Изменить стиль страницы

– Nic z tego nie będzie – ocenił i wydał nowy rozkaz dyżurnemu oficerowi. 127 mm działo “Morana” powoli obróciło się, szukając nowego celu, pędzącego gdzieś we mgle.

Richard Preston z rezygnacją śledził widoczną na ekranach radarów pogoń. Pesymistycznie oceniał jej szansę, sam jednak niewiele mógł poradzić. Działa “Argylla” – dobrze zdawał sobie z tego sprawę – tym razem muszą milczeć; między nimi a celem stoi “Freya”. Użycie dział brytyjskiego krążownika mogłoby się dla niej tragicznie skończyć. Poza tym ogromna masa tankowca zasłaniała cel przed radarami “Argylla”, a to bardzo utrudniłoby celowanie. Te rozmyślania komandora przerwał marynarz, który wszedł na mostek z meldunkiem:

– Przepraszam, sir…

– O co chodzi?

– Dostaliśmy przed chwilą wiadomość, sir. Ci dwaj ludzie, którzy polecieli dziś do Izraela, nie żyją. Zmarli w swoich celach.

– Nie żyją? – spytał Preston z niedowierzaniem. – Czyli cała ta cholerna afera na darmo… Swoją drogą, ciekawe, kto to zrobił i jak. Warto spytać tego faceta z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jak tylko tutaj wróci. On chyba coś wie…

Morze nadal sprzyjało Drake'owi. Było lśniące i gładkie jak stół – rzecz całkiem niebywała na Morzu Północnym. Drake i Krim przebyli już prawie połowę drogi do holenderskiego brzegu, kiedy silnik zakrztusił się po raz pierwszy. Parę sekund później to się powtórzyło, potem znowu i znowu. Spadła moc silnika, wyraźnie zmniejszyła się prędkość łodzi.

Krim gwałtownie przesunął manetkę gazu. Silnik strzelił, kaszlnął jeszcze parę razy, potem znów zaczął pracować równo, ale na znacznie niższych niż przedtem obrotach.

– Chyba się przegrzał! – krzyknął Tatar.

– To niemożliwe! – zawołał z rozpaczą Drake. – Powinien wytrzymać na pełnych obrotach co najmniej godzinę.

Krim wychylił się, zanurzył dłoń w wodzie, potem obejrzał ją uważnie i pokazał Drake'owi. Strużki kleistej burej cieczy spływały mu po nadgarstku.

– Zatkała nam układ chłodzenia – wyjaśnił ponuro. Tymczasem operator radarów z Nimroda przekazał następny pilny meldunek dla “Argylla”:

– Zdaje się, że zwolnili., Po chwili wiadomość ta dotarła na pokład “Cutlassa”.

– Świetnie! – zawołał Fallon. – Jeszcze mamy szansę dopaść tych drani.

Rzeczywiście, odległość zaczęła się szybko zmniejszać. Prędkość ślizgacza spadła do dziesięciu węzłów. Ale ani Fallon, ani młody oficer marynarki stojący przy sterze “Cutlassa” nie wiedzieli, że zbliżają się już do wielkiej plamy ropy rozlanej na powierzchni morza. I że ich ofiary przedzierają się teraz przez sam środek tej plamy.

Kilka sekund później silnik obsługiwany przez Krima stanął. Zapadła groźna cisza. Tylko z daleka dochodził przez mgłę odgłos potężnych motorów. Krim zaczerpnął oburącz płynu zza burty i podsunął złożone w puchar dłonie przed oczy Drake'a.

– To nasza ropa, Andrew, ta którą wypuściliśmy. Jesteśmy w samym środku tego gówna…

– Zatrzymali się – rzucił dowódca “Cutlassa” przez ramię do stojącego za nim Fallona. – “Argyll” mówi, że się zatrzymali. Pan Bóg raczy wiedzieć, dlaczego.

– Dostaniemy ich! – krzyknął Fallon triumfalnie i zsunął z ramienia swego szybkostrzelnego Ingrama.

Na USS “Moran” główny oficer artylerii, Chuck Olsen, zameldował kapitanowi:

– Mamy już odległość i kierunek, sir.

– Otworzyć ogień – powiedział Manning zimno.

Siedem mil na południowy zachód od “Cutlassa” dziobowa armata “Morana” zaczęła wyrzucać pociski, jeden po drugim, w stałym, szybkim rytmie. Dowódca łodzi patrolowej nie mógł słyszeć huku wystrzałów – zagłuszał je własny silnik – ale słyszano je dobrze na “Argyllu”. Stamtąd dotarł do “Cutlassa” i “Scimitara” rozkaz “stop” – zbliżały się przecież do miejsca, gdzie zatrzymali się uciekinierzy, a radar nie pozostawiał wątpliwości, że “Moran” strzela właśnie w to miejsce. Szyper “Cutlassa” jednym ruchem cofnął obie manetki gazu: okręt nagle zwolnił, potem już tylko siłą rozpędu posuwał się naprzód.

– Co pan wyprawia, do cholery? – wrzasnął major Fallon. – Mamy do nich jeszcze co najmniej milę.

Odpowiedź przyszła z nieba. Gdzieś nad nimi przetoczył się we mgle jakby upiorny pociąg: to kolejny pocisk z “Morana” zmierzał do swego celu.

Pierwsze trzy pociski (a były to, zgodnie z programem przewidzianym dla “Freyi”, pociski przeciwpancerne) wpadły do morza o dobre sto jardów od celów, wznosząc wielkie fontanny piany, ale nie wyrządzając szkód pneumatycznej łódce. Po nich nastąpiła seria pocisków zapalających. Specjalne dystansowe zapalniki sprawiały, że wybuchały one parę stóp nad powierzchnią morza, rozrzucając wokół lekkie, miękkie płachty płonącej, oślepiającym światłem, magnezji.

Ludzie na pokładzie “Cutlassa” zamilkli, kiedy mgła przed dziobem rozjarzyła się nagle jak słońce. Ten blask bardziej jeszcze olśnił załogę “Scimitara”, który zatrzymał się o cztery kable dalej, tuż przed krawędzią wielkiej kałuży ropy. Temperatura spadającej z nieba magnezji była znacznie wyższa niż temperatura zapłonu ropy. Lekkie płachty metalowej folii nie przebijały kożucha gęstej cieczy, ale osiadały na nim, nadal płonąc przeraźliwym, białym blaskiem. I oto przed oczyma zdumionych i zafascynowanych tym widowiskiem marynarzy wielka połać morza, długa i szeroka na wiele mil, zajęła się ogniem: zrazu krwistoczerwonym, potem coraz jaśniejszym i coraz gorętszym.

Wszystko to trwało zaledwie piętnaście sekund. Tyle było trzeba, aby ogień objął i strawił 20 tysięcy ton rozlanej ropy. I tyle tylko było trzeba, aby temperatura pożogi sięgnęła pięciu tysięcy stopni Celsjusza, choć wysokość płomieni nie przekraczała kilku stóp. Straszliwy żar osuszał natychmiast mgłę w promieniu wielu mil – ale tylko na dziesięć minut.

W milczeniu i przerażeniu patrzyli marynarze na wrzące piekło, od którego dzieliło ich ledwie sto jardów; niektórzy musieli nawet osłaniać twarze, by nie osmalił ich piekielny żar. Nagle w morzu płomieni, płytkim i bezgłośnym, wystrzeliła z hukiem w górę pojedyncza raca, jak gdyby eksplodował zbiornik z benzyną. Niemal równocześnie z innego miejsca płonącej połaci do uszu oniemiałych marynarzy dotarł przeraźliwy, pełen bólu i wściekłości krzyk człowieka:

– Szcze ne wmerla Ukraina!…

Spektakl się skończył. Płomienie opadły, zamigotały i zgasły. Mgła wielkimi kłębami zaczęła wdzierać się na pogorzelisko, by wkrótce przykryć je zupełnie.

– Co to mogło znaczyć - spytał cicho szeptem dowódca “Cutlassa”. Fallon wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia. To jakiś obcy szwargot.

Stojący obok Munro patrzył na ostatnie, dogasające płomyki.

– W swobodnym przekładzie – powiedział bardziej do siebie, niż odpowiadając na pytanie szypra – znaczy to: “Ukraina będzie znowu żyć”.