2
Rothgar oczyścił szpadę i schował ją do pochwy. Do Cur-ry'ego niespiesznie podszedł doktor, żeby potwierdzić to, co i tak było oczywiste. Żaden z przyjaciół nieszczęśnika nie miał jakoś ochoty się nim zająć. Publiczność, która do tej pory milczała w osłupieniu, wybuchła teraz gwarem wielu osób.
Rothgar spojrzał przez ramię na stojących za nim ludzi. Głosy natychmiast ucichły.
– Szanowni państwo – zaczął – słyszeliście, że sir An-drew Curry obraził nie tylko damę i jej rodzinę, ale także króla i królową. To oni bowiem przyjęli lady Raymore do swego dworu, dając w ten sposób świadectwo jej cnocie. I nikt nie ma prawa tego kwestionować!
W tłumie rozległy się głosy poparcia:
– Tak! Dobrze mówi!
– Boże chroń króla!
– Śmierć oszczercom!
Kumple Curry'ego spojrzeli po sobie ze strachem i nie czekając na dalszy rozwój wypadków ruszyli w swoją stronę. Mężczyźni zaczęli gratulować Rothgarowi. Kiedy tłum się rozproszył, Bryght zauważył, że nie ma nikogo, kto mógłby zająć się ciałem. Dlatego poprosił swojego lokaja, żeby załatwił całą sprawę z doktorem Gibsonem. W tym czasie Fettler pomagał Rothgarowi się ubrać.
– Czy rzeczywiście miał nad tobą przewagę? – Bryght nie mógł powstrzymać ciekawości.
Rothgar wypił potężny łyk z flaszy podanej mu przez lokaja. Była to z całą pewnością źródlana woda, a nie alkohol.
– Muszę przyznać, że był zupełnie niezły – odparł wymijająco. – Najpierw musiałem poznać jego technikę, co kosztowało mnie parę pomniejszych ran.
– Coś poważnego? – zaniepokoił się Bryght.
– Tylko draśnięcia – powiedział Rothgar i skinął na stojący nieopodal powóz. Wsiadając, spojrzał jeszcze na Cur-ry'ego, przy którym czuwał doktor Gibson.
Pojazd ruszył w stronę Malloren House.
– Mam nadzieję, że nie zatruł swojej szpady – westchnął Bryght, sadowiąc się na swoim miejscu.
Na ustach brata pojawił się ironiczny uśmieszek.
– Nie dramatyzuj!
– Taki łotr jak Curry byłby do tego zdolny. Po prostu uważam, że… – urwał, widząc, że markiz zamknął oczy i oparł głowę o ścianę powozu.
Pojedynek go znużył i teraz potrzebuje odpoczynku, pomyślał. Ciekawe, czy podobnie jak on, Rothgar stracił ochotę na wszelkiego rodzaju pojedynki?
Kiedy w końcu znaleźli się w Malloren House, Bryght po chwili wahania podążył za bratem do jego apartamentu. Wiedział, oczywiście, że służący dobrze się nim zajmie, ale nie mógł się powstrzymać.
Rothgar tylko spojrzał na niego koso, nie wyrzucił go jednak ze swojego pokoju. Powoli rozebrał się, zdejmując na końcu pociętą koszulę. Bryght odetchnął z ulgą, widząc, że rany rzeczywiście nie są poważne. Najgorsze było chyba cięcie przez ramię, z którego wciąż płynęła krew.
Bryght powoli odzyskiwał zdolność logicznego myślenia.
– Więc uważasz, że ktoś wynajął Curry'ego? – nawiązał do ich wcześniejszej rozmowy.
Służący, który cicho niczym duch pojawił się w komnacie, napełnił stojącą na stoliku miskę ciepłą wodą.
– Jeżeli tak, to ten ktoś powinien znowu uderzyć – stwierdził Rothgar, zabierając się do mycia. – I wtedy, mam nadzieję, wszystko stanie się jasne.
– Jeszcze raz! Na miły Bóg, nie będziesz przecież na to bezczeynnie czekał!
Markiz tylko wzruszył ramionami i ochlapał wodą skrwawioną pierś.
– A jak mam temu zapobiec? – Zamyślił się na chwilę. -Zresztą wolę, kiedy wróg atakuje. Wtedy nie muszę się zastanawiać, gdzie jest i co robi. Interesujesz się matematyką,
prawda? Jeden punkt nic nam nie mówi, ale dwa pozwalają wyznaczyć linię, która dokądś prowadzi…
Markiz dokończył ablucji i stanął tak, żeby jego balwierz mógł opatrzyć rany.
Następnym razem to może być trucizna albo strzał w ciemności.
– Robię, co mogę, żeby się tego strzec – mruknął, podnosząc ramię do góry.
– A jednak…
– Boże, co za natręt! – Rothgar stracił nagle cierpliwość. – To chyba dlatego, że niedawno się ożeniłeś. Przecież nic się tak naprawdę nie zmieniło! Nie rozumiem, o co robisz tyle hałasu.
Przy gwałtownym ruchu bandaż zsunął się z jego ramienia, ale balwierz szybko zabrał się do poprawiania opatrunku. Bryght pomyślał, że spotkało go to, na co zasłużył.
– Owszem, moja sytuacja się zmieniła – potwierdził, skinąwszy głową dla podkreślenia wagi tych słów. – Teraz, kiedy znalazłem spokój w domowym zaciszu, boję się, że l»vdę musiał zajmować się tą sprawą.
Zrobię wszystko, żebyś nie musiał – odparował zgryźliwie Rothgar. – Na razie potrafię się jeszcze bronić, a potem będziesz zbyt stary, żeby się tym przejmować.
– A Francis? – Bryght pytał o swego syna.
Balwierz skinął głową, że opatrunek skończony i markiz usiadł na krześle, żeby mógji go ogolić. Wiedział, o co chodzi bratu. O małżeństwo. Jego małżeństwo, z którego urodziłby się spadkobierca dóbr i tytułu. Jednak Rothgar nie chciał się £cnić. Wciąż pamiętał swoją chorą psychicznie matkę i dlatego wolał, żeby to Bryght i Cyn dali życie nowym Mallorenom.
Ten temat należał w rodzinie do zakazanych, ale Bryght najwyraźniej miał ochotę złamać tabu.
– No więc? – podjął.
Rothgar przez chwilę nie mógł odpowiedzieć, ponieważ balwierz golił jego namydloną twarz. W końcu jednak skinął głową.
– Prawdopodobnie twój syn będzie mógł się cieszyć tytułem i wysoką pozycją. – Spojrzał bratu wprost w oczy. – Przecież wiesz.
To było ostrzeżenie. Markiz uważał temat za wyczerpany. Jednak jego brat, który czuł, że prowadzi coś w rodzaju pojedynku, nie dawał za wygraną.
– A jeśli nie?
Rothgar wstał, żeby służący mogli go ubrać.
– Tak czy tak, powinien się do tego przygotowywać -oznajmił ponuro. – I nie zaniedbywać w przyszłości lekcji fechtunku.
Chwilę później miał już na sobie nową, wy krochmaloną koszulę oraz wyszywany srebrną nicią, jedwabny surdut.
Bryght milczał. Już dawno pogodził się z tym, że tytuł markiza może przejść na niego. Znał obowiązki, które się z tym wiązały. Później, planując małżeństwo, założył, że to jego syn będzie dziedzicem.
Teraz jednak, kiedy Francis miał już dziewięć miesięcy, zaczął się bać o jego przyszłość. Obawiała się też jego żona, Portia. Sama prowadziła żywot spokojny i nie chciała, żeby syn angażował się w dworskie układy, co nieodmiennie oznaczało intrygi i balansowanie między życiem a śmiercią.
Rothgar i tym razem postawił na swoim. Przypomniał, że nie ma zamiaru się żenić, chociaż ani razu nie padło to bezpośrednio z jego ust.
Nie wiedzieć czemu Bryght pomyślał nagle o Currym. Czy Francis by sobie z nim poradził? A jeśli tak, to kiedy? Za piętnaście lat? Może za dwadzieścia?
Balwierz wyszedł, za to w pokoju pojawił się cyrulik.
Niósł wielką perukę, z włosami związanymi czarną aksamitką i przykrytymi szarym materiałem.
Do Bryghta dopiero teraz dotarło, że nie jest to zwykła poranna toaleta.
– Gdzie się, do licha, wybierasz?
– Zapomniałeś, że dziś piątek?
Rzeczywiście, często nie pamiętał o środowych i piątkowych spotkaniach u króla. Jednak Rothgar nie mógł sobie na to pozwolić. Obecność nie była co prawda obowiązkowa, ale wszystkie liczące się osoby ze dworu i z rządu starały się tych audiencji nie opuszczać. Absencja była poczytywana za af ront. Znaczyło to, że nieobecny przyłączył się do którejś z opozycyjnych partii.
– Przecież do króla na pewno dotarły wieści o twoim pojedynku – zauważył Bryght.
– Tym bardziej powinienem pójść, żeby Jego Królewska Mość mógł stwierdzić, że jestem w dobrym zdrowiu – nie ustępował Rothgar.
– Ale na pewno ktoś powie królowi…
Markiz podniósł rękę, na której zalśniły rodzinne pierścienie i Bryght natychmiast zamilkł.
– Życie na wsi uśpiło w tobie podstawowe instynkty, mój drogi. Jego Królewska Mość z pewnością będzie chciał mnie widzieć, a poza tym, muszę pokazać wszystkim, że nic mi się nie stało i że nie przejąłem się pojedynkiem.
Rothgar stanął przed lustrem i poprawił trochę swój strój.
– Poza tym, obiecałem Uftonom, że przedstawię ich na dworze – dodał.
– Jakim Uftonom? Nie znam żadnych Uftonów!
– Mieszkają w małym zamku koło Crowthorne – odrzekł, patrząc z politowaniem na brata. – To pewni ludzie. Sir George chce, żeby jego syn i spadkobierca poznał uciechy Londynu. Pewnie wcześniej pokazał mu, jak zarządzać ziemią i ludźmi. Na razie zajmuje się nimi Carruthers.
Bryght poniechał protestów. Markiz mógł z jakichś powodów rozczarować króla, ale na pewno nie zawiódłby Uftonów.
Zresztą dzisiaj nie zawiedzie nikogo. Pokaże się pięknie wystrojony i upudrowany i będzie udawał, że nic się nie stało. Bryght przypomniał sobie słowa Szekspira: „Cały świat jest sceną…" Najpierw pojedynek, potem spotkanie u króla, następnie jakiś bal i żonglowanie dowcipami, a na koniec uciechy loża albo zielonego stołu do gry. Bryght znał to wszystko, niemal wszystko, i w swoim czasie nawet to lubił. Jednak teraz miał wrażenie, że dopiero w rodzinie jego życie stało się prawdziwe.
– Czy nie myślałeś o tym, że król może nie być zadowolony z zabicia Curry'ego? – spytał jeszcze.
– Jeśli zechce mnie upomnieć, powinienem dać mu ku temu okazję – odrzekł Rothgar z niezmąconym spokojem.
– A jeśli zechce cię wtrącić do Tower? – Bryght nie dawał spokoju.
– Podporządkuję się jego woli, chociaż to był uczciwy pojedynek.
– Ale śmierć Curry'ego nie była konieczna.
Markiz raz jeszcze spojrzał na brata z ukosa, a jego niebieskie oczy pociemniały z gniewu.
– To co twoim zdaniem mam zrobić?! Przecież nie umiem czytać w myślach króla! Może powinienem od razu uciec do Holandii?! Albo do Nowego Świata?!
Bryght dopiero teraz zrozumiał, że brat musi pójść na poranne spotkanie. Rothgar rzadko się mylił w tego rodzaju sprawach, a w zasadzie nie mylił się nigdy. Wydawał mu się w tym jakiś nieludzki, a jego przywiązanie do szczegółów sprawiało wrażenie obsesji. Musiał być zawsze nienagannie ogolony i ubrany. Żadnym gestem nie mógł zdradzić, że jest zmęczony lub, że bolą go rany.