Eddie z najwyższym trudem zdołał ukryć ogromną ulgę pod maską niewzruszonej obojętności.

– Ale mam ci przekazać, że jeśli spróbujesz jakichś numerów, ona zginie pierwsza – dodał nerwowo Luther.

Eddie wyrwał mu słuchawkę.

– Posłuchaj, Vincini. Po pierwsze: muszę zobaczyć ją w łodzi, zanim otworzę drzwi samolotu. Po drugie: musi wejść z wami na pokład. Po trzecie: bez względu na to, co się stanie, jeśli spadnie jej choć włos z głowy, zabiję cię gołymi rękami. Radzę ci, żebyś o tym pamiętał.

Nie czekając na odpowiedź odłożył słuchawkę.

– Po co to zrobiłeś? – zapytał skonsternowany Luther. Podniósł słuchawkę i nacisnął kilkakrotnie widełki. – Halo? Halo? – Potrząsnął głową. – Nic z tego. – Spojrzał na Deakina z mieszaniną gniewu i podziwu. – Ty chyba naprawdę lubisz ryzyko, co nie?

– Idź zapłacić za rozmowę – odparł sucho Eddie.

Gangster sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął stamtąd gruby plik banknotów.

– Posłuchaj, gniewem niczego nie osiągniesz. Dostałeś, czego chciałeś. Teraz musimy ze sobą współpracować, żeby wszystko dobrze się skończyło i dla ciebie, i dla mnie. Dlaczego nie chcesz tego zrozumieć? Jesteśmy wspólnikami.

– Odpieprz się, śmieciu – warknął Eddie i wyszedł z budynku.

Idąc drogą prowadzącą do portu czuł narastającą wściekłość. Uwaga Luthera, że są wspólnikami, ugodziła go boleśnie. Robił wszystko, by uratować swoją żonę, ale jednocześnie pomagał w uwolnieniu Frankiego Gordina, gwałciciela i zabójcy. Fakt, że został do tego podstępnie zmuszony, powinien stanowić dla niego usprawiedliwienie, i zapewne postronny obserwator tak właśnie ustosunkowałby się do tej sprawy, lecz dla Eddiego nie miało to żadnego znaczenia. Wiedział, że po tym wszystkim już nigdy nie będzie mógł nikomu spojrzeć prosto w oczy.

Schodząc ze wzgórza w kierunku zatoczki ujrzał Clippera unoszącego się majestatycznie na spokojnej powierzchni wody. Zdawał sobie doskonale sprawę, że jego kariera inżyniera pokładowego w Pan American dobiegła końca. To także napełniało go wściekłością. W porcie stały również dwa duże frachtowce i kilka kutrów rybackich, a także kuter patrolowy Marynarki Wojennej USA. Skąd oni się tu wzięli, u diabła? – pomyślał Eddie. Prawdopodobnie miało to jakiś związek z wojną. Przypomniał sobie lata spędzone w Marynarce; z perspektywy czasu wydawały mu się złotym okresem, kiedy życie było jeszcze proste. Być może w trudnych sytuacjach przeszłość zawsze przedstawiała się w różowych barwach.

Wszedł do budynku Pan American. W zielono – białej poczekalni stał mężczyzna w mundurze porucznika, prawdopodobnie członek załogi kutra. Słysząc odgłos kroków Eddiego odwrócił się; był to potężnie zbudowany, brzydki człowiek o małych, osadzonych blisko siebie oczach i z brodawką na nosie. Eddie zatrzymał się jak wryty, wpatrując się w niego z radością i zdumieniem. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

– Steve? To naprawdę ty?

– Jak się masz, Eddie.

– Skąd się tu wziąłeś, do diabła?

Był to Steve Appleby, do którego Eddie usiłował bezskutecznie dodzwonić się z Anglii – jego najlepszy przyjaciel, jedyny człowiek, którego pragnąłby mieć przy boku w każdej trudnej sytuacji.

Steve podszedł do niego i objęli się mocno, poklepując po plecach.

– Przecież powinieneś być w New Hampshire! Co tu robisz, do licha?

– Nelly powiedziała, że byłeś przerażony, kiedy do niej zadzwoniłeś – odparł Steve, przyglądając mu się uważnie. – Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział cię w takim stanie. Zawsze byłeś jak skała. Domyśliłem się, że masz poważne kłopoty.

– To prawda. – Nagle Eddie poczuł, jak kłębiące się w nim emocje, tłumione od dwudziestu godzin, przybierają raptownie na sile, jakby chciały za wszelką cenę wydostać się na wolność. Świadomość tego, że jego najlepszy przyjaciel poruszył niebo i ziemię, by przybyć mu z pomocą, wzruszyła go do głębi. – Nawet bardzo poważne… szepnął, a potem nie mógł już wykrztusić ani słowa, gdyż do oczu nabiegły mu łzy, a gardło ścisnęły niewidzialne stalowe kleszcze. Odwrócił się i wyszedł na zewnątrz.

Steve ruszył za nim. Eddie zaprowadził go na drugą stronę budynku, do pustego hangaru, w którym zwykle trzymano łódź dowożącą pasażerów i załogę na brzeg. Nikt nie mógł ich tam zobaczyć.

– Nawet nie wiem, ile zaciągnąłem długów wdzięczności, żeby tu się dostać – powiedział Steve, starając się ukryć zażenowanie. – Jestem w Marynarce już osiem lat i sporo ludzi miało wobec mnie pewne zobowiązania, ale dzisiaj wszyscy spłacili mi je z nawiązką i teraz ja jestem ich dłużnikiem. Wątpię, czy wystarczy mi następne osiem lat, by wyrównać rachunki.

Eddie skinął głową. Steve potrafił każdemu załatwić nawet najtrudniejszą sprawę, z czego słynął już niemal w całej Marynarce. Eddie chciał mu podziękować, ale nagle z jego oczu obfitym strumieniem popłynęły łzy.

– Co się stało, chłopie? – zapytał poważnie Appleby.

– Mają Carol-Ann – wykrztusił wreszcie Eddie.

– Kto, na litość boską?

– Gang Patriarki.

– Raya Patriarki? Tego kanciarza?

– Porwali ją.

– Ale czemu, do stu piorunów?

– Chcą, żebym uprowadził Clippera.

– Po co?

Eddie otarł twarz rękawem i spróbował wziąć się w garść.

– Na pokładzie jest agent FBI, który eskortuje więźnia, niejakiego Frankiego Gordina. Domyślam się, że Patriarca chce go odbić. W każdym razie jeden z pasażerów, Tom Luther, kazał mi doprowadzić do wodowania u wybrzeży Maine. Będzie tam czekała szybka łódź z Carol-Ann na pokładzie. Wymienią ją na Gordina, który zaraz potem zniknie.

Steve skinął głową.

– Ten Luther to jakiś łebski facet. Domyślił się, że jedynym sposobem na to, by zmusić Eddiego Deakina do współpracy, było porwanie jego żony.

– Otóż to.

– Sukinsyny!

– Muszę dostać tych drani, Steve. Chcę załatwić ich własnymi rękami.

– Ale co możesz zrobić?

– Nie wiem. Właśnie dlatego dzwoniłem do ciebie.

Steve zmarszczył brwi.

– Na największe niebezpieczeństwo będą narażeni od chwili, kiedy wejdą na pokład, do momentu, kiedy wrócą do samochodu. Może policja odkryje ich wóz i urządzi przy nim zasadzkę?

– A w jaki sposób go rozpoznają? – zapytał z powątpiewaniem Eddie. – To przecież będzie zwykły samochód zaparkowany przy plaży.

– Mimo to chyba warto spróbować.

– Nie ma żadnej pewności, że się uda, Steve. Zbyt wiele elementów może zawieść. Poza tym nie chcę mieszać w to policji. Kto wie, czy nie zdecydowaliby się zaryzykować życia Carol-Ann.

Appleby skinął głową.

– A samochód mógłby stać po drugiej stronie granicy, więc musielibyśmy zawiadomić także kanadyjską policję. Wszystko wydałoby się w ciągu pięciu minut. Nie, policja odpada. W takim razie pozostaje nam tylko Marynarka Wojenna albo Straż Przybrzeżna.

Eddie od razu poczuł się lepiej, mogąc porozmawiać z kimś o swoim problemie.

– Wolałbym Marynarkę.

– W porządku. Może udałoby mi się sprowadzić w miejsce spotkania kuter patrolowy, żeby przechwycił gangsterów po wymianie Gordina na Carol-Ann?

– To niezły pomysł – zgodził się Eddie z nadzieją w głosie. – Ale czy dasz radę to zrobić? – Było czymś nie do pomyślenia, by jednostki Marynarki Wojennej podejmowały jakieś działania nie uzgodnione z dowództwem.

– Chyba tak. Teraz i tak bez przerwy trwają jakieś ćwiczenia, na wypadek, gdyby Hitler uporawszy się z Polską za następny cel wybrał sobie Nową Anglię. Po prostu trzeba będzie trochę pokombinować. Znam faceta, który może się tym zająć. To ojciec Simona Greenbourne'a. Pamiętasz Simona?

– Jasne.

Simon miał zwariowane poczucie humoru i niezaspokojone pragnienie, jeśli chodziło o piwo. Wiecznie pakował się w kłopoty, lecz zwykle wykręcał się sianem, gdyż miał ojca admirała.

– Pewnego razu Simon posunął się trochę za daleko – ciągnął Steve. – Upił się i podpalił bar, a wraz z nim kilka okolicznych budynków. To długa historia, ale najważniejsze jest to, że uratowałem go przed odsiadką, i jego ojciec jest mi dozgonnie wdzięczny. Myślę, że mogę poprosić go o drobną przysługę.

Eddie przyjrzał się jednostce, którą przypłynął Appleby. Był to dwudziestoletni ścigacz okrętów podwodnych o drewnianym kadłubie, ale za to uzbrojony w automatyczne działko kalibru siedemdziesiąt pięć milimetrów i zapas bomb głębinowych. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że mógł napędzić niezłego stracha gromadzie miejskich gogusiów stłoczonych w jakiejś motorówce. Miał jednak jedną wadę: za bardzo rzucał się w oczy.

– Mogą zauważyć go z daleka i zwietrzyć podstęp – zauważył.

Steve potrząsnął głową.

– Te łajby potrafią wpływać daleko w górę rzeki. Zanurzenie nie przekracza dwóch metrów, i to z pełnym ładunkiem.

– Mimo wszystko to bardzo ryzykowne, Steve.

– A nawet jeśli zauważą kuter patrolowy, to co z tego? Przecież zostawi ich w spokoju. Myślisz, że z tak błahego powodu odwołają całą imprezę?

– Mogą coś zrobić Carol-Ann.

Steve otwierał już usta, by zaoponować, ale zmienił zdanie.

– To prawda – przyznał. – Wszystko może się zdarzyć. Tylko ty masz prawo zadecydować, jak daleko wolno nam się posunąć.

Eddie doskonale wiedział, że jego przyjaciel nie jest z nim szczery.

– Myślisz, że się boję, prawda? – zapytał gniewnie.

– Owszem. Ale masz do tego prawo.

Eddie zerknął na zegarek.

– Boże, muszę wracać do pokoju odpraw!

Musiał szybko podjąć decyzję. Steve przedstawił mu najlepszy plan, jaki mógł wymyślić, on zaś miał go zaakceptować lub odrzucić.

– Nie wiem, czy pomyślałeś o pewnej rzeczy – odezwał się Steve. – Kto wie, czy nie zechcą cię oszukać.

– W jaki sposób?

Appleby wzruszył ramionami.

– Nie wiem, ale kiedy już wejdą na pokład Clippera, trudno będzie z nimi dyskutować. Być może postanowią zabrać ze sobą Carol-Ann.

– Po co mieliby to robić, do cholery?

– Żeby mieć pewność, że nie będziesz zbyt gorliwie współpracował z policją.

– A niech to!