«Ale najwyraźniej on nie uważa ich za głupotę» – odrzekłem rozsądnie.

Obmyłem gąbką jej szyję z krwi, nie dotykając samych ran, po czym pilnowałem drzwi, kiedy się ubierała. Widok ran był tak przerażający, że w pierwszej chwili chciałem opuścić pokój i dopiero na zewnątrz dać upust łzom. W twarzy Helen, choć dziewczyna poruszała się niemrawo, dostrzegłem wielką determinację. Energicznie owinęła szyję apaszką, po czym wyjęła z torebki kawałek sznurka, na którym zawiesiła krzyżyk. Miałem nadzieję, że okaże się on mocniejszy od łańcuszka. Prześcieradło na jej łóżku zostało zbrukane krwią.

«Mnisi zrozumieją, że spała tu kobieta – oświadczyła bez skrępowania Helen. – Nie pierwszy raz będą prać zakrwawione prześcieradło»".

«Kiedy wyszliśmy z kościoła, na dziedzińcu czekał już Ranow. Popatrzył zwężonymi oczyma na Helen.

«Zaspała pani» – stwierdził z naganą w głosie.

Z uwagą przyjrzałem się jego górnym zębom. Wcale nie były ostre, wręcz krótkie, tępe i szare".

67

«Zirytowało mnie to, że Ranow tak niechętnie zabierał nas do Riły, ale teraz jego entuzjazm, z jakim wiózł nas do Baczkowa, irytował mnie jeszcze bardziej. Podczas podróży samochodem nieustannie coś nam pokazywał i, mimo jego rozwlekłych komentarzy, były to rzeczy nader interesujące. Staraliśmy się z Helen nie patrzeć sobie w oczy, ale oboje czuliśmy taki sam lęk. A dodatkowo mieliśmy jeszcze na głowie Gezę. Droga z Plowdiw była wąska i kręta. Z jednej strony płynął górski potok, z drugiej piętrzył się stromy, skalisty stok. Powoli znów wjeżdżaliśmy w góry. W Bułgarii praktycznie zawsze jest się w górach. Powiedziałem to Helen, a ona wyjrzała przez okno po drugiej stronie auta Ranowa i skinęła potakująco głową.

«Słowo balkan po turecku znaczy góra»".

«Do monasteru nie wiodły żadne wspaniałe wrota. Po prostu zjechaliśmy z szosy na pokryty kurzem przydrożny placyk i do klasztornej bramy dotarliśmy na piechotę. Monaster Bączkowski stał nieopodal wąskiej rzeki pośród surowych gór, częściowo pokrytych lasem, częściowo skalistych. Kraina była sucha. Zrozumiałem, jakim skarbem musiał być dla mnichów toczący wartkie wody potok. Ściany klasztoru były ciemnobrązowe, jak otaczające go góry. Jego dachy pokrywały czerwone, kanelowane, ceramiczne dachówki, takie same jak w domu Stoiczewa i na mijanych po drodze budynkach i kościołach. Prowadząca do monasteru łukowa brama była czarna niczym dziura w ziemi.

«Możemy tak po prostu wejść?» – zapytałem Ranowa.

Pokręcił głową, co znaczyło tak, i przekroczyliśmy mroczne wrota. Po chwili znaleźliśmy się na zalewanym słonecznym światłem dziedzińcu. Panowała cisza, którą mącił jedynie głuchy dźwięk naszych kroków.

Jeśli nawet spodziewałem się wielkiego placu wypełnionego turystami, to skromność i uroda dziedzińca klasztoru w Baczkowie zaparła mi dech w piersiach. Helen również głośno wyraziła swój zachwyt. Monaster wypełniał prawie cały teren. Jego czerwone, kanciaste wieże były typowo bizantyjskie. Żadnych złocistych kopuł. Wyłącznie starodawna prostota w najbardziej harmonijnej formie. Po kościelnych wieżach pięły się pnącza winorośli. Wokół rosły drzewa. Szczególną uwagę zwracał jeden, dorodny cyprys. Przed kościołem stało trzech mnichów w czarnych habitach i kłobukach, którzy o czymś ze sobą gwarzyli. Drzewa rzucały ożywczy cień na klasztorny dziedziniec; ich liście szumiały w delikatnych podmuchach wiatru. Ku swemu zaskoczeniu dostrzegłem włóczące się wszędzie kury i wyliniałego kota polującego na coś w załomie muru.

Podobnie jak w Monasterze Rilskim, ściany klasztoru okalały galerie wykonane z kamienia i drewna. Najniższe partie ścian pokrywały spłowiałe freski. Nie licząc trzech rozmawiających ze sobą mnichów, kur i kota, byliśmy sami – sami w Bizancjum.

Ranow podszedł do zakonników i wdał się z nimi w rozmowę. Helen i ja trzymaliśmy się na uboczu. Niebawem do nas wrócił.

«Opat wyjechał, ale bibliotekarz udzieli nam wszelkiej pomoey. Bardzo nie spodobało mi się jego słowo nam, ale nie skomentowałem tego. – Pójdę go poszukać, a wy w tym czasie możecie zwiedzić kościół^

«Pójdziemy razem» – powiedziała zdecydowanie Helen i ruszyliśmy galerią za jednym z mnichów.

Bibliotekarz pracował w pokoju na parterze. Na nasz widok podniósł się z krzesła. W pomieszczeniu nie było nic poza biurkiem, żelaznym piecem i rozłożonym na podłodze barwnym dywanem. Zastanawiałem się, gdzie są wszystkie książki i rękopisy. Dostrzegłem jedynie kilka ksiąg rozłożonych na biurku.

«To jest brat Iwan. O wszystko pytajcie jego» – oświadczył Ranow.

Mnich nisko się nam ukłonił, ale nie podał ręki skrytej głęboko w obszernym rękawie habitu. Odniosłem wrażenie, że nie chce dotykać Helen. Helen najwyraźniej odniosła to samo wrażenie, gdyż trzymała się za moimi plecami. Ranow wymienił kilka słów z zakonnikiem.

«Brat Iwan prosi, żebyście usiedli».

Zakonnik miał pociągłą, poważną twarz okoloną bujną brodą. Długą chwilę taksował nas wzrokiem.

«Możecie pytać go o wszystko» – zachęcił Ranow.

Chrząknąłem. Nie było innego wyjścia. Musieliśmy rozmawiać z mnichem w obecności i za pośrednictwem naszego opiekuna. Powinienem postępować jak prawdziwy naukowiec.

«Proszę zapytać brata Iwana, czy wie cokolwiek o pielgrzymach z Wołoszczyzny» – powiedziałem.

Ranow przekazał mu moje pytanie. Na słowo «Wołoszczyzna» zakonnik się rozpromienił.

«Mówi, że od końca piętnastego wieku ich klasztor wiążą ścisłe związki z Wołoszczyzną».

Podskoczyło mi serce, ale starałem się zachować spokój.

«Tak? A to dlaczego?»

Rozmawiali ze sobą dłuższą chwilę. Mnich wymachiwał ręką, wskazując na drzwi kościoła. W końcu Ranow skinął głową.

«Mówi, że w tamtych mniej więcej czasach książęta Wołoszczyzny i Mołdawii bardzo wspierali ich monaster. Mają w bibliotece liczne dokumenty na ten temat».

«Czy wie, skąd brała się taka hojność?» – zapytała cicho Helen.

Ranow wdał się w krótką rozmowę z mnichem.

«Nie. Mówią o tym tylko dokumenty».

«Proszę go zapytać, czy wie cokolwiek o pielgrzymach wołoskich przybywających do monasteru w tamtych czasach?»

Twarz brata Iwana rozjaśnił promienny uśmiech.

«Tak, było ich wielu – przetłumaczył Ranow. – To bardzo ważne miejsce dla wołoskich pielgrzymów. Stąd ruszali dalej, na Athos lub do Konstantynopola».

Zgrzytnąłem zębami.

«Chodzi mi o konkretnych wołoskich pielgrzymów, niosących pewien rodzaj relikwii… albo ich poszukujących. Czy brat Iwan słyszał o czymś takim?»

Ranow zdawał się powstrzymywać triumfalny uśmiech.

«Nic z tego – powiedział. – Nie zna żadnych dokumentów na ten temat. W piętnastym wieku docierało tu wielu pielgrzymów. W tamtych czasach Monaster Bączkowski był bardzo ważnym miejscem. Kiedy podbili nas Turcy, wygnali z Wielkiego Tyrnowa, dawnej stolicy naszego kraju, patriarchę Bułgarii. Umarł w roku tysiąc czterysta czwartym i tu został pochowany. Najstarszym i jedynym oryginalnym miejscem w tym monasterze jest właśnie miejsce jego pochówku».

Nieoczekiwanie do rozmowy włączyła się Helen.

«Proszę zapytać, czy pośród mnichów przebywa brat, który kiedyś nosił nazwisko Pondew?»

Ranow przetłumaczył jej pytanie. Brat Iwan był wyraźnie zmieszany. Popatrzył na nas podejrzliwie.

«Mówi, że chodzi o brata Angela. Kiedyś nazywał się Wasyl Pondew. Był historykiem. Ale teraz jest trochę klepnięty. Nie dogadacie się z nim. Szkoda, że opat, wybitny znawca historii, musiał akurat wyjechać w interesach^

«A jednak chcielibyśmy porozmawiać z bratem Angelem» – oświadczyłem Ranowowi.

Bibliotekarz, z wielką niechęcią, polecił nam iść za sobą. Minęliśmy dziedziniec i przeszliśmy przez kolejną bramę, za którą znajdował się najstarszy budynek monasteru. Wewnętrzne podwórko nie było już tak dobrze utrzymane jak dziedziniec zewnętrzny. Pokrywające je płyty były pokruszone, między szczelinami bujnie pieniło się zielsko. Sam budynek popadał w ruinę. Dostrzegłem rosnące na dachu drzewko, które w miarę upływu czasu rozsadziłoby cały dom. Zrozumiałem, że dla rządu bułgarskiego restauracja bożego przybytku nie stanowi priorytetu. Mieli przecież reprezentacyjny Monaster Rilski stanowiący «żywą» historię Bułgarii i jej oporu przeciw osmańskiej niewoli. Ale to przepiękne, starożytne miejsce, sięgające korzeniami jeszcze Bizancjum i niezłamane przez tureckich najeźdźców – podobnie jak inne, ormiańskie, gruzińskie i greckie przybytki – nie mogło cieszyć się przychylnością władz. Dlatego na dachach monasteru krzewiły się drzewa.

Bibliotekarz zaprowadził nas do narożnego pomieszczenia.

«Infirmeria» – wyjaśnił Ranow.

Coraz bardziej niepokoiła mnie spolegliwość naszego opiekuna. Bibliotekarz otworzył rozchwierutane drzwi, a ja ujrzałem widok, o którym chciałbym na zawsze zapomnieć. W środku było dwóch starych mnichów. W pomieszczeniu znajdowały się tylko ich prycze, drewniane krzesło i żelazny piecyk, który podczas mroźnych, górskich zim nie mógł zapewnić dużo ciepła. Popatrzyłem na kamienną podłogę, wybielone wapnem ściany, kapliczkę z ikoną Dziewicy w rogu i palącą się przed nią zaśniedziałą lampką.

Jeden ze starców leżał na pryczy i nawet nie spojrzał w naszą stronę. Po chwili zauważyłem, że ma zamknięte oczy, powieki zaczerwione i podpuchnięte. Co chwila poruszał podbródkiem, jakby chciał jednak przejrzeć na oczy. Przykryty był białym prześcieradłem. Jedną ręką gmerał po krawędzi łóżka, jakby chciał sprawdzić, gdzie się kończy, drugą macał zwiotczałą skórę na szyi.

Drugi, bardziej żwawy mieszkaniec pokoju, siedział wyprostowany na jedynym krześle infirmerii. Oparta o ścianę laska wyraźnie mówiła, iż odbył długą drogę od łóżka na krzesło. Miał na sobie czarny habit bez sznura, pod którym sterczał wydatny brzuch. Kiedy weszliśmy do środka, popatrzył na nas niesamowicie niebieskimi oczyma. Jego nienakrytą kłobukiem głowę otaczała burza siwych, zmierzwionych włosów. W świecie, gdzie wszyscy mnisi nosili wysokie, czarne czapy, sprawiał wrażenie jeszcze bardziej chorego i anormalnego. Swoim wyglądem przywodził na myśl jakiegoś biblijnego proroka, z tym tylko że w jego spojrzeniu nie malowały się żadne wizje. Na nasz widok zmarszczył wielki nos, jakbyśmy wydawali jakiś ohydny zapach. Zagryzł usta i przez dłuższą chwilę mrużył oczy. Trudno mi było określić, czy się wystraszył, czy sobie z nas szydził, czy też ogarniało go diaboliczne rozbawienie, gdyż jego fizjonomia nieustannie się zmieniała. Wiercił się na krześle i wykonywał chaotyczne gesty rękami. Twarz wykrzywiały mu dziwaczne grymasy. Nie mogąc na to patrzeć, odwróciłem głowę.