Изменить стиль страницы

Dzwonek zamocowany na drzwiach ostro zadzwonił. Jak wcześniej w sklepie nie było klientów. Wąsaty mężczyzna w wojskowym moro spojrzał znad gazety. Włosy sterczały mu pionowo, co sprawiało, że wyglądał na permanentnie zaskoczonego.

– Mam przesyłkę dla laboratorium Frazera – oznajmił Jack. Położył paczkę na kontuarze i podsunął formularz pod nos mężczyźnie. – Proszę tu podpisać – powiedział, podając mu ołówek.

Sprzedawca wziął ołówek, ale zawahał się i spojrzał badawczo na paczkę.

– To chyba dobry adres? – zapytał Jack.

– Tak sądzę – odparł wąsacz. Przygryzł wąsa i spojrzał na Jacka. – Co w tym jest?

– Powiedzieli mi, że suchy lód – odpowiedział Jack. Nagle schylił się w stronę sprzedawcy i dodał ściszonym głosem: – Dysponent uważa, że to mogą być żywe bakterie. Wie pan, do badań czy czegoś.

Mężczyzna skinął głową.

– Zdziwiło mnie, że nie mam dostarczyć przesyłki wprost do laboratorium. Nie mogłem usiedzieć spokojnie obok tego. Nie, żebym się bał, że to wycieknie albo coś podobnego. No, ale że umrze i będzie bezużyteczne. Myślę, że powinien pan jak najszybciej zawiadomić swojego klienta.

– Tak sądzę – powtórzył sklepikarz.

– Tak panu radzę. No, ale niech pan podpisze, bo mam jeszcze robotę.

Mężczyzna podpisał formularz. Czytając do góry nogami, Jack poznał jego nazwisko – Tex Hartman. Tex oddał podkładkę z formularzami Jackowi, a ten wsunął ją pod pachę.

– Cieszę się, że pozbyłem się tego. Nigdy nie lubiłem tych bakterii czy wirusów. Czytał pan o dżumie w mieście w zeszłym tygodniu? Przeraziłem się na śmierć.

Mężczyzna znowu skinął głową.

– Niech pan uważa – powiedział na pożegnanie Jack i wyszedł.

Wsiadł do samochodu i zadowolony z siebie przejechał kilkadziesiąt metrów i skręcił. Żałował, że facet nie był bardziej gadatliwy. Nie był pewny, czy Tex dzwonił do laboratorium, ale gdy zwalniał hamulec ręczny, zauważył, że wykręca jakiś numer. Zaparkował niedaleko lombardu i wyłączył silnik. Zamknął drzwi i sięgnął po jedzenie. Był głodny czy nie, ale postanowił coś przekąsić.

– Jesteś pewny, że powinniśmy to zrobić? – zapytał BJ.

– Tak, człowieku, jestem – odparł, Twin. Manewrował swoim cadillakiem wokół Washington Square, szukając miejsca do zaparkowania. Nie wyglądało różowo. Park był zapchany ludźmi, którzy postanowili się tu rozerwać. Jeździli na deskorolkach i łyżworolkach, rzucali do siebie latającym dyskiem, popisywali się w break dance, grali w szachy i handlowali narkotykami. Tu i tam widać było wózki dziecięce. Atmosfera jak w czasie karnawału. Dlatego właśnie Twin wybrał to miejsce na spotkanie.

– Kurde, człowieku, bez armaty czuję się, jakbym był nago. Nie podoba mi się to.

– Zamknij mordę BJ i szukaj jakiegoś miejsca na wózek -rozkazał Twin. – To ma być spotkanie braci. Nie ma powodu do strzelaniny.

– A co jeśli oni zaczną? – zapytał BJ.

– Człowieku, czy ty nikomu nie ufasz? – odpowiedział pytaniem Twin. W tej chwili zauważył ruszający z postoju samochód. – Mamy szczęście, nie?

Twin z wprawą zajął zwolnione miejsce i zaciągnął ręczny hamulec.

– To miejsce wyłącznie dla samochodów zaopatrzenia -zauważył BJ. Spojrzał przez okno na napis na znaku parkingowym.

– Z całym tym prochem, jaki upchnęliśmy w tym roku, to myślę, że możemy się zaliczyć do zaopatrzenia – odpowiedział ze śmiechem Twin. – Dalej, weź swoją czarną dupę i wyłaź z wozu.

Wysiedli, przeszli przez ulicę i weszli do parku. Twin sprawdził godzinę. Pomimo kłopotów z zaparkowaniem byli przed czasem. Tak właśnie lubił, mieć dość czasu na zlustrowanie miejsca spotkania. Nie, żeby nie ufał braciom, ale wolał być ostrożny.

Lecz tym razem życie zaskoczyło go. Oglądając miejsce umówionego spotkania, spostrzegł niespodziewanie, że sam jest obserwowany przez jednego z najlepiej zbudowanych facetów, jakiego ostatnio widział.

– Cholera – zaklął pod nosem.

– Co jest? – zapytał zaalarmowany BJ.

– Bracia zjawili się przed nami.

– Co mam zrobić? – Oczy BJ zaczęły biegać po ludziach, aż zatrzymały się na tym samym osiłku, którego zauważył Twin.

– Nic. Po prostu idź.

– Wygląda na cholernie odprężonego. Niepokoi mnie to -zauważył BJ.

– Zamknij się! – warknął Twin.

Twin podszedł do człowieka, który ani na chwilę nie przestał patrzeć mu prosto w oczy. Wycelował w niego dwoma palcami jak lufą pistoletu i zawołał:

– Warren!

– Czołem. Jak leci?

– Nieźle – odparł Twin.

Zgodnie z rytuałem uniósł prawą rękę, Warren zrobił to samo i przybili piątkę na przywitanie. Był to tylko pozornie gest przyjazny, podobny do podania sobie ręki przez przedstawicieli dwóch rywalizujących ze sobą banków.

– To David – Warren przedstawił swego kompana.

– A to BJ – Twin przedstawił swego, wykonując nieznaczny ruch głową.

David i BJ czujnie się obserwowali, ale nie ruszali się i nic nie mówili.

– Posłuchaj, człowieku – zaczął Twin. – Pozwól, że powiem od razu jedną rzecz. Nie wiedzieliśmy, że ten doktor mieszka na waszej ziemi. To znaczy, może wiedzieliśmy, ale nie sądziliśmy, że to ważne, skoro chodzi o białasa.

– Co was łączy z doktorem? – zapytał Warren.

– Łączy? Nic nas nie łączy. Nie mam z nim żadnych układów.

– To dlaczego chcesz go zdmuchnąć?

– Takie małe zlecenie. Przyszedł do nas kiedyś taki gość, co niedaleko mieszka, i zaproponował sałatę za ostrzeżenie doktorka, żeby nie wtykał do czegoś nosa. Ale on nie usłuchał, więc gość zjawił się drugi raz i zaproponował więcej za załatwienie doktora.

– Więc twierdzisz, że doktor nie miał z wami żadnych układów? – zapytał jeszcze raz Warren.

– Kurwa, nie – roześmiał się Twin. – Nie potrzebujemy w interesie jakichś pieprzonych doktorów.

– Powinieneś najpierw przyjść do nas – stwierdził Warren. – Powiedzielibyśmy ci o doktorze. Gra z nami w kosza od czterech czy pięciu miesięcy. Jest w porządku. Przykro mi z powodu Reginalda, ale nie doszłoby do tego, gdybyśmy porozmawiali.

– Żałuję dzieciaka. To nie powinno się zdarzyć. Problem w tym, że się cholernie wkurzyliśmy z powodu Reginalda. Nie mogliśmy uwierzyć, że brat zabił Reginalda za jakiegoś białego doktora.

– Rachunki są więc wyrównane – oznajmił Warren. – Nie liczymy ostatniego wieczoru, ale to nas nie dotyczy.

– Wiem. Możesz sobie wyobrazić tego doktora? Jak kot z dziewięcioma życiami. Jak, do cholery, ten gliniarz tak szybko zareagował? Zdaje mu się, że jest Wyatt Earp czy jaka inna cholera.

– Chodzi o to, że między nami jest zawieszenie broni – powiedział Warren.

– Cholerna racja, stary. Nigdy więcej brat nie strzeli do brata. Mamy z tym już dość kłopotów.

– Ale zawieszenie oznacza, że zostawiacie w spokoju także doktora – dodał Warren.

– Interesuje cię, co się stanie z tym facetem?

– Tak.

– Stoi. Forsa nie jest warta wojny.

Warren wyciągnął dłoń w kierunku Twina. Ten przybił i wyciągnął swoją. Warren powtórzył gest. Umowa została przypieczętowana.

– Trzymaj się zdrowo – powiedział Warren.

– Ty też, człowieku.

Warren skinął na Davida. Ruszyli w stronę Washington Arch, gdzie zaczynała się Piąta Avenue.

– Poszło nieźle – skwitował Dawid. Warren wzruszył ramionami.

– Wierzysz mu? – zapytał Dawid.

– Tak, wierzę. Może i handluje narkotykami, ale głupi nie jest. Jeżeli trwałoby to dłużej, wszyscy musielibyśmy zapłacić.