Widziała już białe szczyty fal. Niewyraźna krecha zbliżającego się lądu przeistoczyła się w kipiel przyboju, plażę, skalisty klif i zielone pole. Zastanawiała się, czy zdołałaby dopłynąć do brzegu, gdyby samolot runął w spienione fale. Uważała się za dobrego pływaka, ale spokojne przemierzanie kolejnych długości basenu nie miało nic wspólnego z walką o życie we wzburzonym morzu. Woda z pewnością była przeraźliwie zimna. Jak brzmiał ten zwrot, którego używało się dla określenia przyczyny śmierci ludzi zmarłych z powodu zimna? Wychłodzenie organizmu. Oto co będzie można przeczytać w The Boston Globe: „Samolot, którym leciała pani Lenehan, runął do Morza Irlandzkiego, ona zaś zmarła z powodu wychłodzenia organizmu.” Choć miała na sobie ciepły płaszcz, jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

Gdyby nastąpiła katastrofa, prawdopodobnie nie zdążyłaby nawet poczuć temperatury wody. Usiłowała odgadnąć, jak szybko się poruszają. Lovesey powiedział jej, że samolot może osiągnąć sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, ale teraz wyraźnie tracił prędkość. Powiedzmy, osiemdziesiąt. Sean miał wypadek przy osiemdziesięciu kilometrach na godzinę i zginął. Nie, spekulacje na temat, czy zdoła dopłynąć do brzegu, nie miały najmniejszego sensu.

Ląd zbliżał się coraz bardziej. Może jednak moje modlitwy zostały wysłuchane – przemknęło jej przez myśl. – Może jednak wylądujemy. Silnik nie krztusił się już, ale pracował wydając niepokojący, wysoki odgłos, przypominający bzyczenie rozwścieczonej osy. Nancy ogarnęły obawy co do miejsca lądowania; czy samolot może wylądować na piaszczystej plaży? A na kamienistej? Na pewno nadawałoby się pole, byle nie zanadto nierówne. Ale co będzie, jeśli trafią na podmokły teren?

Już wkrótce się o tym przekona.

Od brzegu dzieliło ich już nie więcej niż pół kilometra. Z tej wysokości Nancy doskonale widziała, że brzeg jest skalisty, a przybój bardzo silny. Plaża była nie tylko bardzo nierówna, ale w dodatku usiana wielkimi kamieniami. Zaraz za nią wznosił się niezbyt wysoki klif, na górze zaś rozciągało się pastwisko, na którym pożywiało się flegmatycznie kilka owiec. Sprawiało wrażenie stosunkowo gładkiego. Może uda im się tam wylądować. Nie wiedziała, czy powinna uczepić się tej nadziei, czy raczej szykować na śmierć.

Żółty samolocik parł dzielnie naprzód, wciąż jednak tracąc wysokość. Nancy poczuła słony zapach morskiej wody. Chyba lepiej lądować w morzu niż na brzegu – pomyślała z obawą. Ostre głazy zdawały się tylko czekać na to, by rozszarpać cienką powłokę samolotu, a wraz z nią także jej ciało.

Oby tylko śmierć przyszła szybko.

Kiedy do brzegu pozostało już tylko sto metrów, Nancy zorientowała się, że są zbyt wysoko, by lądować na plaży. Lovesey najwyraźniej chciał dotrzeć do pastwiska rozciągającego się na szczycie klifu. Czy jednak mu się to uda? Znajdowali się teraz dokładnie na poziomie trawiastej równiny, ale z każdą chwilą opadali niżej. Lada moment roztrzaskają się o niemal pionową, skalistą ścianę. Chciała zamknąć oczy, lecz powieki nie posłuchały jej, więc wpatrywała się osłupiałym spojrzeniem w pędzące jej na spotkanie urwisko.

Silnik zawył nagle jak zranione zwierzę, a wiatr chlapnął jej w twarz bryzgi morskiej piany. Owce uciekały w panice we wszystkie strony. Nancy złapała się krawędzi kabiny i zacisnęła dłonie tak mocno, że aż poczuła ból w napiętych mięśniach. Miała wrażenie, że lecą prosto na kamienną ścianę. Uderzymy w nią – pomyślała. – To już koniec. W następnym ułamku sekundy silniejszy podmuch wiatru uniósł nieco mały samolocik, by zaraz potem zepchnąć go jeszcze niżej. Lada chwila skalna krawędź powinna oderwać podwozie maszyny. Kilka metrów przed urwiskiem Nancy wreszcie zacisnęła powieki i przeraźliwie wrzasnęła.

Przez sekundę nic się nie działo.

Potem nastąpiło gwałtowne szarpnięcie; Nancy poleciała do przodu, tak że pas wpił się głęboko w jej ciało. Była pewna, że lada moment umrze, ale nagle poczuła, iż samolot znowu podrywa się w górę. Otworzyła oczy.

W dalszym ciągu znajdowali się w powietrzu, nie więcej niż pół metra nad powierzchnią pastwiska. Maszyna ponownie opadła na trawę i tym razem nie straciła kontaktu z podłożem. Podskakując i okropnie się trzęsąc wytracała stopniowo prędkość. Nancy zobaczyła nagle, że zbliżają się do kępy jeżyn, ale Lovesey wykonał jakiś manewr sterami i ominęli przeszkodę. Wstrząsy zmniejszyły się; zwalniali. Nancy nie mogła uwierzyć, że jeszcze żyje. Wreszcie samolot znieruchomiał.

Ogarnęła ją tak wielka ulga, że zaczęła drżeć na całym ciele, nie mogąc zapanować nad nieposłusznymi mięśniami. Kiedy jednak poczuła zbliżającą się falę histerii, wzięła się ostro w garść.

– Już po wszystkim – powiedziała na głos. – Już po wszystkim. Nic mi nie jest.

Lovesey wyskoczył z kabiny, trzymając w ręku skrzynkę z narzędziami. Nie zaszczyciwszy Nancy nawet jednym spojrzeniem podszedł do przedniej części maszyny i odchylił osłonę silnika.

Mógłby chociaż zapytać, jak się czuję – pomyślała Nancy.

W jakiś dziwny sposób grubiaństwo Loveseya podziałało na nią uspokajająco. Owce zajęły się znowu skubaniem trawy, jakby nic się nie stało. Teraz, kiedy umilkł warkot silnika, do uszu Nancy docierał huk fal rozbijających się o skalisty brzeg. Świeciło słońce, ale na policzkach czuła powiewy zimnego, wilgotnego wiatru.

Posiedziała jeszcze trochę, po czym, kiedy była już pewna, że nogi nie odmówią jej posłuszeństwa, rozpięła pas i wygramoliła się z samolotu. Po raz pierwszy w życiu stanęła na irlandzkiej ziemi. Była wzruszona niemal do łez. Stąd właśnie przybyliśmy do Ameryki, wiele lat temu – pomyślała. – Uciskani przez Brytyjczyków, prześladowani przez protestantów, głodni i obdarci, tłoczyliśmy się na pokładach drewnianych statków i żeglowaliśmy w kierunku Nowego Świata.

To bardzo irlandzki sposób powrotu do ojczyzny. O mało przy tym nie zginęłam.

Na razie dość było sentymentów. Przeżyła, ale czy uda jej się jeszcze dogonić Clippera? Spojrzała na zegarek: piętnaście po drugiej. Clipper przed chwilą wystartował z Southampton. Powinna zdążyć na czas do Foynes pod warunkiem, że Loveseyowi uda się naprawić samolot, a ona znajdzie w sobie dość odwagi, by do niego ponownie wsiąść.

Podeszła do maszyny. Lovesey odkręcał wielkim kluczem jakąś śrubę.

– Naprawi go pan?

– Nie wiem.

– A co się zepsuło?

– Nie wiem.

Najwyraźniej powrócił do swych gburowatych zwyczajów.

– Myślałam, że jest pan inżynierem! – parsknęła.

Chyba trafiła w jego czułe miejsce, gdyż spojrzał na nią i powiedział:

– Studiowałem matematykę i fizykę. Specjalizuję się w obliczeniach oporów stawianych powietrzu przez skomplikowane krzywizny. Nie jestem jakimś cholernym mechanikiem!

– W takim razie może powinniśmy poszukać jakiegoś cholernego mechanika?

– Nie znajdzie pani takiego w całej Irlandii. Ten przeklęty kraj nie wyszedł jeszcze z epoki kamienia łupanego.

– Tylko dlatego, że jego mieszkańcy przez setki lat znajdowali się pod panowaniem brutalnych Brytyjczyków!

Wyjął głowę spod uniesionej osłony silnika i wyprostował się.

– Do stu diabłów, w jaki sposób zaczęliśmy rozmawiać o polityce?

– Nawet nie zapytał pan, czy nic mi się nie stało.

– Przecież widzę, że nic.

– O mało mnie pan nie zabił!

– Ocaliłem pani życie.

Ten człowiek był wręcz niemożliwy.

Nancy rozejrzała się dookoła. W odległości jakichś czterystu metrów dostrzegła niski żywopłot albo kamienny murek, prawdopodobnie biegnący wzdłuż drogi, nieco dalej zaś skupisko kilku niskich budynków krytych strzechami. Może uda jej się wynająć tam jakiś samochód, który zawiezie ją do Foynes?

– Gdzie jesteśmy? – zapytała: – Tylko niech mi pan nie mówi, że pan nie wie!

Uśmiechnął się. Już drugi czy trzeci raz zaskoczył ją nagłą zmianą nastroju.

– Wydaje mi się, że wylądowaliśmy kilka mil od Dublina.

Postanowiła, że nie będzie stała bezczynnie przyglądając się, jak on grzebie w silniku.

– Pójdę po pomoc.

Zerknął na jej nogi.

– Nie zajdzie pani daleko w tych pantoflach.

Teraz mu coś pokażę – pomyślała gniewnie. Szybkim ruchem podciągnęła spódnicę i odpięła pończochy. Osłupiały, wpatrywał się w nią wybałuszonymi oczami, a na jego policzkach rozlewał się z wolna czerwony rumieniec. Zsunęła pończochy z nóg i zdjęła je razem z pantoflami. Była ogromnie zadowolona z tego, że udało jej się go zaskoczyć.

– Niebawem wrócę – oświadczyła, po czym wepchnęła pantofle do kieszeni płaszcza i odmaszerowała na bosaka.

Kiedy oddaliła się na kilka metrów, pozwoliła sobie na szeroki uśmiech zadowolenia. Zapędziła Mervyna Loveseya w kozi róg. Dobrze mu tak, za jego arogancję i protekcjonalność.

Jednak zadowolenie spowodowane faktem, że udało się jej utrzeć mu nosa, szybko znikło. Miała mokre i brudne nogi, było jej zimno, a chaty znajdowały się w większej odległości, niż jej to się początkowo wydawało. Nie miała pojęcia, co powinna zrobić, kiedy już tam dotrze. Przypuszczała, że najlepiej będzie poprosić o podwiezienie do Dublina. Lovesey chyba miał rację, że nie będzie jej łatwo spotkać tu mechanika.

Po dwudziestu minutach wreszcie dotarła do wsi.

Zaraz za pierwszym domem ujrzała kobietę w drewniakach pracującą w ogródku.

– Dzień dobry! – zawołała.

Kobieta podniosła wzrok i wydała zdumiony okrzyk.

– Zepsuł mi się samolot – poinformowała ją Nancy.

Kobieta wybałuszyła na nią oczy, jak na stwora z innej planety.

Nancy uświadomiła sobie, że w swoim modnym, drogim płaszczu i na bosaka musi stanowić dość niezwykły widok. Rzeczywiście, dla chłopki pielącej swój ogródek przybysz z kosmosu stanowiłby mniejsze zaskoczenie niż kobieta w samolocie. Wieśniaczka wyciągnęła ostrożnie rękę i delikatnie dotknęła skraju płaszcza. Nancy poczuła ogromne zażenowanie; kobieta traktowała ją jak boginię.

– Pochodzę z Irlandii – powiedziała, by dowieść, że jednak jest człowiekiem.

Kobieta potrząsnęła głową, jakby chciała dać jej do zrozumienia, że nie da się na to nabrać.

– Muszę dostać się do Dublina.