendę wskrzeszoną później przez filmy z mego dzieciństwa. Działo się to w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku, na trzy lata przed przejęciem przez Hitlera władzy i zaprowadzeniem przez niego terroru przekraczającego vszelkie wyobrażenia.

Tak więc przez chwilę nie byłem w stanie zebrać żadnej rozsądnej myśli, wściekły na mego mistrza za to, że zniknął, za to, że zostawił mi w testamencie tak odrażające iluzje. Z drugiej strony jego pełne skruchy i ubolewania listy sprawiały, iż ogarnęły mnie wyrzuty sumienia za brak lojalności i wiary. Rossi polegał na mnie… na mnie i tylko na mnie. Jeśli zawaham się ze względu na jakieś pedantyczne zasady, z pewnością nigdy go już nie zobaczę.

I jeszcze coś nie dawało mi spokoju. Kiedy już opuściło mnie otępienie, przypomniałem sobie młodą kobietę w bibliotece, którą spotkałem zaledwie kilka godzin wcześniej, choć wydawało mi się, że od tamtego czasu minęło wiele dni. Pamiętałem, jak słuchając moich wyjaśnień o listach Rossiego, marszcząc brwi, rozpierała się na krześle w dziwnie męski sposób. Dlaczego wybrała akurat mój stolik pośród wszystkich innych i w ten akurat wieczór pośród innych wieczorów, by obok mnie czytać o Draculi? I dlaczego wspomniała o Stambule? Byłem tak rozstrojony lekturą listów Rossiego, że ponosiła mnie wyobraźnia na tyle, iż mogłem pogodzić się z rzeczami jeszcze dziwaczniejszymi. Dlaczego nie? Skoro dopuszczałem istnienie zjawisk nadprzyrodzonych, mogłem akceptować wszystko. Czysta logika.

Westchnąłem ciężko i sięgnąłem po ostatni list Rossiego. Po nim powinienem już tylko przejrzeć inne dokumenty ukryte w tej niewinnie wyglądającej kopercie i odzyskać spokój. Cokolwiek znaczyć mogło pojawienie się dziewczyny – zapewne nie znaczyło nic – to nie miałem czasu, by sprawdzić, kim naprawdę była ani dlaczego oboje interesowaliśmy się podobnymi sprawami. Dziwiłem się samemu sobie, że zająłem się okultyzmem. Zdumiewające, ale chciałem tylko odnaleźć Rossiego.

Ostatni list, w przeciwieństwie do pozostałych, napisany został ręcznie na liniowanym papierze ciemnym atramentem.

Rozłożyłem go.

19 sierpnia 1931 r.

Mój Drogi i Nieszczęsny Następco!

Nie mogę Cię okłamywać, że będziesz przy mnie, kiedy zacznie się walić moje życie. Lecz dodając kolejne szczegóły do tego, co już (zapewne) przeczytałeś, muszę przepełnić ów kielich goryczy. «Wiedzieć mało to rzecz niebezpieczna" -powiedziałby mój przyjaciel Hedges. Ale on już nie żyje – nie żyje z mojej przyczyny. Zupełnie jakbym Co ja sam otworzył drzwi swego gabinetu, zadał mu śmiertelny cios, a następnie zaczął wzywać pomocy. Oczywiście, nie zrobiłem tego. Jeśli dotrwałeś w lekturze aż dotąd, nie możesz mieć co do tego najmniejszych wątpliwości.

Ostatecznie, przed kilkoma miesiącami, zwątpiłem we własne siły i zrozpaczony przerażającą, gwałtowną śmiercią Hedgesa, uciekłem przed jego grobem do Ameryki - dosłownie. Zdecydowałem się na ten krok w jednej chwili. Spakowałem swój dobytek i na jeden dzień jeszcze wyskoczyłem do Dorset, na miejsce wiecznego spoczynku mego przyjaciela. Odleciałem do Ameryki ku rozczarowaniu kilku osób z Oksfordu, bardzo też zasmucając tą decyzją rodziców. Znalazłem się w nowym i o wiele jaśniejszym świecie, gdzie semestr (zostałem zakontraktowany na trzy i robiłem wszystko, by przedłużyć ten termin) zaczynał się wcześniej, a studenci prezentowali znacznie szersze i praktyczniejsze poglądy na świat i życie niż słuchacze Oksfordu. A jednak nie potrafiłem całkowicie wyzwolić się od znajomości z nieumarłym. A w konsekwencji on – To Coś – też nie mógł wyzwolić się od znajomości ze mną. .

Pamiętasz, że tamtej nocy, kiedy został zaatakowany Hedges, nieoczekiwanie odkryłem znaczenie drzeworytu w złowieszczej księdze. Zrozumiałem, że Bezbożny Grobowiec na znalezionych w Stambule mapach musiał być grobowcem Vlada Draculi. Podobnie jak w stambulskim archiwum zadałem na głos pytanie – ale gdzie? – i po raz drugi wywołałem upiora, który ukarał mnie, mordując serdecznego przyjaciela. Zapewne tylko ktoś niespełna rozumu podejmuje walkę z naturalnymi siłami w tym przypadku nadprzyrodzonymi - ale klnę się na własną duszę, że kara ta rozwścieczyła mnie do tego stopnia, iż przestałem się bać… przez jakiś czas… i przysiągłem sobie, że jeśli tylko starczy mi sił, wyczuję każdy ślad prowadzący do nory mego prześladowcy. To dziwaczne postanowienie wydawało mi się równie zwyczajne, jak chęć popełnienia kolejnego artykułu w czasopiśmie naukowym czy też ugruntowania swej pozycji na znanej uczelni, co ukoiłoby moje udręczone serce.

Kiedy już wpadłem w rutynę uniwersyteckich obowiązków i po skończonym semestrze przygotowałem się na krótką wizytę w Anglii, by odwiedzić stęsknionych rodziców i przejrzeć jeszcze raz swoją pracę doktorską, którą coraz bardziej było zainteresowane londyńskie wydawnictwo, ponownie zacząłem tropić Vlada Dracułę, bez względu na to, jakąkolwiek postacią by się okazał - historyczną czy nadprzyrodzoną. Uznałem, że po pierwsze muszę dowiedzieć się wszystkiego o mojej księdze: skąd się wzięła, dla kogo była przeznaczona, ile liczyła lat. Oddałem ją nawet (przyznaję, bardzo niechętnie) do laboratoriów Smithsonian. Ale tam potrząsano tylko głowami nad charakterem moich pytań, twierdząc, że wszelkie konsultacje na temat sił przechodzących granice ich możliwości będą mnie kosztowały znacznie, znacznie więcej. Ale uparłem się. Nie sądziłem, by skromny spadek po moim dziadku i drobne oszczędności, jakie poczyniłem w Oksfordzie, zapewniły mi jakie takie życie i radowały, podczas gdy niepomszczony Hedges leżał pogrzebany (lecz dzięki Bogu, w spokoju) na przykościelnym cmentarzyku, gdzie jego trumny nikt nie ruszy przez co najmniej pięćdziesiąt lat. Nie bałem się żadnych konsekwencji, gdyż wszystko najgorsze, co mogłem sobie wyobrazić, już się wydarzyło. W tym znaczeniu przynajmniej siły ciemności mocno się przeliczyły.