Изменить стиль страницы

Podobnie zlustrowałam jadalnię i salon, ale nie odkryłam niczego, co by wzbudziło choć cień podejrzenia. W zlewie znajdowały się brudne naczynia, a na stole leżała rozłożona gazeta. Przed telewizorem walały się eleganckie czarne buty. Doprawdy w tym mieszkaniu nie było nic godnego uwagi. Żadnej broni, żadnych kluczy, żadnych liścików z pogróżkami. Nawet w notesie przy telefonie w kuchni można było podziwiać tylko puste kartki.

Włączyłam światło w łazience. Na podłodze leżała sterta brudnych ubrań. Za żadne skarby świata nie dotknęłabym brudów Spira. Jeśli nawet w którejś z jego kieszeni znajdowało się coś, co mogłoby być istotne dla sprawy, to nie zamierzałam tego sprawdzać. Zerknęłam jeszcze do apteczki i do kosza na śmieci. Nic.

Drzwi do sypialni były zamknięte. Wstrzymałam oddech i otworzyłam je, a przekonawszy się, że nikogo tam nie ma, odetchnęłam z prawdziwą ulgą. Sypialnię umeblowano nowoczesnymi duńskimi meblami. Na łóżku leżała czarna atłasowa pościel. Na suficie nad łóżkiem wmontowane były lustrzane tafle, a na krześle przy łóżku leżał stos czasopism porno. Do jednej z okładek przykleiła się zużyta prezerwatywa.

Pocieszałam się myślą, że gdy tylko wrócę do domu, wezmę gorący prysznic.

Przy ścianie pod oknem stało biurko. Wyglądało obiecująco. Usiadłam w fotelu obitym czarną skórą i ostrożnie zaczęłam przeglądać ulotki reklamowe, rachunki i osobistą korespondencję – rozrzucone na politurowanym blacie. Rachunki wyglądały całkiem zwyczajnie, większość korespondencji zaś dotyczyła domu pogrzebowego. Listy – podziękowania od świeżo oskubanych klientów w rodzaju: „Drogi Spiro, dziękuję, że zdarłeś ze mnie skórę, kiedy pogrążony byłem w rozpaczy”. Wiadomości telefoniczne Spiro zapisywał na czym popadło, na kopertach i na marginesach listów. Żadna z notatek nie miała charakteru pogróżki od Kenny’ego. Zapisałam wszystkie nie znane mi numery telefonów. Włożyłam je do torebki, aby je później posprawdzać.

Zaglądałam do szuflad, grzebałam w jego papierach, teczkach, skoroszytach i innych szpargałach. Nikt się nie nagrał na automatycznej sekretarce. Nic też nie było pod łóżkiem.

Nie chciało mi się wierzyć, że w mieszkaniu nie ma broni. Spiro wyglądał bowiem na człowieka, który lubi sobie to i owo zatrzymać.

Zajrzałam do bieliźniarki, a nie znalazłszy niczego otworzyłam szafę. Pełno tam było żałobnych garniturów, koszul i krawatów. Na dnie stało sześć par butów i sześć pudełek po butach. Otworzyłam jedno z nich. Trafiony zatopiony. Znalazłam wreszcie broń. Colta kalibru 11 mm. Zajrzałam do pozostałych pięciu pudełek i znalazłam w nich zestaw trzech pistoletów oraz trzy pudełka pełne amunicji. Spisałam skrupulatnie numery seryjne pistoletów i zanotowałam obecność pudełek z amunicją.

Otworzyłam okno sypialni i wyjrzałam na Lulę. Siedziała na werandzie i piłowała paznokcie. Zastukałam w szybę, a Lula z wrażenia aż upuściła pilniczek. Najwyraźniej nie była jednak tak opanowana, za jaką chciała uchodzić. Pomachałam jej, dając znak, że wychodzę i spotkamy się na tyłach domu.

Upewniłam się, że wszystko leży dokładnie tak, jak w chwili, kiedy tu przyszłam, wyłączyłam wszystkie światła i wyszłam przez drzwi prowadzące na patio. Spiro oczywiście domyśli się, że ktoś włamał się do jego mieszkania, ale prawdopodobnie winą za to obarczy Kenny’ego.

– No dobra, a teraz gadaj – niecierpliwiła się Lula. – Znalazłaś coś, prawda?

– Znalazłam kilka pistoletów.

– Nie rusza mnie to. Dziś każdy ma gnata.

– Ty też?

– Mowa. Pewnie, że mam. – Wyjęła z torebki wielki czarny pistolet. – Nieodłączny towarzysz. Kupiłam go od Harry’ego „Ogiera”, kiedy jeszcze szlajałam się po ulicy. Wiesz, dlaczego nazywali go „Ogierem”?

– Lepiej mi nie mów.

– Ho, ho, ten miał się czym pochwalić. Można się było wręcz przestraszyć. Czy wiesz, że musiałam mu to robić obiema rękami, bo inaczej się nie dało.

Wysadziłam Lulę przed biurem i wróciłam do domu. Kiedy ustawiałam buicka na parkingu, niebo pociemniało pod pokrywą chmur, z których zaczęła siąpić mżawka. Zarzuciłam torebkę na ramię i czym prędzej pobiegłam do budynku, szczęśliwa, że już jestem w domu.

Pani Bestler krążyła po korytarzu w swym chodziku. Tup, tup, brzdęk. Tup, tup, brzdęk.

– Kolejny dzień z głowy – powiedziała.

– Ano właśnie – odparłam.

Zza drzwi pana Wolesky’ego dobiegały co jakiś czas wybuchy śmiechu zgromadzonej w studiu publiczności. U niego telewizor grał jak zwykle na okrągło.

Otworzyłam drzwi i podejrzliwie rozejrzałam się po mieszkaniu. Dzięki Bogu nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Na sekretarce nikt się nie nagrał, a w skrzynce pocztowej na dole nie znalazłam żadnych listów.

Zrobiłam sobie gorącą czekoladę i kanapkę z masłem orzechowym i miodem. Położyłam kanapkę na kubku, wsunęłam telefon pod pachę, wzięłam kartkę z numerami telefonów, wynotowanymi u Spira i zaniosłam to wszystko na stół do pokoju.

Wykręciłam pierwszy numer i w słuchawce rozległ się głos kobiety.

– Chciałabym rozmawiać z Kennym – powiedziałam.

– To chyba pomyłka. Tu nie ma żadnego Kenny’ego.

– Czy to Colonial Grill?

– Nie, to mieszkanie prywatne.

– Przepraszam.

Do sprawdzenia zostało mi jeszcze siedem numerów. Pierwsze cztery okazały się również prywatnymi telefonami. Zapewne jacyś klienci Spira. Pod piątym można było zamówić pizzę do domu. Szósty okazał się numerem szpitala św. Franciszka, siódmy zaś połączył mnie z jakimś motelem w Bordentown. Pomyślałam, że to może być jakiś trop.

Dałam Rexowi resztkę kanapki, westchnęłam na myśl o opuszczeniu przytulnego i ciepłego mieszkanka, po czym zarzuciłam kurtkę. Motel leżał przy drodze nr 206 niedaleko wjazdu na autostradę. Był to jeden z tanich zajazdów, wybudowany w epoce, kiedy jeszcze nie słychać było o wielkich sieciach moteli. Składał się z czterdziestu parterowych domków z wąskimi werandami. W dwóch świeciło się światło. Stojący przy drodze neon zachwalał wszystkie dostępne tu usługi. Od zewnątrz motel nie wyglądał najgorzej, ale wiadomo było, że w środku wszystko ma już swoje lata: tapety wyblakły, narzuty na łóżkach zaczęły się strzępić, a umywalki w łazienkach zachodziły rdzą.

Zaparkowałam w pobliżu recepcji i weszłam do środka. Za kontuarem siedział starszy mężczyzna wpatrzony w mały telewizor.

– Dobry wieczór – powitał mnie.

– Czy pan jest tu kierownikiem?

– Zgadza się. Kierownikiem, właścicielem i chłopcem na posyłki.

Wyjęłam z torebki zdjęcie Kenny’ego.

– Szukam tego chłopaka. Widział go pan?

– A czy może mi pani powiedzieć, dlaczego pani go szuka?

– Naruszył umowę poręczycielską.

– A co to znaczy?

– Że jest przestępcą.

– Czy pani jest z policji?

– Jestem agentem dochodzeniowym. Pracuję dla firmy poręczycielskiej, która zapłaciła kaucję za tego pana.

Recepcjonista raz jeszcze spojrzał na zdjęcie i skinął głową.

– Mieszka pod siedemnastką. Od paru dni. – Przesunął palcem po rejestrze meldunkowym. – O, proszę. Jest. John Sherman. Zameldował się we wtorek.

Nie mogłam w to uwierzyć! I niech mi ktoś powie, że nie mam talentu do tej pracy.

– Czy mieszka sam?

– O ile się nie mylę, to tak.

– Czy ma pan dane dotyczące jego samochodu?

– Nawet o to nie pytamy. Miejsca na parkingu jest pod dostatkiem.

Podziękowałam mu i zapowiedziałam, że trochę się pokręcę w pobliżu. Dałam mu wizytówkę i poprosiłam, żeby do mnie zadzwonił, jak tylko zobaczy Shermana.

Odjechałam w najciemniejszy kąt parkingu, wyłączyłam silnik, zamknęłam okna i zaczęłam rozmyślać. Jeśli pojawi się Kenny, zadzwonią do „Leśnika”. Jeśli nie uda mi się skontaktować z „Leśnikiem”, zadzwonię do Joego Morellego. O dziewiątej zaczęłam sobie wyrzucać, że wybrałam zły zawód. Palce mi kompletnie zgrabiały i chciało mi się siusiu. Kenny wciąż się nie pojawiał, a ja siedząc bez ruchu, marzłam i nudziłam się jak mops. Włączyłam silnik, żeby go rozgrzać i posprawdzać wskaźniki. Zaczęłam snuć półsenne marzenia o nocy spędzonej z Batmanem. Było trochę ciemno, ale wciąż pamiętam, że z rozkoszą dotykałam jego gumowego kombinezonu.

O jedenastej uprosiłam recepcjonistę, aby pozwolił mi skorzystać z ubikacji. Wypiłam zaoferowany mi kubek kawy i wróciłam do błękitnego olbrzyma. Muszę przyznać, że choć czekanie samo w sobie było nużące, w buicku czułam się o wiele lepiej niż w małym jeepie. Miałam wrażenie, że siedzę w schronie przeciwbombowym na kółkach. Na przednim siedzeniu mogłam bez trudu wyciągnąć nogi, a z tyłu było jeszcze dość miejsca, by tam urządzić buduar.

Około wpół do pierwszej przysnęłam i obudziłam się kwadrans po pierwszej. W domku Kenny’ego wciąż było ciemno, a na parkingu jak dotąd, nie pojawił się żaden nowy samochód.

Miałam teraz do wyboru kilka możliwości. Mogłam pozostać na czatach, mogłam też poprosić „Leśnika”, by mnie zmienił, wreszcie mogłam po prostu zabrać się do domu i wrócić tu przed wschodem słońca. Gdybym poprosiła „Leśnika” o zmianę, musiałabym mu oddać większą część nagrody, niż zamierzałam. Z drugiej strony obawiałam się, że gdybym dalej tu czekała, mogłabym przysnąć i zamarznąć jak dziewczynka z zapałkami. Wybrałam zatem wyjście numer trzy. Jeśli Kenny tu się zjawi, na pewno położy się spać i o szóstej rano będzie jeszcze w domku.

Aby nie zasnąć, przez całą drogę do domu śpiewałam sobie Panie Janie, panie Janie. Wdrapałam się po schodach na górę i zamknęłam za sobą drzwi na klucz. Rzuciłam się na łóżko w ubraniu, butach i tak dalej. Spałam kamiennym snem aż do szóstej, kiedy to uruchomił się mój wewnętrzny budzik.

Zwlokłam się więc z łóżka i z ulgą stwierdziłam, że jestem już ubrana, w związku z czym odpada mi ta czynność. W łazience spędziłam dosłownie chwilę i zabrawszy kurtkę oraz torebkę wyszłam na parking. Ponad latarniami było ciemno choć oko wykol. Wciąż mżyło, a na szybach samochodów zaczął się tworzyć lód. Wspaniale. Uruchomiłam silnik buicka, włączyłam dmuchawę na pełny regulator, a z atlasu samochodowego wyjęłam skrobaczkę do szyb. Kiedy uporałam się z usuwaniem lodu, zupełnie odechciało mi się spać. Po drodze zatrzymałam się, by kupić kawę i pączki.