– Nie ma to jak rodzina – odezwał się Percy. Choć miało to zabrzmieć sarkastycznie, w jego głosie dało się słyszeć wyłącznie gorycz.

Margaret zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy siostrę.

Matka ocierała oczy małą chusteczką; nie była w stanie powstrzymać łez. Niezmiernie rzadko zdarzało się, by nie mogła nad sobą zapanować. Margaret nie pamiętała, kiedy po raz ostatni widziała ją płaczącą. Percy również sprawiał wrażenie bardzo poruszonego. Margaret była przygnębiona oddaniem, jakie jej siostra okazywała tak ohydnej sprawie, lecz jednocześnie nie mogła zdusić wzbierającego w niej uczucia triumfu. Elizabeth dopięła swego! Przeciwstawiła się ojcu i zrobiła to, na co miała ochotę! Stanęła z nim twarzą w twarz, pokonała go i uciekła od niego.

Może ona, Margaret, zdoła kiedyś zrobić tak samo?

Poczuła zapach morza. Pociąg wjechał na teren portu. Jechał teraz powoli wzdłuż nabrzeża mijając doki, dźwigi i ogromne liniowce. Pomimo przygnębienia wywołanego rozstaniem z siostrą, Margaret odczuła dreszcz podniecenia.

Pociąg zatrzymał się za budynkiem z napisem: „Imperial House”. Była to supernowoczesna konstrukcja przypominająca nieco statek; wszystkie rogi tej budowli były zaokrąglone, na dachu zaś znajdowało się coś na kształt otwartego pokładu otoczonego ze wszystkich stron pomalowanym na biało relingiem.

Wraz z pozostałymi pasażerami rodzina Oxenford wzięła bagaż podręczny i wszyscy wysiedli z pociągu. Podczas kiedy obsługa przenosiła walizy i kufry na pokład samolotu, podróżni weszli do wnętrza budynku, by dopełnić ostatnich formalności przed odlotem.

Ojciec wyjaśnił, że jedna z jego córek zrezygnowała z podróży, na co urzędnik w mundurze Pan American odparł:

– Nie ma żadnego problemu, sir. Jest tu ktoś, kto chętnie skorzysta z wolnego miejsca. Za chwilę się tym zajmę.

Margaret zauważyła profesora Hartmanna; stał w kącie paląc papierosa i rozglądając się nerwowo dookoła. Wyglądał na niespokojnego i zniecierpliwionego. To wina ludzi takich jak moja siostra – pomyślała Margaret. – Faszystów, którzy prześladowali go tak długo, aż uczynili z niego wrak człowieka. Wcale mu się nie dziwię, że chce jak najszybciej opuścić Europę.

Z poczekalni nie mogli dostrzec samolotu, więc Percy wyruszył na zwiady. Powrócił nasączony informacjami jak gąbka.

– Start nastąpi zgodnie z planem, punktualnie o drugiej – oznajmił. – Pierwszą część trasy, do Foynes, pokonamy w półtorej godziny. W Irlandii jest teraz czas letni, tak jak w Wielkiej Brytanii, więc przylecimy tam o wpół do czwartej. Postój potrwa godzinę, żeby mogli uzupełnić paliwo i ułożyć plan lotu, czyli wystartujemy znowu około wpół do piątej.

Margaret zauważyła sporo nowych twarzy – ludzi, którzy nie jechali z nimi pociągiem. Niektórzy pasażerowie przybyli do Southampton już rano, albo nawet poprzedniego dnia, i spędzili noc w miejscowym hotelu. W pewnej chwili przed budynkiem zatrzymała się taksówka. Wysiadła z niej olśniewająco piękna kobieta – trzydziestokilkuletnia blondynka ubrana w jedwabną kremową sukienkę w duże czerwone kropki. Towarzyszył jej nie wyróżniający się niczym szczególnym, uśmiechnięty mężczyzna w rozpinanym swetrze z kaszmirskiej wełny. Oboje wyglądali tak ładnie i atrakcyjnie, że wszyscy skierowali na nich zaciekawione spojrzenia.

Kilka minut później samolot był już gotów na przyjęcie pasażerów.

Wyszli przez szerokie drzwi budynku bezpośrednio na molo, przy którym kołysał się majestatycznie Clipper. Promienie słońca odbijały się w jego lśniących, metalowych bokach.

Był ogromny.

Margaret nigdy jeszcze nie widziała samolotu choć w połowie tak dużego jak ten. Miał wysokość domu i długość dwóch kortów tenisowych. Na jego wielorybim pysku namalowano wielką amerykańską flagę. Skrzydła były umiejscowione wysoko, na równi z wierzchem kadłuba. Cztery silniki sprawiały monstrualne wrażenie, średnica śmigieł zaś wynosiła na pewno co najmniej cztery i pół metra.

Czy coś takiego może w ogóle wzbić się w powietrze?

– Ciekawe, ile waży? – mruknęła półgłosem. Percy dosłyszał pytanie.

– Czterdzieści jeden ton – poinformował ją natychmiast.

A więc miała wejść do domu, który nauczył się latać.

Dotarli do końca mola, gdzie zaczynał się wąski trap łączący nabrzeże z pływającym dokiem. Matka szła bardzo ostrożnie, cały czas trzymając się relingu. Wyglądała tak, jakby nagle postarzała się o dwadzieścia lat. Obie torby niósł ojciec. Matka nigdy nie brała do ręki żadnego, nawet najmniejszego bagażu. Było to jedno z jej dziwactw.

Kolejny trap, tym razem znacznie krótszy, prowadził na coś w rodzaju krótkiego dodatkowego skrzydła, zanurzonego częściowo w wodzie.

– Hydrostabilizator – stwierdził fachowo Percy. – Niektórzy nazywają go „wodnym skrzydłem”. Dzięki niemu samolot nie kołysze się na boki.

Powierzchnia stabilizatora była nieco wypukła i Margaret przez chwilę bała się, że się pośliźnie, ale nic takiego nie nastąpiło. Znalazła się w cieniu ogromnego skrzydła rozpościerającego się nad jej głową. Chętnie wyciągnęłaby rękę i dotknęła łopatki któregoś ze śmigieł, ale znajdowały się zbyt daleko od niej.

Na kadłubie samolotu widniał napis: „Pan american airways System”. Margaret pochyliła głowę i weszła do środka przez drzwi umieszczone bezpośrednio pod słowem „American”.

Od podłogi dzieliły ją trzy stopnie.

Znalazła się w pomieszczeniu o powierzchni około dziesięciu metrów kwadratowych. Miało beżowe ściany, podłogę wyłożono grubym dywanem. Stały tu wygodne fotele obite granatową tapicerką w srebrne gwiazdy. W suficie zainstalowano elektryczne lampy, w ścianach zaś znajdowały się duże prostokątne okna zaopatrzone w weneckie żaluzje. Zarówno ściany jak i sufit były proste, nie oddające zewnętrznego kształtu kadłuba. Odnosiło się więc wrażenie, że wchodzi się do domu, a nie na pokład samolotu.

Z pomieszczenia prowadziły dwa wyjścia. Niektórych pasażerów kierowano ku tyłowi maszyny. Margaret zerknęła przez otwarte drzwi i zobaczyła kilka kabin usytuowanych jedna za drugą; wszystkie były obite miękkimi tkaninami w różnych odcieniach brązu i zieleni. Rodzinę Oxenford zaprowadzono do przedniej części samolotu. Niski, pulchny steward w białej marynarce poinformował ich, że nazywa się Nicky, po czym wskazał im miejsca w pierwszej kabinie.

Była nieco mniejsza niż pomieszczenie, przez które przeszli, i utrzymana w innej kolorystyce: turkusowy dywan, bladozielone ściany oraz beżowa tapicerka. Po prawej ręce Margaret znajdowały się dwie obszerne trzymiejscowe otomany, ustawione naprzeciwko siebie. Oddzielał je mały stolik umieszczony pod samym oknem. Po jej lewej ręce, po drugiej stronie biegnącego wzdłuż osi samolotu przejścia, stały również dwie otomany, ale mniejsze, bo tylko dwuosobowe, i bardziej przypominające fotele.

Nicky wskazał im miejsca po prawej stronie. Ojciec i matka usiedli przy oknie, Margaret i Percy zaś przy przejściu, pozostawiając dwa wolne miejsca między nimi a rodzicami oraz cztery pod drugim oknem kabiny. Margaret była ogromnie ciekawa, kogo będą mieli za sąsiadów. Piękna kobieta w kropkowanej sukience byłaby bardzo interesująca, podobnie zresztą jak Lulu Bell, szczególnie jeśli chciałaby dowiedzieć się jeszcze czegoś o babci Fishbein! Najbardziej jednak ucieszyłaby się z tego, gdyby któreś z pozostałych miejsc zajął Carl Hartmann.

Czuła, jak samolot kołysze się lekko na falach. Ruch był niewielki, ale przypomniał jej, że znajduje się na wodzie. Doszła do wniosku, że Clipper przypomina latający dywan. Nie potrafiła pojąć, w jaki sposób cztery zwykłe silniki mogły sprawić, żeby wzbił się w powietrze. Znacznie łatwiej było uwierzyć, że sprawiała to moc starożytnego zaklęcia.

Percy wstał z fotela.

– Pójdę się trochę rozejrzeć – oznajmił.

– Zostań tutaj! – polecił mu ojciec. – Będziesz wszystkim przeszkadzał, jeśli zaczniesz się pętać pod nogami.

Percy natychmiast usiadł. Ojciec zachował jeszcze resztki autorytetu.

Matka pudrowała sobie nos. Przestała płakać i chyba czuła się już trochę lepiej.

– Wolałbym siedzieć przodem do kierunku lotu – usłyszała Margaret głos z wyraźnym amerykańskim akcentem. Podniosła głowę i ujrzała jakiegoś mężczyznę, któremu Nicky pomagał zająć miejsce po drugiej stronie kabiny. Na razie nie mogła stwierdzić, kto to jest, gdyż był odwrócony do niej plecami. Miał jasne włosy i granatowy garnitur.

– Oczywiście, panie Vandenpost – powiedział steward. – Może pan zająć tamten fotel.

Mężczyzna odwrócił się. Margaret spojrzała z zainteresowaniem w jego stronę i ich oczy się spotkały.

Z osłupieniem stwierdziła, że zna tego człowieka. Nie był Amerykaninem i nie nazywał się Vandenpost.

Zmrużył ostrzegawczo swoje błękitne oczy, ale było już za późno.

– Dobry Boże! – wykrzyknęła Margaret. – Przecież to Harry Marks!

ROZDZIAŁ 7

W takich właśnie chwilach Harry Marks ujawniał swoje nadzwyczajne zdolności.

Wykorzystując zwolnienie za kaucją próbował uciec z kraju występując pod fałszywym nazwiskiem i posługując się skradzionym paszportem, ale tym razem miał potwornego pecha, gdyż spotkał dziewczynę, która wiedziała, że jest złodziejem, znała jego zdolności kameleona i głośno wymieniła jego prawdziwe nazwisko.

Przez chwilę dał się ogarnąć ślepej panice.

Ujrzał przerażającą wizję tego wszystkiego, przed czym chciał uciec: sąd, więzienie, a potem nędzne życie szeregowca w brytyjskiej armii. Zaraz potem jednak przypomniał sobie, że jest dzieckiem szczęścia, i uśmiechnął się.

Dziewczyna sprawiała wrażenie całkowicie zdezorientowanej. Usiłował przypomnieć sobie jej imię.

Margaret. Lady Margaret Oxenford.

Wpatrywała się w niego z osłupieniem, zbyt zdumiona, żeby wykrztusić choć słowo. W następnym ułamku sekundy na Harry'ego spłynęło olśnienie.

– Nazywam się Harry Vandenpost – powiedział. – Ale zdaje mi się, że mam lepszą pamięć niż pani. Margaret Oxenford, zgadza się? Jak się pani miewa?

– Dziękuję, dobrze… – odparła, zupełnie oszołomiona. Była znacznie bardziej zbita z tropu niż on. Bez problemu powinno mu się udać odzyskać kontrolę nad sytuacją.