Изменить стиль страницы

Ktoś mógłby sądzić, że w Polsce, zniechęconej do swych polityków i do partyjniactwa, hasło „rządu fachowców” zyska wielki poklask i liderzy polityczni, świadomi, że wyborcy pilnie ich obserwują i wkrótce wydadzą wyrok, będą się musieli zgodzić na oddanie zarządu nad państwem specjalistom od ekonomii i administracji publicznej, zamiast po staremu dzielić ministerstwa według partyjnego parytetu i potrzeb zachowania równowagi między koteriami. A tymczasem, wręcz przeciwnie – okazało się, że w zgodnej opinii większości poselskich klubów premier właśnie w tej sytuacji „musi” rekrutować się z grona polityków.

Dlaczego? W załganym języku polskiej polityki grzech Belki i Hausnera nazywa się „liberalizmem”. Ale nie warto sięgać do słownika wyrazów obcych – ludzie, którzy ten załgany język stworzyli i którzy się nim posługują, też tam nigdy w życiu nie zajrzeli. W polszczyźnie politycznej słowo „liberał” nie ma nic wspólnego z liberalizmem jako doktryną. Jest to po prostu rytualna obelga, znacząca mniej więcej tyle, co „ten co nie chce dawać pieniędzy potrzebującym, a nawet jeszcze je im zabiera”.

Liberałami we właściwym sensie tego słowa ani Belka, ani Hausner nie są w najmniejszym stopniu. Pierwszy, od zawsze mile widziany na lewicowych salonach, jest po prostu ekonomistą, cenionym przez środowiska fachowe na świecie, jednym z tych, którzy, gdy pojadą do Davos czy na Wall Street, traktowani tam są poważnie – takich ludzi nie mamy w Polsce zbyt wielu, więc wydawałoby się, że tych, których mamy, powinniśmy się starać należycie wykorzystać. Hausnera natomiast można wręcz uznać za lewicowca całą gębą. Współzałożyciel i aktywny działacz krakowskiej „Kuźnicy”, stowarzyszenia, które chciało naiwnie budować intelektualne zaplecze dla SLD (naiwnie, bo partii towarzyszy Szmaciaków zaplecze intelektualne potrzebne było akurat jak zawiasy w plecach), we wszystkich swych działaniach starający się realizować wskazania „sprawiedliwości społecznej” i mimo wszystkich swych przykrych przygód z głupimi i egoistycznymi watażkami ze związków zawodowych zawsze podkreślający znaczenie „społecznego dialogu”, równoważenia interesów pracodawców i pracobiorców oraz innych tego rodzaju bzdur z lewicowego dekalogu. Tyle, że przy tym mający dobre rozeznanie, co to finanse publiczne, jak działa administracja państwa, jak namnażają się w niej zbędne koszty i nadużycia, i zdecydowany owe patologie zlikwidować. I to właśnie wystarczyło, aby zyskać mu miano „liberała”, a jego ograniczony do najniezbędniejszego minimum plan uracjonalnienia walących się finansów państwa uczynić „antyspołecznym”, „antyludzkim” i „wymierzonym w najbiedniejszych”.

W załganym języku polskiej polityki „liberał” oznacza człowieka, który twierdzi, że dwa plus dwa równa się cztery – i że to się nigdy nie zmieni, mimo jednogłośnych uchwał komisji krajowej czy Wysokiej Izby. Człowieka, który przestrzega, że nie można wydać więcej, niż się ma w kasie, ani pożyczyć więcej, niż się będzie w stanie oddać. W ten sposób „liberałem” staje się u nas każdy, kto ma szczyptę zdrowego rozsądku i podstawową wiedzę. Zwłaszcza staje się nim, z urzędu, każdy profesor, choćby tak oddany lewicowym ideałom, jak Hausner. „Dobry fachowiec, ale bezpartyjny” – brzmiał za czasów peerelowskiego syfu wyrok, który dyskwalifikował w przedbiegach kandydata do stanowisk zarezerwowanych dla partyjnych kolesiów. Przykłady Belki i Hausnera pokazały, że w III RP, po piętnastu latach jej funkcjonowania, tę samą moc zaczęła mieć w politycznych elitach zasada odwrotna: „dobry partyjny, ale, niestety, fachowiec”. A partia, zwłaszcza lewicowa, a która nie jest u nas lewicowa, nie może sobie pozwolić, żeby popierać fachowca. Bo fachowiec, jako się przed chwilą rzekło, to „liberał”, a liberał to ten, przez którego nie można dodrukować pieniędzy na zasiłki, renty, emerytury, służbę zdrowia, skupy interwencyjne i dopłaty do węgla. Bo jeszcze się oburzone popieraniem kogoś takiego resztki elektoratu lewicy wypną ostatecznie na swych dawnych ulubieńców z SLD-UP-PSL oraz na innych i pójdą do Leppera, serwującego im te same, po raz nie wiedzieć który odgrzane głodne kawałki o sprawiedliwości społecznej, tylko uwiarygodnione argumentem, że on jeszcze nie rządził.

Skoro wspominałem tu o profesorze Balcerowiczu – a w książce o polactwie trudno o nim nie wspominać, zważywszy, że jest dla tegoż polactwa wcieleniem wszelkiego zła i ulubionym celem do plucia – to jego przykład pokazuje, iż choroba Polski objawia się najgłębszą pogardą nie tylko dla kwalifikacji fachowych, ale także moralnych.

Być może ktoś zechce mi wyrzucać, uważając to za niekonsekwencję, że w początkach swojej publicystyki więcej z Balcerowiczem wojowałem, niż go chwaliłem i bodaj nawet nazwałem go gdzieś w felietonistycznym ferworze „znachorem”. I owszem, w początkach lat dziewięćdziesiątych wiele mi się w firmowanych przez Balcerowicza reformach nie podobało – choć nigdy nie napisałem niczego, co współbrzmiałoby z tonem krytyk różnych „pożytecznych idiotów” z prawicy, którzy potępiając Balcerowicza za „doktrynalny monetaryzm”, „wyprzedaż majątku narodowego” i „niszczenie Polski” oraz w czambuł krytykując wszystkie skutki zmian po roku 1989, z wolnym rynkiem na czele, mościli komunistom drogę powrotu do władzy równie skutecznie, jak czynił to Adam Michnik swoją faryzejską publicystyką i toastami. Miałem za złe Balcerowiczowi coś dokładnie odwrotnego: zbyt powolne tempo zmian. To, że skupił się na kwestiach makroekonomicznych, zaniedbując dekomunizację aparatu skarbowego, że nie przeciwdziałał łupieniu państwowych banków, których pezetpeerowscy prezesi rozdawali majątki w formie kredytów „na wieczne nieoddanie” spółkom zakładanym przez partyjnych i ubeckich kolesiów, że zaniedbał reprywatyzację, zbyt wolno prowadził prywatyzację, że nawet nie wziął pod uwagę możliwości, by konieczną dla ratowania państwa operację likwidacji tzw. nawisu inflacyjnego połączyć z jakąś formą uwłaszczenia obywateli na majątku państwa, co mogłoby zrównoważyć poczucie przeciętnego Polaka, że nowy ustrój obrabował go z dorobku życia. Dzisiaj doskonale sobie wyobrażam argumenty, których można by użyć do odpierania tych zarzutów, jakie wtedy stawiałem, i zresztą jestem gotów do podjęcia sporu, choć cokolwiek byśmy ustalili, teraz i tak nie ma to już żadnego praktycznego znaczenia. Ale te sprawy nie mają żadnego wpływu na stwierdzenie faktu, w moim przekonaniu jak najbardziej oczywistego, że Leszek Balcerowicz okazał się jednym z bardzo rzadkich w najnowszej historii Polski przypadków autentycznego patrioty i człowieka oddanego idei.

Mówię o tym w tym akurat miejscu, bo trudno o przykład bardziej dobitny. Jako prezes NBP Balcerowicz zarabia pięć, nawet dziesięć razy mniej, niż dostałby jako prezes banku komercyjnego – a można być pewnym, że każdy bank komercyjny, gdyby tylko zechciał, zaofiarowałby mu prezesurę z pocałowaniem w rękę. Nawet, jeśli nie zostałby mianowany szefem Międzynarodowego Funduszu Walutowego – a trudno powiedzieć, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby nie odrzucił tej oferty z góry – mógłby Balcerowicz przy swojej pozycji w każdej chwili wyjechać do Ameryki i tam, objąwszy katedrę na najbardziej prestiżowym z uniwersytetów, żyć jak pączek w maśle, zbierając hołdy. A gdyby mu się nie chciało męczyć regularną pracą, mógłby ograniczyć się do objeżdżania przez miesiąc – dwa w roku Ameryki i zachodniej Europy z wykładami, za które w kilka tygodni zarabiałby więcej, niż Rzeczpospolita wypłaca mu przez rok. Cokolwiek kto tam uważa na temat monetaryzmu, liberalizmu czy innych mądrych słów, które budzą w Polsce emocje, choć naprawdę mało kto rozumie ich sens, mamy oto człowieka, który mogąc zarabiać krocie za oceanem, od lat zadowala się w służbie swemu krajowi skromną jak na jego kwalifikacje pensyjką, domkiem pod Warszawą i średniej klasy samochodem. I oto na nienawiści do tego człowieka, na nazywaniu go „bandytą” i wycieraniu sobie nim gęby przy każdej okazji, polityczną karierę robi taki Lepper. Powiatowy cwaniaczek, który w ciągu kilku lat z właściciela zadłużonego gospodarstwa rolnego stał się właścicielem fortuny, nakupował sobie gdańskich mebli, a jego żonę stać na szpanowanie nawet w polu markowymi bluzeczkami po 150 euro. Człowiek, przez ręce którego w sposób nad wyraz podejrzany i przez nikogo nie kontrolowany przepływają miliony, który bezlitośnie wyrzuca z partii każdego, kto ośmiela się zapytać, co przewodniczący raczył zrobić z państwowymi dotacjami na partię oraz z pobieranymi od swych parlamentarzystów haraczami, który holuje za sobą bandę najzwyklejszych mętów, sądzonych i skazywanych za wyłudzenia, pobicia, kradzieże i różnego rodzaju machloje, któremu różne firmy w dyskrecji przekazują nie księgowane „składki na partię” w zamian za odstąpienie od ich blokowania czy terroryzowania w inny sposób – dość powiedzieć, osobnik, który przez jeden ostatni rok więcej zarobił na opluwaniu Balcerowicza, niż sam Balcerowicz na całej swojej służbie Rzeczypospolitej!

I spójrzcie w sondaże: komu z tych dwóch ufa pięćdziesiąt parę procent ankietowanych mieszkańców Polski?

*

Pięćdziesiąt parę procent. Bardzo proszę, żebyście Państwo zapamiętali tę wielkość. Te pięćdziesiąt parę procent powtarza się w rozmaitych sondażach i badaniach. Co kilka lat, na przykład, jeden z ośrodków badawczych organizuje sondaż z prostym pytaniem: kto pani/pana zdaniem powinien rządzić Polską? Pytanemu podsuwa się szereg opcji, obejmujących konkretne partie, a także instytucje takie jak wojsko, Kościół czy telewizja. Jest też na tej liście opcja zupełnie absurdalna: „koalicja wszystkich istniejących partii”. Ktokolwiek ma pojęcie, czym jest demokracja i o co w niej chodzi, nie może na podobny pomysł zareagować inaczej, niż wzruszeniem ramion. Jak mogłaby powstać „koalicja wszystkich istniejących partii”, nawet jeśli „wszystkich” nie ma oznaczać naprawdę wszystkich istniejących (w tej chwili bodaj coś koło dwustu), ale tylko tych kilka największych, obecnych w Sejmie i zapraszanych do programów telewizyjnych? Trudno o coś bardziej nonsensownego! A jednak tę właśnie arcyidiotyczną opcję wybiera regularnie, w każdym kolejnym badaniu, pięćdziesiąt parę procent pytanych.