– To rzeczywiście nie ma żadnego sensu – zgodził się Benson. – Wysłałem na miejsce paru naszych agentów, ale nie mam od nich jeszcze żadnego raportu. Prasa radziecka milczy na ten temat jak grób. Moi spece od rolnictwa wielokrotnie przeglądali twoje zdjęcia na wszystkie strony. Ale i oni nie potrafią wytłumaczyć, dlaczego to wszystko układa się tak przypadkowo. Żadne rozsądne wyjaśnienie tu nie pasuje. A ja, jak wiesz, muszę dostarczyć prezydentowi szacunkowych danych na temat przypuszczalnej wielkości tegorocznych zbiorów w ZSRR. I muszę to zrobić szybko.
– Nie będę przecież fotografował wszystkich pól pszenicy i jęczmienia w całym Związku Radzieckim – zaprotestował Taylor. – Cały system Kondor musiałby pracować nad tym przez wiele miesięcy, a przecież nie dostanę go do wyłącznej dyspozycji.
– Tak, to niemożliwe – przyznał Benson. – Potrzebuję ciągle informacji o ruchach wojsk wzdłuż granicy chińskiej, o garnizonach w pobliżu Turcji i Iranu. Muszę nieustannie obserwować dyslokację oddziałów Armii Czerwonej w Niemczech Wschodnich i nowe rakiety SS-20 za Uralem.
– A więc mogę się opierać jedynie na procentowym obliczeniu szkód, widocznych na tych zdjęciach, które już mamy, i ekstrapolować te dane na cały kraj – podsumował Taylor.
– Tylko trzeba to zrobić mądrze – mruknął Benson. – Wolałbym, żeby nie powtórzyła się sytuacja z siedemdziesiątego siódmego roku.
Taylor aż skrzywił się na to wspomnienie, choć w tamtym fatalnym roku nie był jeszcze szefem Krajowego Biura Rozpoznania. W 1977 roku amerykańska machina wywiadowcza dała się nabrać na gigantyczną mistyfikację. Przez całe lato eksperci CIA i Departamentu Rolnictwa zgodnie zapewniali prezydenta, że zbiory zbóż w ZSRR wyniosą 215 milionów ton. Delegacjom rolników odwiedzającym Rosję pokazywano pola, na których rosła piękna, zdrowa pszenica; w rzeczywistości pola takie należały do wyjątków. Rozpoznanie fotograficzne też okazało się błędne. Jesienią ówczesny sekretarz generalny, Breżniew, spokojnie oznajmił, że w ZSRR zebrano tylko 194 miliony ton ziarna różnych upraw zbożowych.
W rezultacie cena amerykańskiej nadwyżki zbożowej oczywiście podskoczyła. Wszyscy byli pewni, że Rosjanie będą musieli teraz kupić około 20 milionów ton. Nic z tego! Jak się okazało, już w ciągu lata Moskwa, działając przez podstawione firmy, głównie francuskie, wykupiła na pniu dostatecznie dużo zboża, by po starej, niskiej cenie pokryć przewidywany deficyt. Przez tych samych pośredników wynajęto też statki, a kiedy, załadowane w Stanach, były już w drodze powrotnej do Europy Zachodniej, skierowano je do radzieckich portów. Sprawę pod kryptonimem “Afera Żądło” pamiętano w Langley do dziś.
Carl Taylor wstał.
– Dobrze, Bob, wracam do roboty. Może trafią się nam jakieś lepsze zdjęcia.
– Carl! – głos DCI zatrzymał go w drzwiach. – Ładne zdjęcia to nie wszystko. Od pierwszego lipca chcę mieć Kondory z powrotem do obserwacji wojskowych. Spróbuj do końca miesiąca oszacować przewidywane zbiory. Przy wszelkich wątpliwościach liczcie raczej in minus. A jeśli twoi chłopcy znajdą coś ciekawego – cokolwiek by to było, rozumiesz? – niech wracają w to samo miejsce i fotografują od nowa. Musimy, do cholery, dowiedzieć się w jakiś sposób, co się właściwie dzieje z tą ich pszenicą.
Satelity prezydenta Matthewsa mogły widzieć prawie wszystko, co działo się w ZSRR – nie mogły jednak widzieć Harolda Lessinga, jednego z trzech pierwszych sekretarzy w biurze radcy handlowego Ambasady Brytyjskiej w Moskwie, siedzącego tego ranka przy swoim biurku. Może i dobrze, bo nie był to widok budujący, a on pierwszy zgodziłby się z taką opinią. Był blady jak ściana i czuł się bardzo podle.
Misja brytyjska w stolicy ZSRR mieściła się w pięknym, starym, przedrewolucyjnym pałacyku przy Nabrzeżu Maurice'a Thoreza, z którego północnych okien, ponad rzeką Moskwą, można oglądać południową ścianę Kremla. Kiedyś, w czasach carskich, należał do kupca, który na handlu cukrem dorobił się był milionów; po rewolucji kupili go Brytyjczycy. Od tej pory aż po dzień dzisiejszy rząd radziecki próbuje go odzyskać. Lokalizacja ambasady nie podobała się zwłaszcza Stalinowi. Codziennie, gdy wstawał, z okien swego prywatnego apartamentu musiał oglądać nienawistną flagę Union Jack, trzepoczącą na porannym wietrze. Wprawiało go to we wściekłość.
Ale dla biura radcy handlowego zabrakło miejsca w tym eleganckim, kremowozłotym pałacyku. Znalazło się ono w ponurym kompleksie tandetnych powojennych biurowców, dwie mile od ambasady, przy Prospekcie Kutuzowa, niemal naprzeciwko hotelu “Ukraina”, przypominającego tort weselny. W tym samym kompleksie, ze wspólną bramą, zawsze strzeżoną przez kilku czujnych milicjantów, znajduje się parę ponurych bloków mieszkalnych przeznaczonych dla personelu dyplomatycznego co najmniej dwudziestu ambasad. Cały ten obiekt nazywany jest osiedlem dla dyplomatów albo bardziej oficjalnie dla korpusu dyplomatycznego.
Gabinet Harolda Lessinga znajdował się na ostatnim piętrze bloku biura radcy handlowego. Kiedy w pewnym momencie Lessing stracił przytomność (była godzina dziesiąta trzydzieści rano w piękny majowy dzień), hałas rozbijanego telefonu, który ściągnął z biurka osuwając się na dywan, zaalarmował pracującą w sąsiednim pokoju sekretarkę. Spokojnie i bez paniki wezwała radcę handlowego, który przy pomocy dwóch młodych attache odprowadził Lessinga, już prawie zupełnie przytomnego, ale chwiejącego się jeszcze na nogach, do jego mieszkania na szóstym piętrze w oddalonym o sto kroków bloku numer 6.
Zaraz też zadzwonił do głównego budynku ambasady na Nabrzeżu Maurice'a Thoreza i powiadomił szefa kancelarii o tym, co zaszło. Poprosił też o przysłanie lekarza ambasady. W południe, po zbadaniu Lessinga w jego własnym łóżku, lekarz poszedł porozmawiać z radcą handlowym. Radca przerwał mu jednak gwałtownie i zaproponował, wspólną jazdę do ambasady i naradę z udziałem szefa kancelarii. Dopiero znacznie później początkowo zaskoczony doktor, zwykły brytyjski lekarz, zatrudniony na trzyletnim kontrakcie w ambasadzie w randze pierwszego sekretarza, zrozumiał, dlaczego takie zachowanie było konieczne. Szef kancelarii zabrał ich obu do specjalnego zabezpieczonego przed podsłuchem pomieszczenia w gmachu ambasady. Budynek biura radcy handlowego takich zabezpieczeń nie miał.
– To krwawiący wrzód żołądka – wyjaśnił medyk dwóm dyplomatom, gdy znaleźli się już w podziemiu. – Ten stan trwa prawdopodobnie od paru tygodni, a może nawet miesięcy, ale pacjent myślał, że to tylko nadkwasota. Przypisywał to ogólnemu przemęczeniu i łykał tony tabletek przeciw nadkwasocie. Co za głupota! Powinien był przecież przyjść do mnie.
– Czy to wymaga hospitalizacji? – spytał szef kancelarii, patrząc w sufit.
– Tak, oczywiście. Myślę, że będę mógł mu to załatwić w ciągu paru godzin. Tutejsi lekarze są w tym całkiem dobrzy.
Zapanowało milczenie. Dyplomaci wymienili znaczące spojrzenia. Obaj myśleli o tym samym. Obaj w przeciwieństwie do lekarza wiedzieli, bo musieli ze względu na swe obowiązki to wiedzieć, jaką naprawdę funkcję pełnił Lessing w ambasadzie. Radca pokręcił przecząco głową.
– To niemożliwe – powiedział cicho szef kancelarii. – Nie w przypadku Lessinga. Musimy wyprawić go do Helsinek najbliższym popołudniowym lotem. Czy zagwarantuje pan, że wytrzyma tę podróż?
– Ależ z pewnością… – zaczął lekarz i zawahał się. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego musieli jechać trzy kilometry, aby przeprowadzić tę rozmowę. Najwidoczniej Lessing był rezydentem Intelligence Seryice w Moskwie. – Tak, oczywiście. Ale… pacjent jest nadal pod wpływem przebytego wstrząsu i przypuszczalnie utracił sporo krwi. Podałem mu sto miligramów pethidyny w celu uśmierzenia bólu. Mogę wstrzyknąć następną taką dawkę o trzeciej po południu. Jeśli zostanie odwieziony na lotnisko i będzie miał odpowiednią opiekę w podróży, wówczas może lecieć do Helsinek. Ale natychmiast po przylocie musi się znaleźć w szpitalu. Najlepiej będzie, jeśli sam z nim polecę, żeby tego dopilnować. Jutro będę z powrotem.
Szef kancelarii uniósł głowę.
– Doskonale. Dam panu na to nawet dwa dni. I, jeśli byłby pan łaskaw, moja żona ma listę drobiazgów do kupienia. Zgoda? Dziękuję pięknie. Zaraz załatwię wszystkie formalności.
Prasa codzienna, magazyny ilustrowane i książki sensacyjne od wielu lat donoszą, że centrala tajnej brytyjskiej służby wywiadowczej (SIS albo MI 6) znajduje się w pewnym biurowcu w londyńskiej dzielnicy Lambeth. Informacje te wywołują ciche rozbawienie i ironiczne uśmiechy na twarzach pracowników “Firmy” – takiego roboczego, nieoficjalnego kryptonimu wywiadu brytyjskiego używa się w międzynarodowym żargonie służb wywiadowczych, ponieważ podawanie adresu w Lambeth jest tylko jedną z form działań dezinformacyjnych. W podobny sposób wygląda sprawa budynku Leconfield House przy ulicy Curzona, mającego rzekomo być siedzibą kontrwywiadu bardziej znanego pod kryptonimem MI 5. W rzeczywistości ci niezmordowani angielscy łowcy szpiegów już od lat nie są sąsiadami Klubu Playboya.
Prawdziwą siedzibą najtajniejszej z tajnych służb na świecie, Secret Intelligence Service, jest nowoczesny stalowo-betonowy gmach, sąsiadujący z Departamentem Ochrony Środowiska, w pobliżu jednej z głównych stołecznych stacji lokalnej dojazdowej kolei, obsługującej cały południowy region Anglii. Wywiad wprowadził się tutaj na początku lat siedemdziesiątych.
W swoim apartamencie na najwyższym piętrze tego budynku, którego przyciemnione okna wychodzą na iglicę Big Bena i budynki Parlamentu za rzeką, dyrektor generalny SIS wysłuchał tuż po obiedzie informacji o chorobie Lessinga. Przekazał ją wewnętrzną linią telefoniczną szef kadr. On z kolei otrzymał ją z centrali odbioru szyfrogramów, mieszczącej się w podziemiu. Dyrektor SIS słuchał uważnie.
– Jak długo będzie wyłączony? – zapytał w końcu.
– Co najmniej kilka miesięcy – odparł szef kadr. – Trzeba liczyć się z kilkutygodniowym leczeniem w szpitalu w Helsinkach i dodać jeszcze do tego drugie tyle w domu. No i przypuszczalnie jeszcze parę tygodni rekonwalescencji.
– Szkoda… – dyrektor generalny zamyślił się. – Ktoś go będzie więc musiał raczej szybko zastąpić.