– Naprawdę wyszedł pan z restauracji nie płacąc rachunku? – zapytała półgłosem.

Przez chwilę przyglądał się jej badawczo, po czym, podjąwszy decyzję, odparł konspiracyjnym szeptem:

– Naprawdę.

– Ale dlaczego?

– Dlatego, że gdybym musiał słuchać jeszcze choć przez minutę Rebeki Maugham – Flint opowiadającej o swoich przeklętych koniach, na pewno nie zdołałbym się opanować, złapałbym ją za gardło i udusił.

Margaret zachichotała cichutko. Znała Rebekę Maugham – Flint – potężnie zbudowaną, toporną dziewczynę, córkę generała, obdarzoną manierami i donośnym głosem ojca.

– Wcale się panu nie dziwię – powiedziała. Doprawdy, trudno było wyobrazić sobie mniej odpowiednią partnerkę dla atrakcyjnego pana Marksa.

Konstabl Steve zabrał pusty dzbanek po herbacie.

– Czuje się pani lepiej, lady Margaret?

Kątem oka zauważyła, że Harry Marks drgnął wyraźnie, usłyszawszy jej tytuł.

– Dużo lepiej. Dziękuję panu. – Rozmawiając z Harrym zapomniała na chwilę o swoich kłopotach, ale teraz przypomniała sobie, co powinna zrobić. – Był pan dla mnie bardzo miły, ale nie chcę dłużej zawracać panu głowy.

– Nie musi pani się śpieszyć – odparł policjant. – Pani ojciec wkrótce zjawi się tutaj po panią.

Serce zamarło jej w piersi. Czy to możliwe? Przecież była pewna, że nic jej nie grozi. Okazało się jednak, że nie doceniła ojca. Teraz ogarnął ją taki sam strach jak wtedy, kiedy szła wiejską drogą do stacji kolejowej. Ścigał ją, nawet teraz, w tej chwili! Zaczęły jej drżeć ręce.

– Skąd wie, że tu jestem? – zapytała wysokim, nienaturalnym głosem.

Młody policjant wyprostował się dumnie.

– Wczoraj wieczorem podano nam pani rysopis. Zapoznałem się z nim natychmiast po przyjściu na służbę. Nie rozpoznałem pani w ciemności, ale skojarzyłem sobie nazwisko. Otrzymaliśmy polecenie, żeby natychmiast informować lorda Oxenford, więc zaraz po powrocie zadzwoniłem do niego.

Margaret poderwała się z miejsca.

– Nie będę na niego czekać – oświadczyła stanowczo. – Zresztą, już jest jasno.

Policjant najwyraźniej był zbity z tropu.

– Chwileczkę – powiedział nerwowo, po czym zwrócił się do starszego funkcjonariusza. – Sierżancie, panienka nie chce zaczekać na ojca…

– Nie mogą pani zatrzymać siłą – odezwał się Harry Marks. – W pani wieku ucieczka z domu nie jest przestępstwem. Jeśli chce pani wyjść, proszę się niczym nie przejmować.

Mimo to Margaret obawiała się, że wymyślą jakiś pretekst, by jej w tym przeszkodzić.

Sierżant wstał z krzesła i wyszedł przed kontuar.

– On ma rację – potwierdził. – Może pani stąd wyjść, kiedy tylko pani zechce.

– Och, dziękuję panu! – wykrzyknęła Margaret z wdzięcznością.

Sierżant uśmiechnął się.

– Ale zdaje się, że nie ma pani pantofli, a w pończochach porobiły się wielkie dziury. Proszę przynajmniej pozwolić, żebyśmy wezwali taksówkę.

Zastanowiła się przez chwilę. Zawiadomili ojca natychmiast, jak tylko pojawiła się w komisariacie, ale to przecież było nie więcej niż godzinę temu. Nie dotrze tu wcześniej niż za kolejną godzinę, a może nawet później.

– Dobrze – odpowiedziała uprzejmemu sierżantowi. – Jest pan bardzo miły.

Otworzył przed nią jakieś drzwi.

– Proponuję, żeby zaczekała pani tutaj. – Zapalił światło. – Taksówka wkrótce przyjedzie.

Co prawda Margaret wolałaby zostać na swoim dotychczasowym miejscu i porozmawiać z fascynującym Harrym Marksem, ale nie chciała sprawić przykrości uprzejmemu sierżantowi.

– Dziękuję panu.

Wchodząc do małego pokoiku usłyszała jeszcze za sobą głos Harry'ego:

– Naiwne biedactwo.

Rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu. Stało w nim kilka prostych krzeseł i ławka, z sufitu zwisała na kablu goła żarówka, w ścianie znajdowało się zakratowane okno. Zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego sierżant uważał, że będzie jej tu wygodniej niż gdzie indziej. Odwróciła się, by mu to powiedzieć.

Drzwi zatrzasnęły się jej przed nosem. Przeczucie nieszczęścia wypełniło jej serce ciężarem nie do zniesienia. Chwyciła za klamkę i w tej samej chwili przeczucie zamieniło się w pewność, gdyż usłyszała odgłos klucza przekręcanego w zamku. Szarpnęła rozpaczliwie, lecz drzwi nie ustąpiły.

Ogarnięta rozpaczą osunęła się na podłogę i oparła czoło o szorstkie drewno.

Usłyszała cichy śmiech, a potem głos Harry'ego, przytłumiony, ale doskonale zrozumiały:

– Ty draniu.

– Zamknij jadaczkę – warknął w odpowiedzi sierżant.

– Nie miałeś prawa tego zrobić.

– Jej ojciec jest cholernym lordem. To jedyne prawo, jakiego potrzebuję.

Następnie zapadła cisza.

Margaret uświadomiła sobie z goryczą, że doznała porażki. Jej wielka ucieczka zakończyła się niepowodzeniem. Zdradzili ją ludzie, o których myślała, że jej pomagają. Przez krótką chwilę cieszyła się wolnością, lecz teraz było już po wszystkim. Zamiast wstąpić do Pomocniczej Obrony Terytorialnej, wejdzie na pokład Clippera i odleci do Nowego Jorku, uciekając przed wojną. Po wszystkim, co przeszła, jej los nie uległ żadnej zmianie. Wydawało jej się to ogromnie niesprawiedliwe.

Po dłuższej chwili odwróciła się od drzwi i przeszła kilka kroków dzielących ją od okna. Na zewnątrz ujrzała puste podwórze otoczone ceglanym murem. Stała bez ruchu, pokonana i bezsilna, patrząc przez kraty na wstający dzień i czekając na ojca.

* * *

Eddie Deakin dokonywał ostatecznego przeglądu Clippera. Cztery 1500-konne silniki Wright Cyclone lśniły świeżym olejem. Każdy z nich dorównywał wysokością dorosłemu mężczyźnie. Wymieniono wszystkie pięćdziesiąt sześć świec. Eddie wyjął z kieszeni kombinezonu szczelinomierz i spróbował wcisnąć go pod gumową podkładkę jednej ze śrub mocujących silnik do skrzydła. Długotrwała wibracja mogła poluzować nakrętkę, ale szczelinomierz nie dał się wcisnąć nawet na pół centymetra. Śruba była w porządku.

Zamknął pokrywę i zszedł na dół po drabinie. Kiedy samolot będzie spuszczany na wodę, spokojnie zdąży zdjąć roboczy kombinezon, wziąć prysznic i założyć czarny mundur Pan American Airlines.

Słońce świeciło mocno, kiedy wyszedł z doku i zaczął nieśpiesznie wspinać się po łagodnym zboczu pagórka, na którym stał hotel, przeznaczony dla odpoczywających po locie załóg. Był dumny z samolotu i ze swojej pracy. Załogi Clipperów stanowiły elitę; składały się z najlepszego personelu Pan American, jako że linia transatlantycka była najbardziej prestiżową trasą na świecie. Do końca życia będzie mógł wspominać, że należał do tych, którzy jako pierwsi latali przez Atlantyk.

Mimo to zamierzał już wkrótce zrezygnować z tego zajęcia. Miał trzydzieści lat, rok temu ożenił się, a teraz Carol-Ann była w ciąży. Zawód lotnika miał wiele powabów dla samotnego mężczyzny, ale Eddie nie chciał spędzić całego życia z dala od żony i dzieci. Oszczędzał pieniądze i teraz zebrał ich prawie tyle, żeby otworzyć własny interes. Miał na oku pewne miejsce koło Bangor w stanie Maine, które nadawało się wręcz idealnie na lotnisko. Będzie tam obsługiwał samoloty, sprzedawał paliwo, a kiedyś może zajmie się nawet wynajmem maszyn. W głębi duszy marzył o tym, by pewnego dnia założyć własną linię lotniczą, tak jak Juan Trippe, twórca Pan American.

Wszedł na teren należący do hotelu Langdown Lawn. Wszystkie załogi były bardzo zadowolone, że udało się znaleźć taki dobry hotel zaledwie nieco ponad milę od zespołu budynków Imperial Airways. Był to typowo angielski, wiejski dom należący do uroczego starszego małżeństwa, które ujmowało każdego swoim wdziękiem i w ciepłe popołudnia podawało herbatę w ogrodzie zalanym promieniami słońca.

Zaraz po wejściu do budynku natknął się na swojego zastępcę Desmonda Finna, noszącego, rzecz jasna, przezwisko Mickey. Mickey kojarzył się Eddiemu z Jimmym Olsenem, postacią występującą w komiksach o Supermanie; był pogodnym, nieskomplikowanym facetem o szerokim uśmiechu i wielkich zębach, żywiącym ogromny podziw dla Eddiego, którego takie uwielbienie wprawiało w niemałe zakłopotanie. Rozmawiał przez telefon, ale kiedy zobaczył Eddiego, powiedział:

– Chwileczkę, ma pan szczęście. Właśnie przyszedł. – Podał słuchawkę Deakinowi. – Telefon do ciebie. – Poszedł na piętro, uprzejmie zostawiając szefa samego.

– Halo?

– Czy to Edward Deakin?

Eddie zmarszczył brwi. Głos był nieznajomy, a poza tym nikt nie nazywał go Edwardem.

– Tak, jestem Eddie Deakin. Kto mówi?

– Chwileczkę, mam tu pańską żonę.

Serce zabiło mu żywiej w piersi. Po co Carol-Ann miałaby dzwonić do niego ze Stanów? Coś tu było nie w porządku.

Zaraz potem usłyszał jej głos.

– Eddie?

– Jak się masz, kochanie. Co się stało?

Wybuchnęła płaczem.

Przez głowę przemykały mu jedna za drugą okropne myśli: spalił się dom, ktoś umarł, miała wypadek, poroniła…

– Uspokój się, najdroższa! Nic ci nie jest?

– Nic… – odparła, wciąż łkając rozpaczliwie.

– W takim razie, o co chodzi? Co się stało? Powiedz mi, najdroższa!

– Ci ludzie… przyszli do domu.

Eddie zmartwiał z przerażenia.

– Jacy ludzie? Co ci zrobili?

– Kazali mi wsiąść do samochodu.

– Jezus, Maria, kim oni są? – Wściekłość ścisnęła mu pierś żelazną obręczą tak mocno, że nie mógł odetchnąć. – Zrobili ci coś?

– Nic mi nie jest, ale… Eddie, okropnie się boję!

Nie wiedział, co powiedzieć. Na usta cisnęły mu się dziesiątki pytań. Jacyś ludzie zjawili się w jego domu i zmusili Carol-Ann, by wsiadła z nimi do samochodu. O co w tym wszystkim chodziło?

– Ale dlaczego? – wykrztusił wreszcie.

– Nie chcieli mi powiedzieć.

– A co powiedzieli?

– Wiem tylko tyle, że musisz zrobić wszystko, co ci każą.

Nawet teraz, ogarnięty przerażeniem i wściekłością, Eddie przypomniał sobie ojca mówiącego: „Nigdy nie podpisuj czeku in blanco”. Mimo to nie zawahał się.

– Zrobię, ale…

– Obiecaj!

– Obiecuję.

– Dzięki Bogu!

– Kiedy to się stało?