Изменить стиль страницы

– Widzę, że jesteś zmęczona – zauważyła Joan Widiker, kładąc dłoń na jej ramieniu. Był to ciepły, kojący gest.

Cassi z wysiłkiem zdobyła się na uśmiech. Joan szczerze przejmowała się sprawami innych ludzi. Poświęciła więcej niż inni swojego czasu, żeby ułatwić Cassi adaptację w zespole.

– Dam sobie radę – powiedziała Cassi. Po chwili zaś dodała: – Mam taką nadzieję.

– Na pewno dasz sobie radę – zapewniła ją Joan. – Tak naprawdę, to dziś na naradzie wypadłaś doskonale.

– Rzeczywiście tak sądzisz? – zapytała Cassi. Jej sarnie oczy ożywiły się na chwilę.

– Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Zasłużyłaś sobie nawet na pochwałę Jacoba. Podobało mu się twoje określenie zachowania się pułkownika Bentwortha jako "niekonsekwentnego".

– Daj spokój – rzekła Cassi niepocieszona. – Przecież tak naprawdę to nie poznałabym osoby z pogranicza nawet wtedy, gdybym zjadła z nią obiad.

– Prawdopodobnie masz rację – zgodziła się Joan. – Ale nie poznałoby jej także wielu innych ludzi, gdyby nie dostała ataku psychozy. Tego rodzaju ludzie dobrze się maskują; spójrz choćby na Bentwortha – jest przecież pułkownikiem.

– To mnie właśnie najbardziej niepokoi. To też wygląda na niekonsekwencję.

– Bentworth jest w stanie wytrącić z równowagi każdego – uspokajała ją Joan, głaszcząc opiekuńczo po ramieniu. – A teraz chodźmy już stąd. Napijemy się kawy – to ci dobrze zrobi.

– Na pewno tak – zgodziła się Cassi. – Nie wiem tylko, czy mi wolno w godzinach służbowych.

– Traktuj to jako polecenie lekarza – podnosząc się z miejsca oświadczyła Joan. A gdy już obie szły korytarzem, dodała: – Miałam również do czynienia z Bentworthem na pierwszym roku stażu i też nie miałam wtedy żadnego doświadczenia. Dlatego wyobrażam sobie, jak się czujesz.

– Nie żartuj – powiedziała Cassi w lepszym już nieco nastroju. – Nie chciałam się do tego przyznać na odprawie, ale tak naprawdę to pułkownik mnie przeraził.

Joan skinęła głową ze zrozumieniem. – Słuchaj, Bentworth to bardzo trudny przypadek. Jest złośliwy i inteligentny. Potrafi dobrać się ludziom do skóry – znaleźć ich słabą stronę. Ta umiejętność w połączeniu z tajoną złośliwością i wrogością może być siłą destrukcyjną.

– To z jego powodu poczułam się nagle kimś zupełnie bezużytecznym – poskarżyła się Cassi.

– Jako psychiatra – zaznaczyła Joan.

– Jako psychiatra – zgodziła się Cassi. – Ale właśnie być psychiatrą to jest moja rola. Być może uda mi się coś przeczytać o podobnych przypadkach.

– Istnieje dużo publikacji na ten temat. Może nawet zbyt wiele. Ale niewiele jest takich, z których można się czegoś nauczyć. Można całymi latami czytać o rowerach i nie umieć na nich jeździć. Psychiatria jest w równym stopniu wiedzą, co umiejętnością. Chodźmy jednak w końcu napić się tej kawy.

Cassi zawahała się. – Może jednak powinnam wrócić do pracy.

– Nie masz przecież teraz żadnej zaplanowanej wizyty u pacjenta?

– Nie, ale…

– Wobec tego nie ma o czym mówić. – Joan wzięła ją pod rękę i obie ruszyły korytarzem.

Cassi pozwoliła się prowadzić. Miała ochotę spędzić trochę czasu z Joan. Rozmowa z nią była dla niej pouczająca i pokrzepiająca. A Bentworth po nocnym wypoczynku okaże się – być może – nie takim strasznym pacjentem.

– Pozwól, że powiem ci coś jeszcze o pułkowniku – odezwała się Joan, jakby czytając w myślach Cassi. – Każdy, kto go leczył, nie wyłączając mnie, był przekonany, że go wyleczy. Ale ludzie z pogranicza, a szczególnie pułkownik Bentworth, nie dają się wyleczyć.

Po drodze Cassi wstąpiła do pokoju pielęgniarek, żeby zostawić kartę Bentwortha i zapytać, kto jej szukał podczas odprawy. – Doktor Robert Seibert pytał o panią – oznajmiła dyżurna pielęgniarka. – Prosił, żeby pani jak najszybciej do niego zadzwoniła.

– Kto to jest doktor Seibert? – spytała Joan.

– Jest stażystą na patologii – odrzekła Cassi.

– Jeśli to takie pilne, to lepiej zadzwoń teraz – poradziła Joan.

– Mogę cię więc na chwilę przeprosić?

Joan skinęła głową; Cassi wyminęła stojący u wejścia do pokoju kontuar i podeszła do aparatu telefonicznego, znajdującego się obok półki z kartami chorych. W tym czasie do Joan podeszła Roxane. – Jest miła – zauważyła pod adresem Cassi. – Sądzę, że będzie bardzo użyteczna w zespole. – Joan skinęła głową potakująco; obie wiedziały, że brak pewności siebie Cassi i jej nerwowość były wynikiem nader poważnego stosunku do pracy.

– Trochę się jednak o nią obawiam – dodała Roxane. – Jest chyba bardzo wrażliwa.

– Uważam, że da sobie radę – odrzekła Joan. – Zresztą nie może być taką lilią, skoro jest żoną Thomasa Kingsley'a.

Roxane uśmiechnęła się znacząco i odeszła. Była wysoką, elegancką czarną kobietą, której gust i rozsądek budziły ogólny szacunek. Zaczęła wiązać włosy w koński ogon na długo przedtem, zanim stało się to tak modne.

Gdy Cassi rozmawiała przez telefon, Joan przyglądała się jej z uwagą. Roxane miała rację. Cassi rzeczywiście wyglądała bardzo eterycznie. Prawdopodobnie jej blada, niemal przezroczysta cera sprawiała takie wrażenie. Miała szczupłą, nie pozbawioną wdzięku sylwetkę. Swoje piękne, jasnokasztanowe, mieniące się różnymi odcieniami włosy, tu i ówdzie wpadające w blond, nosiła upięte na głowie za pomocą licznych spinek i grzebyków, spod których wymykały się małe, okalające twarz i czoło kosmyki. Rysy miała drobne, a lekko skośne oczy przydawały jej urodzie egzotycznego wyrazu. Stosowała tylko bardzo subtelny makijaż, dzięki czemu nie wyglądała na dwadzieścia osiem lat. Była zawsze starannie ubrana i nawet po nieprzespanej nocy wyglądała świeżo – dziś miała na sobie białą bluzkę z wysokim kołnierzykiem. Przypominała Joan młode kobiety oglądane często na fotografiach z epoki wiktoriańskiej.

– Zamiast na kawę, może wstąpiłybyśmy na kilka minut na oddział patologii? – zaproponowała Cassi, odłożywszy słuchawkę telefonu.

– Patologii? – powtórzyła zaskoczona Joan.

– Jestem pewna, że tam dostaniemy kawę – powiedziała Cassi, jakby chcąc tym zapewnieniem rozwiać wątpliwości Joan. – Chodźmy. Być może będzie to dla ciebie nawet interesujące.

Joan pozwoliła się poprowadzić Cassi długim korytarzem do ciężkich przeciwpożarowych drzwi, które wiodły do głównego budynku szpitalnego. W Clarkson 2 wszystkie drzwi zawsze stały otworem – to był oddział "otwarty". Aczkolwiek pacjentów obowiązywał zakaz opuszczania oddziału, nie był on przez nich rygorystycznie przestrzegany, mimo iż groziło im za to odesłanie do State Hospital, gdzie panowała mniej przyjemna atmosfera.

Gdy ciężkie drzwi zamknęły się za nimi, Cassi poczuła pewien rodzaj ulgi. W przeciwieństwie do oddziału psychiatrii, tutaj, w głównym budynku łatwiej było odróżnić lekarzy i pielęgniarki od pacjentów. Lekarze nosili swoje cywilne ubrania albo białe fartuchy, pielęgniarki – białe uniformy, a pacjenci chodzili w szpitalnych piżamach. W Clarkson 2 wszyscy byli ubrani jak przeciętni ludzie.

– Co to właściwie znaczy być stażystką na patologii? – zapytała Joan, gdy podchodziły do windy. – Czy lubiłaś swoją pracę?

– Bardzo – odparła Cassi.

– Mam nadzieję, że nie sprawię ci przykrości – ze śmiechem oznajmiła Joan – jeśli ci powiem, że wcale nie wyglądasz na patolożkę.

– Niestety, zawsze tak było – rzekła Cassi. – Najpierw nie chciano mi wierzyć, że jestem studentką medycyny, później mówiono mi, że nie wyglądam na lekarza, bo jestem za młoda, a ostatnio pułkownik Bentworth był łaskaw oświadczyć, że nie wyglądam na psychiatrę. Może mi więc powiesz, na kogo wyglądam?

Joan milczała. Tak naprawdę to Cassi wygląda raczej jak tancerka lub modelka, a nie jak lekarka.

Przed windami obsługującymi główny budynek stało już sporo oczekujących osób. Było tylko sześć wind w całym budynku i dlatego czasem trzeba było długo czekać, a potem zatrzymywać się na każdym piętrze.

– Dlaczego zmieniłaś oddział? – zapytała Joan i natychmiast pożałowała swojej dociekliwości. – Nie musisz odpowiadać. Nie chcę, żebyś pomyślała, że jestem wścibska. Może odezwał się we mnie w tej chwili psychiatra.

– Nic nie szkodzi – odparła spokojnie Cassi. – Przyczyna była całkiem prosta. Choruję na młodzieńczą cukrzycę. Powinnam mieć to na uwadze przy wyborze specjalności zawodowej. Początkowo próbowałam to zlekceważyć, ale niesłusznie.

Niezwykła szczerość Cassi wprawiła Joan w zakłopotanie. Rozumiała, że musi teraz odpowiednio się zachować. – Sądzę – rzekła – że w tych warunkach patologia nie była złym wyborem.

– Ja też tak początkowo sądziłam – odparła Cassi. – Niestety, w zeszłym roku zaczęłam mieć kłopoty ze wzrokiem. Obecnie moje lewe oko jest w stanie zaledwie odróżnić światło od ciemności. Jestem pewna, że wiesz wszystko o cukrzycowej retinopatii. Nie jestem defetystką, ale gdyby doszło do najgorszego i utraciłabym wzrok, mogę uprawiać psychiatrię nawet będąc niewidomą. To nie byłoby możliwe w przypadku patologii. Ale mamy już windę…

Joan dawno nie czuła się tak niezręcznie, ale zdawała sobie sprawę, że raz podjęty temat wypada kontynuować. – Od kiedy cierpisz na cukrzycę? – zapytała.

To pytanie cofnęło Cassi myślami w przeszłość. Do ósmego roku życia lubiła szkołę, była dziewczynką o chłonnym umyśle, żądną wciąż nowych wrażeń. W trzeciej klasie wszystko się zmieniło. Jeśli przedtem chętnie zrywała się wcześnie z łóżka do szkoły, to odtąd matka była zmuszona wciąż ją ponaglać. Nie uważała na lekcjach i coraz częściej otrzymywała od nauczycielki uwagi do dzienniczka. Najważniejszej jednak zmiany początkowo nikt nie zauważył, nawet sama Cassi: dziewczynka zaczęła coraz częściej biegać do toalety. Nauczycielka, panna Rossi, podejrzewając, że Cassi pragnie w ten sposób wymigać się od udziału w lekcjach, często nie chciała udzielać jej zgody na wyjście z klasy. Wówczas dziewczynka przeżywała straszliwy lęk, że może stracić panowanie nad pęcherzem. W wyobraźni widziała pod swoim krzesłem strużkę moczu, tworzącą wokół jej stóp kałużę. Lęk wywoływał w niej uczucie złości, które z kolei powodowało ostracyzm ze strony koleżanek i kolegów.