Изменить стиль страницы

3

Teraz, kiedy odzyskałem świadomość, moje rany postrzałowe goiły się zaskakująco szybko. Może bardzo zależało mi na powrocie do zdrowia, a może w ciągu dwunastu dni, które przeleżałem nieruchomo jak katatonik, mój organizm zmobilizował wszystkie siły. Być może przy cierpieniach psychicznych ból fizyczny wydawał się niczym. Ilekroć pomyślałem o Tarze, strach przed tym, co mogło jej się stać, zapierał mi dech w piersi. Kiedy myślałem o Monice, o tym, że nie żyje, czułem się tak, jakby stalowe szpony rozdzierały mi serce. Chciałem opuścić szpital.

Wciąż mnie bolało, ale wymusiłem na Ruth Heller, żeby mnie wypisała. Stwierdziwszy, że jestem żywym dowodem na prawdziwość twierdzenia, iż lekarze są najgorszymi pacjentami, niechętnie puściła mnie do domu. Uzgodniliśmy, że fizykoterapeuta będzie odwiedzał mnie codziennie. Pielęgniarka miała zaglądać co jakiś czas, tak na wszelki wypadek. Tego ranka, kiedy wyszedłem ze szpitala, moja matka była w domu – na miejscu zbrodni – „przygotowując” go na mój powrót, cokolwiek to oznaczało. Dziwne, ale wcale nie bałem się tam wrócić. Dom to zaprawa i cegły. Nie sądziłem, żeby sam jego widok mnie poruszył, ale może po prostu nie chciałem dopuścić tego do świadomości. Lenny pomógł mi się spakować i ubrać. Jest wysoki i żylasty, o twarzy, która już pięć minut po goleniu ciemnieje od popołudniowego zarostu a la Homer Simpson. Jako dziecko Lenny nosił grube szkła i sztruksy w zbyt szerokie prążki, nawet w lecie. Kręcone włosy zazwyczaj miał za długie, tak że wyglądał jak bezpański pudel. Teraz z nabożnym zapałem ścina je na krótko. Dwa lata temu poddał się zabiegowi laserowej korekcji wzroku i już nie nosi okularów. Jakość jego garniturów plasuje się powyżej średniej. – Jesteś pewien, że nie chcesz zamieszkać u nas? – zapytał Lenny.

– Masz czworo dzieci – przypomniałem mu.

– Och tak, racja. – Po chwili spytał: – Mogę pomieszkać u ciebie?

Usiłowałem się uśmiechnąć.

– Mówię poważnie – rzekł Lenny. – Nie powinieneś być teraz sam w domu.

– Nic mi nie będzie.

– Cheryl przygotowała ci kilka obiadów. Wstawiła je do zamrażarki.

– To ładnie z jej strony.

– Mimo to jest najgorszą kucharką na świecie – dodał Lenny.

– Nie powiedziałem, że je zjem.

Lenny odwrócił wzrok i zajął się spakowaną już torbą.

Obserwowałem go. Znaliśmy się długo, od pierwszej klasy, którą uczyła pani Roberts, pewnie więc nie zaskoczyłem go pytaniem:

– Chcesz mi powiedzieć, co się dzieje?

Czekał na to i szybko skorzystał z zachęty.

– Posłuchaj, jestem twoim prawnikiem, prawda?

– Zgadza się.

– Zatem zamierzam udzielić ci porady prawnej.

– Słucham.

– Powinienem powiedzieć coś wcześniej. Wiedziałem jednak, że nie chciałbyś słuchać. Teraz… cóż, teraz mamy inną sytuację.

– Lenny?

– Tak?

– O czym ty właściwie mówisz?

Chociaż bardzo się zmienił, wciąż widziałem w Lennym chłopca. Dlatego trudno mi było poważnie traktować jego rady. Nie zrozumcie mnie źle. Wiedziałem, że jest bystry. Cieszyłem się razem z nim, kiedy został przyjęty do Princeton, a potem na prawo na Columbia University. Razem zdawaliśmy do szkoły i chodziliśmy na zajęcia fakultatywne z chemii. Jednak wspólnie spędzane piątkowe i sobotnie wieczory przyćmiewały mi ten obraz Lenny'ego.

Jeździliśmy staromodnym kombi jego ojca, wkręcając się na prywatki. Zawsze byliśmy wpuszczani, lecz nigdy mile widziani – członkowie tej licznej szkolnej większości, którą nazywałem Wielkimi Niewidzialnymi. Tkwiliśmy w kącie, popijając piwo i podrygując w rytm muzyki, starając się rzucać w oczy. Nigdy nam się to nie udawało. Przeważnie kończyliśmy te wieczory, jedząc smażony ser w Heritage Diner lub na boisku piłki nożnej za szkołą średnią imienia Benjamina Franklina, leżąc na plecach i licząc gwiazdy. Łatwiej było rozmawiać, nawet z najlepszym przyjacielem, kiedy patrzyło się w gwiazdy. – W porządku – powiedział Lenny, zgodnie ze swym zwyczajem podkreślając to energicznym gestem. – Rzecz w tym, że od tej pory powinieneś rozmawiać z gliniarzami wyłącznie w mojej obecności.

Zmarszczyłem brwi.

– Poważnie?

– Może przesadzam, ale widziałem już takie sprawy. Nie takie jak ta, ale wiesz, o czym mówię. Głównymi podejrzanymi zawsze są członkowie rodziny.

– Mówisz o mojej siostrze.

– Nie, mówię o bliskiej rodzinie. A dokładnie, o najbliższej rodzinie.

– Chcesz powiedzieć, że policja mnie podejrzewa?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem. – Zamilkł, ale nie na długo. – No dobrze, zapewne tak.

– Przecież zostałem postrzelony, pamiętasz? Porwano moje dziecko.

– No właśnie, a to tym bardziej cię obciąża.

– Jak to?

– Z upływem czasu będą podejrzewali cię coraz bardziej.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Po prostu tak już jest. Posłuchaj, porwaniami zajmuje się FBI. Wiesz o tym, prawda? Jeśli dziecka nie ma dwadzieścia cztery godziny, zakładają, że przewieziono je przez granicę stanu i przejmują sprawę.

– I co?

– I po mniej więcej dziesięciu dniach ściągnęli tu masę agentów.

Założyli podsłuch na wszystkie twoje telefony i czekali na żądanie okupu albo coś takiego. Jednak później stracili zapał.

Oczywiście, to zupełnie normalne. Nie mogli czekać w nieskończoność, pozostawili więc tylko agenta lub dwóch. Zmieniło się ich podejście do sprawy. Porwanie dla okupu stało się mniej prawdopodobne; zaczęli podejrzewać, że to było zwykłe uprowadzenie. Mimo to sądzę, że wciąż podsłuchują twoje rozmowy. Jeszcze o to nie pytałem, ale zrobię to. Będą twierdzili, że pozostawili podsłuch na wypadek, gdyby jednak ktoś zadzwonił z żądaniem okupu. Jednak robią to w nadziei, że powiesz coś, co cię obciąży.

– I co z tego?

– To, że powinieneś uważać – rzekł Lenny. – Pamiętaj, że twoje telefony: domowy, służbowy, komórkowy zapewne są na podsłuchu.

– Ponownie zapytam: i co z tego? Ja nic nie zrobiłem.

– Nie zrobiłeś…? – Lenny pomachał rękami, jakby chciał wzbić się w powietrze. – Słuchaj, po prostu bądź ostrożny. Może trudno ci w to uwierzyć, ale postaraj się nie paść ze zdziwienia – policja czasem preparuje i podrzuca dowody.

– Zadziwiasz mnie. Chcesz powiedzieć, że podejrzewają mnie tylko dlatego, że jestem ojcem i mężem?

– Tak – odparł Lenny – i nie.

– No tak, dzięki, to wszystko wyjaśnia.

Zadzwonił telefon stojący przy moim łóżku. Znajdowałem się na drugim końcu pokoju.

– Możesz odebrać? – zapytałem.

Lenny podniósł słuchawkę.

– Pokój doktora Seidmana. – Słuchając rozmówcy, spochmurniał.

Rzucił do słuchawki „chwileczkę” i oddał mi ją, jakby była brudna. Obrzuciłem go zdziwionym spojrzeniem i powiedziałem:

– Halo?

– Halo, Marc. Tu Edgar Portman.

Ojciec Moniki. To wyjaśniało reakcję Lenny'ego. Głos Edgara, jak zawsze, brzmiał nazbyt formalnie. Niektórzy ludzie starannie dobierają słowa. Nieliczni, tak jak mój teść, ważą każde z nich, zanim je wypowiedzą. Zaskoczył mnie.

– Cześć, Edgarze – powiedziałem. – Jak się masz?

– Dobrze, dziękuję. Przykro mi, że nie zadzwoniłem do ciebie wcześniej. Carson mówił mi, że powoli dochodzisz do siebie. Uznałem, że nie powinienem ci przeszkadzać.

– Miło z twojej strony – odparłem nieco sarkastycznie.

– No cóż, podobno dziś wychodzisz ze szpitala.

– Zgadza się.

Edgar odchrząknął, co zupełnie nie było w jego stylu.

– Zastanawiałem się, czy nie mógłbyś wpaść do domu.

„Do domu”. Miał na myśli swój.

– Dzisiaj?

– Tak, jak najszybciej. I sam, proszę.

Zapadła cisza. Lenny obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem. – Czy coś się stało, Edgarze? – zapytałem.

– Na dole czeka samochód, Marc. Porozmawiamy, kiedy tu przyjedziesz.

A potem, zanim zdążyłem powiedzieć coś więcej, rozłączył się.

Samochód, czarny lincoln, istotnie na mnie czekał. Lenny wywiózł mnie na wózku. Oczywiście, znałem tę okolicę. Wychowałem się niedaleko szpitala St. Elizabeth.

Kiedy miałem pięć lat, ojciec przywiózł mnie tu na pogotowie by założyć (dwanaście szwów), a kiedy miałem siedem… No cóż, wiecie już aż za dużo o mojej salmonellozie. Potem poszedłem na medycynę i odrobiłem staż w nowojorskim szpitalu, który wówczas nazywano Columbia Presbyterian, ale wróciłem do St. Elizabeth robić specjalizację z okulistyki w zakresie chirurgii plastycznej. Owszem, jestem chirurgiem plastycznym, ale nie takim jak myślicie. Czasem wykonuję korekty nosów, lecz nie zakładam silikonowych implantów ani niczego podobnego. Nie dlatego, żebym to potępiał. Po prostu to mnie nie interesuje. Skupiłem się na pediatrycznej chirurgii plastycznej wraz z moją koleżanką ze studiów, błyskotliwą uciekinierką z Bronksu, niejaką Ziac Leroux.

Pracujemy dla organizacji zwanej One World Wrap Aid Together.

Prawdę mówiąc, sami ją założyliśmy, Zia i ja. Zajmujemy się dziećmi, głównie z Trzeciego świata, które zostały zdeformowane w wyniku porodu, ubóstwa lub działań wojennych. Wiele podróżujemy. Operowałem zmasakrowane twarze w Sierra Leone, rozszczepione podniebienia w Mongolii, ofiary choroby Crouzona w Kambodży i oparzeń w Bronksie. Jak większość moich kolegów po fachu, mam za sobą liczne szkolenia. Specjalizuję się w rekonstrukcji uszu, nosa i krtani oraz – jak już wspomniałem – okulistyce. Zia podobnie, chociaż bardziej interesuje ją chirurgia twarzowo-szczękowa. Może wzięliście nas za zadeklarowanych naprawiaczy świata. W takim razie jesteście w błędzie. Miałem wybór. Mogłem powiększać cycki albo wygładzać zmarszczki tym, którzy i tak są zbyt urodziwi lub pomagać nieszczęśliwym, biednym dzieciom. Wybrałem to drugie nie tyle z chęci ulżenia doli biedakom, ale ponieważ u nich występują najbardziej interesujące przypadki. Większość chirurgów plastycznych w głębi serca uwielbia łamigłówki. Jesteśmy dziwakami. Podniecają nas okropne deformacje wywołane przez wady wrodzone i zmiany nowotworowe. Znacie te podręczniki medycyny ze zdjęciami ukazującymi ohydnie zniekształcone twarze, których widoku nie mogliście znieść? Zia i ja uwielbiamy takie rzeczy. Rajcuje nas naprawianie ich – łatanie zniszczonych tkanek, żeby wyglądały jak nowe, a nawet lepiej. świeże powietrze drażniło mi płuca. Słońce świeciło tak, jakby to był pierwszy dzień wiosny, drwiąc z mojego ponurego nastroju. Obróciłem twarz do słońca i pozwoliłem, aby mnie ukoiło. Monica lubiła to robić. Mówiła, że to ją „odstresowuje”. Zmarszczki na jej czole znikały, jakby słoneczne promienie były palcami masażysty. Nie otwierałem oczu. Lenny czekał w milczeniu. Zawsze uważałem się za nazbyt wrażliwego.