Był jeszcze drugi błąd, kolejny grzech, którego – w końcu przez wiele dni – w żaden sposób nie dało się maskować. Szybko się nauczyłem, że w razie potrzeby woła się tylko trochę starszego od nas chłopaka, kogoś w rodzaju salowego. Wtedy zjawiał się z płaskim i odpowiednio wyposażonym w rączkę naczyniem i wsuwaliśmy je pod kołdrę. Potem znów trzeba go było prosić: Bitte! Fertig! Bitte !, dopóki po nie nie przyszedł. Otóż nikt, nawet on sam, nie mógł kwestionować prawa do jednej czy dwóch takich próśb dziennie. Tylko że ja byłem zmuszony trudzić go trzy, a nawet niekiedy cztery razy na dzień, i to już, widziałem, go złościło – co nawiasem mówiąc, było zrozumiałe, nie mogłem zaprzeczyć, mowy nie ma. Pewnego razu zaniósł nawet naczynie do lekarza, coś mu tłumaczył, argumentował, pokazywał zawartość, i ten także pomedytował trochę nad śladem przestępstwa; natomiast ruchy jego głowy i rąk znaczyły na pewno odmowę. Także wieczorem dostałem cukier: no więc wszystko w porządku, znów mogłem się zagnieździć w niewątpliwym i przynajmniej na dzisiaj wciąż jeszcze trwałym, sprawiającym wrażenie nienaruszalnego bezpieczeństwie kołder i grzejących mnie ciał.
Nazajutrz, tak gdzieś w porze między kawą a zupą, wszedł ze świata za drzwiami jakiś człowiek, jeden z wyższych dostojników, od razu to zauważyłem. Czarne sukno dużego kapelusza, śnieżnobiały fartuch, pod nim spodnie z kantami jak brzytwa, na nogach wypastowane, błyszczące półbuty, i trochę się przestraszyłem nie tyle grubo ciosanych, jakoś zbyt męskich, jakby rzeźbionych dłutem rysów jego twarzy, co fioletowoczerwonej barwy skóry, która robiła wrażenie żywego mięsa. Poza tym charakteryzowała go wysoka, masywna sylwetka, czarne włosy siwiejące już nieco na skroniach, opaska, z mojego miejsca nie do odcyfrowania z powodu założonych do tyłu rąk, a zwłaszcza czerwony trójkąt bez litery: czyli złowróżbny fakt czystej niemieckiej krwi. Nawiasem mówiąc, po raz pierwszy w życiu mogłem się gapić na kogoś, czyj obozowy numer nie zaczynał się od dziesiątków tysięcy, nie od tysięcy, nawet nie od setek, lecz składał się jedynie z dwóch cyfr. Nasz lekarz natychmiast pospieszył go powitać, ściskał mu dłoń, klepał po ramieniu, słowem, wprowadzał go w dobry nastrój jak serdecznie oczekiwanego gościa, który wreszcie zaszczyca dom swoją wizytą – i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nagle pojąłem, że bez najmniejszych wątpliwości, według wszelkich znaków opowiadał mu o mnie. Nawet mnie pokazał okrągłym machnięciem ręki i z jego pospiesznych, tym razem niemieckich słów wyraźnie dobiegło mnie: zu dir . A potem ciągnął, dowodził, przemawiał do serca, nieprzerwanie gestykulując dla lepszego zrozumienia, jakby oferował i zachwalał jakiś towar, żeby go jak najszybciej sprzedać. Tamten z początku słuchał w milczeniu, jakoś tak jak trudny, powiedziałbym, ciężki klient, pod koniec jednak wydawał się całkiem przekonany – przynajmniej tak to wyczułem z krótkiego, ostrego, skierowanego na mnie spojrzenia jego małych ciemnych oczu, już niemal takiego, jakbym był jego własnością, skinienia głową, uścisku dłoni, z jego całego zachowania – no i z rozjaśniającej się, zadowolonej twarzy naszego lekarza – po wyjściu tamtego.
Nie musiałem długo czekać, kiedy znów otworzyły się drzwi i jednym spojrzeniem zarejestrowałem więzienny pasiak, czerwony trójkąt, a na nim literę „P” – która, jak powszechnie wiadomo, jest znakiem rozpoznawczym Polaków – i napis Pfleger na czarnej opasce, oznaczający, że człowiek, który wszedł, pełni funkcję pielęgniarza. Ten z kolei wyglądał na młodego, mniej więcej na niewiele ponad dwudziestkę. On też nosił ładną, niebieską, choć mniejszą czapkę, spod której miękko opadały mu na uszy, a nawet kark kasztanowe włosy. Rysy jego podłużnej, ale pełnej, zaokrąglonej twarzy dla mnie były najregularniejsze i najprzyjemniejsze, różowy kolor jego skóry, wyraz trochę za dużych, miękkich warg najmilszy; słowem, był piękny i z pewnością pozachwycałbym się nim, gdyby od razu nie poszukał lekarza, który natychmiast wskazał mu na mnie, gdyby nie miał pod pachą koca, gdyby od razu, jak tylko wyciągnął mnie z łóżka, nie okręcił mnie nim i gdyby, jak widać w sposób tu normalny, nie przerzucił mnie sobie przez ramię. Nie najłatwiej mu to poszło, jako że obiema rękami uchwyciłem się oddzielającego boksy poprzecznego drąga, który akurat wyczułem pod ręką, na chybił trafił, instynktownie, że tak powiem. Nawet odrobinę było mi wstyd: wtedy się dowiedziałem, jak parę dni życia może nam zawrócić w głowie, utrudnić nasze sprawy. Ale on okazał się silniejszy i daremnie wymachiwałem rękami, waliłem go obiema pięściami w żebra i okolice nerek, z tego też tylko się śmiał, jak wyczułem po drganiu jego ramienia, więc dałem spokój i zrezygnowałem, niech mnie niesie, gdzie mu się podoba.
Są dziwne miejsca w Buchenwaldzie. Możesz dotrzeć do jednego z tych schludnych zielonych baraków za drutami, który dotychczas – jeśli jesteś obywatelem małego lagru – podziwiałeś na dobrą sprawę tylko z daleka. Teraz natomiast dowiadujesz się, że mają one – to znaczy przynajmniej ten – połyskujące podejrzaną czystością korytarze. Z korytarza otwierają się drzwi, zwyczajne, białe, prawdziwe drzwi, a za jednymi z nich wita cię ciepły, widny pokój i już gotowe, jakby czekające tylko na twoje przybycie puste łóżko. Na łóżku czerwona kołdra. Twoje ciało zagłębia się w wypchany siennik. Między wami biała, chłodna warstwa, możesz się przekonać, że nie pomyliłeś się: to naprawdę prześcieradło. Także pod karkiem czujesz niezwyczajny, ale wcale nie przykry ucisk, powoduje go dobrze wypchana słomą poduszka w białej powłoczce. Pfleger składa na cztery i kładzie ci przy nogach koc, w którym cię przyniósł: to znaczy, że i koc masz do dyspozycji, gdybyś przypadkiem był niezadowolony z temperatury w pokoju. Potem z jakąś tekturą i ołówkiem w ręku siada na skraju twojego łóżka i wypytuje cię o nazwisko. Powiedziałem mu: – Vier-und-sechzig, neun, ein-und-zwanzig . – Zapisuje, ale wciąż się upiera i musi potrwać jakiś czas, zanim zrozumiesz, że interesuje go też nazwisko – Name – i znów dobra chwila, jak to na przykład zdarzyło się mnie, zanim je odnajdziesz, grzebiąc we wspomnieniach. Kazał mi je trzy albo cztery razy powtórzyć, i dopiero wtedy wreszcie sprawiał wrażenie, jakby zrozumiał. Potem mi nawet pokazał, co napisał, i na górze czegoś w rodzaju podzielonej liniami karty choroby przeczytałem: „Kewischtjerd”. Zapytał, czy „jest dobrze”: – Gut – a ja mu powiedziałem: – Gut – na co położył kartę na stole i odszedł.
A więc – przecież niewątpliwie masz czas – możesz się rozejrzeć, pooglądać, zorientować się trochę. Możesz na przykład stwierdzić, gdybyś tego dotychczas nie zauważył, że w pokoju są też inni. Wystarczy na nich spojrzeć, żeby bez trudu odgadnąć: oni wszyscy muszą być chorzy. Widzisz w końcu, że ten kolor, to miłe dla oka wrażenie, ta panująca tu wszędzie ciemna czerwień, jest kolorem błyszczących jak lakierowane desek podłogi, a kołdry na wszystkich łóżkach są dobrane w tym samym odcieniu. Łóżek jest mniej więcej dwanaście. Wszystkie jednoosobowe, a piętrowe jest właśnie to, na którego parterze, przy zbitym z pomalowanych na biało listewek przepierzeniu po prawej stronie, leżę ja, poza tym przede mną, koło przeciwległego przepierzenia, są jeszcze dwa takie. Możesz nie rozumieć tego całego niewykorzystanego miejsca, dużych, co najmniej metrowych odstępów między równymi rzędami łóżek, i może cię zadziwić rozrzutność, kiedy tu i ówdzie dostrzegasz nawet jakieś puste. Możesz odkryć bardzo porządne, podzielone na liczne małe prostokąty okno, które służy wpuszczaniu światła, i może też wpaść ci w oczy na poszewce twojej poduszki przedstawiająca jasnobrązowego orła o zakrzywionym dziobie pieczęć, której litery „Waffen-SS” też na pewno odkryjesz. Natomiast twarze daremnie próbowałbyś badać, szukać jakiegoś znaku, przejawu czegoś, rozpoznać emocje związane z twoim przybyciem – sądząc, że to przecież na pewno jakaś nowość – zainteresowanie, rozczarowanie, radość, gniew, cokolwiek, choćby jakąś przelotną ciekawość, i im dłuższa będzie ta cisza, tym bardziej stanie się przykra, tym bardziej krępująca, w pewnym sensie można by powiedzieć, bardziej tajemnicza; gdybyś tu przypadkiem zabłądził, przekonałbyś się, że to niewątpliwie najdziwniejsze wrażenie. Na kwadratowej wolnej powierzchni, którą otaczają łóżka, możesz zobaczyć mniejszy, biało przykryty stół, przy przeciwległej ścianie większy, wokół niego parę krzeseł, koło drzwi duży, ozdobny, szumiący w najlepsze żelazny piec, a z boku czarno połyskujący pojemnik pełen węgla.
I wtedy zaczynasz łamać sobie głowę: jak masz właściwie to wszystko traktować, ten pokój, ten żart z kołdrą, z łóżkami, z ciszą. Może ci przyjść do głowy to i owo, próbujesz sobie przypominać, wyciągać wnioski, czerpać z twoich wiadomości, przebierać. Może – zastanawiasz się podobnie jak ja – to też jest takie miejsce, o jakich słyszeliśmy jeszcze w Oświęcimiu, gdzie karmi się podopiecznych mlekiem i miodem, dopóki nie wytnie się im wszystkich organów w celach naukowych, dla wiedzy. Ale jednak – musisz przyznać – to wyłącznie jedno założenie, jedna z wielu możliwości, no a poza tym nie widziałem tu ani śladu mleka, a zwłaszcza miodu. Przyszło mi nawet na myśl, że już dawno pora na zupę, a tu ani śladu, dźwięku czy zapachu. I tak zrodziła się w mojej głowie myśl, niewykluczone, że w pewnym sensie wątpliwa, ale kto mógłby ocenić, co jest możliwe i wiarygodne, kto mógłby wyczerpać, kto dojść do tych wszystkich niezliczonych pomysłów, wynalazków, zabaw, żartów i zamierzeń do przemyślenia, które wszystkie co do jednego mogą być w obozie koncentracyjnym wykonane, zrealizowane, sprawnie przeniesione ze świata wyobraźni do realnego. Otóż, medytowałem, wprowadzają na przykład człowieka do takiego samego pokoju. Kładą go, załóżmy, do takiego samego łóżka z kołdrą. Pielęgnują go, dbają o niego, zrobiliby dla niego wszystko – tylko właśnie nie daliby mu jeść, załóżmy. Wydawałoby się, że i to może ewentualnie stanowić przedmiot obserwacji, na przykład, kto w jaki sposób umiera śmiercią głodową – w końcu to też może mieć swoje znaczenie, jakiś głębszy sens, czemu nie, musiałem to przyznać. Jakkolwiek kombinowałem, ta myśl wydawała się coraz bardziej konkretna, coraz użyteczniejsza, musiała zatem na pewno przyjść również do głowy komuś bardziej kompetentnemu. Przyjrzałem się sąsiadowi, choremu, który leżał jakiś metr ode mnie po lewej. Był stareńki, łysawy, jego twarz zachowała jeszcze coś z dawnych rysów, a nawet tu i ówdzie trochę ciała. Ponadto zauważyłem, że jego uszy zaczynają podejrzanie przypominać woskowe płatki sztucznych kwiatów, a w okolicach oczu i na czubku nosa dobrze już znaną żółtość. Leżał na wznak, kołdra poruszała się lekko w górę i w dół: wyglądał, jakby spał. Na wszelki wypadek, tylko na próbę, szepnąłem do niego: – Rozumiemy po węgiersku? – Nic, wydawało się, że nie tylko nie zrozumiał, lecz nawet nie usłyszał. Już się odwróciłem i właśnie szykowałem się, by w dalszym ciągu snuć myśli, kiedy niespodziewanie dobiegł moich uszu całkiem wyraźny szept: – Tak… – To on, niewątpliwie, choć nie otworzył oczu i nie zmienił pozycji. Ja natomiast ucieszyłem się jak głupi, tak bardzo, nawet nie wiem dlaczego, że na parę minut zapomniałem, czego właściwie od niego chcę. Zapytałem: – Skąd pan przyjechał? – i znów odpowiedział po wydającej się wiecznością pauzie: – Z Budapesztu… – Zainteresowałem się: – Kiedy? – i po dłuższej chwili cierpliwości mogłem się dowiedzieć: – W listopadzie… – Dopiero potem wreszcie spytałem: – Dają tu jeść?