Изменить стиль страницы

Nie, Mahlke nigdy tak nie mówił. Robił coś nadzwyczajnego, przynosił na przykład z byłego kambuza okrętu kilka puszek konserw, które według wyciśniętych napisów były pochodzenia angielskiego lub francuskiego, skombinował nawet jako tako zdatny do użytku otwieracz, na naszych oczach otwierał puszki, konsumował owe rzekome żabie udka, przy czym, gdy żuł, jego jabłko Adama podnosiło się jak gimnastyk na drążku – zapomniałem powiedzieć, że Mahlke był z natury łakomy, a pomimo to chudy jak szczapa – i częstował nas, choć nie natarczywie, kiedy puszka była już do połowy opróżniona. Dziękowaliśmy, bo Winter już podczas przyglądania musiał się wczołgać na jedną z pustych tarcz obrotowych i dłuższy czas dławił się bez skutku, zwrócony twarzą w stronę wejścia do portu.

Oczywiście i ta demonstracyjna uczta wywołała nasze brawa, ale Mahlke machnął tylko ręką i nakarmił resztkami żabich udek oraz zepsutym corned beefem mewy, które już od początku posiłku uwijały się w bliskim sąsiedztwie. Wreszcie wyrzucił puszki, a wraz z nimi mewy, za burtę i oczyścił piaskiem otwieracz; tylko on był w oczach Mahlkego wart zachowania. Tak jak angielski śrubokręt i jak jeden z amuletów, Mahlke nosił odtąd przez dłuższy czas, choć nie zawsze, tylko wtedy, kiedy wyprawiał się po konserwy do kambuza dawnego polskiego minowca – a nigdy nie zepsuł sobie żołądka – ów otwieracz, zawieszony u szyi na sznurowadle; nosił go razem z innymi rupieciami pod koszulą do szkoły, nawet brał ze sobą na wczesną mszę do kaplicy Marii Panny; za każdym bowiem razem, kiedy Mahlke klękał przy balaskach, żeby przyjąć komunię świętą, kiedy odchylał w tył głowę, wyciągał język, a ksiądz Guzewski udzielał mu sakramentu, ministrant, stojący u boku kapłana, zapuszczał żurawia za kołnierzyk koszuli Mahlkego: dyndał tam na twojej szyi otwieracz do konserw obok Madonny i natłuszczonego śrubokrętu; podziwiałem ciebie, chociaż ty o to nie dbałeś. Nie, Mahlke nie był łasy na pochlebstwa.

Nawet fakt, że jesienią tego roku, kiedy nauczył się pływać, wyrzucono go z Jungvolku i wcielono do Hitlerjugend, ponieważ kilkakrotnie odmawiał pełnienia służby w niedzielę przed południem i prowadzenia swojej grupy – był jungzugführerem – na poranne uroczystości w Jäschkentaler Wald, zyskał mu, przynajmniej w naszej klasie, głośny podziw. Jak zwykle, przyjął nasze owacje od „obojętnie” do „z lekkim zażenowaniem” i nadal, już teraz jako szeregowy członek Hitlerjugend, opuszczał służbę w niedzielne przedpołudnia; tylko że w tej organizacji, która skupiała całą młodzież od czternastego roku życia wzwyż, jego nieobecność mniej rzucała się w oczy, bo HJ prowadzono bardziej niedbale niż Jungvolk, był to nieruchawy związek, w którym tacy ludzie jak Mahlke mogli się dekować. Przy tym nie był on buntownikiem w zwykłym znaczeniu tego słowa, w powszednie dni tygodnia regularnie uczęszczał na wieczorne zebrania i szkolenie, uczestniczył w coraz częściej organizowanych akcjach specjalnych, w zbieraniu odpadków, również w zbiórce na Pomoc Zimową, o ile tylko potrząsanie puszką nie kolidowało z jego mszą w niedzielne przedpołudnie. Mahlke pozostał w państwowej organizacji młodzieżowej członkiem nieznanym, bezbarwnym, zwłaszcza że przeniesienie z Jungvolk do Hitlerjugend nie było czymś wyjątkowym, natomiast w naszej szkole, już po pierwszych wakacjach na krypie, przylgnął do niego ani dobry, ani zły, lecz legendarny rozgłos.

Widocznie nasze gimnazjum w porównaniu z ową organizacją młodzieżową na dłuższą metę znaczyło dla ciebie coś więcej, ale normalne gimnazjum, ze swą po części sztywną, po części miłą tradycją, z barwnymi czapkami uczniowskimi, z duchem, na który się często powoływano, nie mogło sprostać temu, czego od niego oczekiwałeś.

– Co mu właściwie jest?

– On ma fioła, mówię ci.

– Może to ma jakiś związek ze śmiercią jego ojca?

– A te klamoty na szyi?

– I ciągle lata do kościoła.

– A przy tym w nic nie wierzy, mówię wam.

– Na to jest zbyt trzeźwy.

– I te jego rupiecie, a teraz jeszcze coś nowego…

– Spytaj go, przecież to ty mu wtedy tego kota…

Gubiliśmy się w domysłach i nie mogliśmy ciebie zrozumieć.

Zanim nauczyłeś się pływać, byłeś niczym, uczniem, którego od czasu do czasu przepytywano, który dawał przeważnie dobre odpowiedzi i nazywał się Joachim Mahlke. A jednak wydaje mi się, że w sekście albo później, w każdym razie przed twoimi pierwszymi próbami pływania, siedzieliśmy przez pewien czas w jednej ławce, albo też miałeś miejsce za mną lub obok, w środkowym rzędzie, podczas gdy ja siedziałem w rzędzie koło okna, obok Schillinga. Potem mówiło się, że aż do kwinty musiałeś nosić okulary; ja tego nie zauważyłem. Tak samo twoje odwieczne sznurowane buty spostrzegłem dopiero wtedy, kiedy pływałeś już swobodnie i zacząłeś nosić na szyi sznurowadło od wysokich butów. Wielkie wydarzenia wstrząsały wówczas światem, ale dla Mahlkego istniała inna rachuba czasu: przed nauczeniem się pływania i po nauczeniu się pływania; bo kiedy wszędzie, nie naraz, ale stopniowo, najpierw na Westerplatte, potem w radio, a potem w gazetach, rozpoczęła się wojna, on, gimnazjalista, który nie umiał ani pływać, ani jeździć na rowerze, był jeszcze niczym; tylko minowiec klasy „Czajka”, który miał mu później dostarczyć pierwszej okazji do zabłyśnięcia, odgrywał już wtedy, chociaż tylko przez kilka tygodni, swoją wojenną rolę w Zatoce Puckiej i w porcie rybackim na Helu.

Polska flota nie była wielka, ale ambitna. Znaliśmy na pamięć jej nowoczesne, przeważnie w Anglii lub we Francji spuszczone na wodę jednostki i potrafiliśmy wymienić ich uzbrojenie, tonaż, prędkość w węzłach równie bezbłędnie, jak umieliśmy na przykład wyrecytować jednym tchem nazwy wszystkich lekkich krążowników włoskich czy wszystkich przestarzałych brazylijskich pancerników i monitorów.

Później Mahlke wyprzedził nas i w tej dziedzinie, płynnie i bez zająknienia cytował nazwy japońskich niszczycieli, od nowoczesnej, dopiero w trzydziestym ósmym roku zbudowanej klasy „Kasumi”, aż do wolniej płynących okrętów zmodernizowanej w dwudziestym trzecim roku klasy „Asagao”. Mówił: – „Humiduki”, „Satuki”, „Yuduki”, „Hokaze”, „Nadakaze” i „Oite”.

Recytowanie danych dotyczących jednostek polskiej marynarki nie zajmowało wiele czasu; były to oba niszczyciele: „Błyskawica” i „Grom”, o wyporności dwóch tysięcy ton, okręty, które mogły rozwijać prędkość trzydziestu dziewięciu węzłów, ale na dwa dni przed wybuchem wojny wypłynęły, zawinęły do portów angielskich i zostały wcielone do brytyjskiej floty. „Błyskawica” dziś jeszcze istnieje. Stoi na kotwicy jako pływające muzeum marynarki wojennej w Gdyni i zwiedzają ją wycieczki szkolne.

Kurs na Anglię wziął również niszczyciel „Burza”, tysiąc pięćset ton, prędkość trzydzieści trzy węzły. Z pięciu polskich okrętów podwodnych tylko „Wilkowi” i – po pełnej przygód podróży bez map i kapitana – „Orłowi”, o wyporności tysiąc sto ton, udało się zawinąć do angielskich portów. Łodzie „Ryś”, „Żbik” i „Sęp” internowano w Szwecji.

W chwili wybuchu wojny w portach w Gdyni, Pucku, Jastarni i na Helu znajdowały się tylko: przestarzały dawny krążownik francuski, służący jako okręt szkolny i pływające koszary, oraz stawiacz min „Gryf, silnie uzbrojony, zbudowany w stoczni „Normand”, w Le Havre, okręt o wyporności dwa tysiące dwieście ton, który zawsze miał trzysta min na pokładzie; pozostał także „Wicher”, jedyny niszczyciel, i kilka dawnych niemieckich torpedowców, jeszcze z floty cesarskiej; no i owe sześć minowców klasy „Czajka”, które stawiały i wyławiały miny, płynęły z prędkością osiemnastu węzłów, posiadały działo pokładowe siedemdziesięciopięciomilimetrowe, cztery karabiny maszynowe na tarczach obrotowych i, według oficjalnych danych, zabierały dwadzieścia min.

A jeden z tych stoosiemdziesięciopięciotonowych okrętów zbudowano specjalnie dla Mahlkego.

Wojna morska w Zatoce Gdańskiej trwała od pierwszego września do drugiego października i po kapitulacji Helu skutki jej, biorąc czysto zewnętrznie, przedstawiały się następująco: polskie jednostki „Gryf, „Wicher”, „Bałtyk”, jak również trzy okręty klasy „Czajka”: „Mewa”, „Jaskółka” i „Czapla” były wewnątrz wypalone i zatonęły w portach; niemiecki niszczyciel „Leberecht Maass” został uszkodzony przez artylerię, poszukiwacz min M 85 najechał na północny wschód od Jastarni na polską minę i zatonął, tracąc jedną trzecią załogi.

Zdobyto tylko trzy pozostałe, lekko uszkodzone okręty klasy „Czajka”. Podczas gdy minowce „Żuraw” i „Czajka” wkrótce potem podjęły służbę pod nazwami „Oxthöft” i „Westerplatte”, trzeci okręt, „Rybitwa”, kiedy holowano go z Helu do Nowego Portu, zaczął nabierać wody, zanurzył się i… czekał na Joachima Mahlke; bo to on właśnie następnego lata wydobył tabliczkę mosiężną z wyrytą nazwą „Rybitwa”. Potem mówiono, że polski oficer i polski bosman, którzy pod strażą Niemców musieli obsługiwać ster, zatopili okręt według znanego sposobu Scapa Flow.

W każdym razie „Rybitwa” z tych czy innych powodów zatonęła obok toru wodnego i boi kierunkowej w Nowym Porcie, i nie podniesiono jej, chociaż leżała dogodnie na jednej z wielu ławic; tylko jej mostek, resztki relingu, pogięte wentylatory i oszalowania wymontowanego działa dziobowego sterczały z wody przez dalsze lata wojny, początkowo jak coś obcego, potem zaś swojskiego, i dostarczyły tobie, Joachimie Mahlke, celu; podobnie jak pancernik „Gneisenau”, który w lutym czterdziestego piątego roku został zatopiony przed wejściem do portu w Gdyni, stał się celem wypraw dla polskich uczniów; ale nie da się stwierdzić, czy pomiędzy nurkującymi i patroszącymi wnętrze pancernika chłopakami był choć jeden, który by zanurzał się w wodę z taką zawziętością jak Mahlke.