Ale to, co o ustrojowej przemianie ma do powiedzenia michnikowszczyzna, jest niewiele więcej warte. Jej teoria zakłada jako pewnik, że poza tym, co zawarto w oficjalnych dokumentach i co publicznie ogłoszono, poza tym, co powszechnie wiadome, nie ma, nie było i nie mogło być niczego. Nie istniały żadne nieformalne porozumienia, żadne ciche układy, nie było nigdy żadnych grup interesów, poza tymi, które zarejestrowały się i wywiesiły szyld z podaniem swego składu, programu oraz adresem rzecznika prasowego, i tak dalej. Nie było, zdaniem michnikowszczyzny, ludzi z komunistycznych specsłużb, z aparatu, a w każdym razie nie mieli oni poczucia, że mogą coś stracić, a jeśli mieli takie poczucie, to w żadnym wypadku nie mieli ochoty przedsiębrać czegokolwiek dla ratowania swoich głów. Nikt też nie miał najmniejszego zamiaru ani możliwości, by skorzystać z rozpadu ustroju po to, żeby się nachapać. Z dnia na dzień ubecy pozapominali o wszystkich swoich kontaktach i służbowych podległościach, posłusznie oddali posiadane, a przeważnie nie wykazane w żadnej księgowości fundusze operacyjne, zapomnieli na śmierć wszystkich latami gromadzonych w archiwach faktów i „haków”, kompromitujących działaczy opozycji i osoby publiczne peerelu, wyrzucili z głowy nazwiska i kryptonimy konfidentów, których pracę kontrolowali… Nic nie było. Było tylko dwóch szlachetnych generałów, Jaruzelski i Kiszczak, którzy pewnego dnia, tknięci nagłym impulsem postanowili Polskę zdemokratyzować i przywrócić ją wolnemu światu.
Nie byłoby to warte nawet szyderstwa, gdyby mnie fakt, że nasza zastępcza inteligencja łyknęła tę mądrość ochoczo.
Okrągły Stół był dla komuny, jak się wydaje, wariantem awaryjnym. Dość długo czerwony liczył, że uda mu się wykręcić mniejszym kosztem. Nie od razu brano pod uwagę wpuszczenie opozycji we „współrządzenie”, mające być raczej „współodpowiedzialnością”. Przez długi czas zamierzano to zrobić za pomocą jakiejś „rady konsultacyjnej” czy innej fikcji – ale, co może dziwić w świetle zdarzeń późniejszych, opozycja zachowywała się wtedy całkiem rozsądnie i nie dała się w żaden podobny pic wmanewrować. W końcu komuniści zdecydowali się na Okrągły Stół, ale aż do zakończenia obrad i jeszcze po nich byli przekonani, że się władzą tylko podzielą, wcale jej nie będą musieli oddawać. Podobnie zresztą, jak „Solidarność” wciąż jeszcze nie spodziewała się, że będzie ją musiała przejąć.
Nie należę do tych, którzy wiedząc to, co wiemy dzisiaj, twierdzą, że w ogóle nie należało do rozmów z komuchem siadać, że trzeba było zachować stanowisko twarde i pryncypialne. Przy tym stanie wiedzy, jakim mogła wtedy opozycja dysponować, decyzja „negocjować” była najrozsądniejszą z możliwych. Ale ci, którzy takie nieprzejednane stanowisko głoszą, wychodzą od intuicji, która nie jest wcale nieprzytomna. Od intuicji, która mówi, że właśnie przy Okrągłym Stole, właśnie od tego zbratania się, które tam nastąpiło, zaczął się upadek wielkiego, narodowego mitu, jakim była „Solidarność”. To prawda. Tyle, że ten upadek nie nastąpił dlatego, iż opozycjoniści usiedli do rokowań. Nawet nie dlatego, że wykazując się brakiem elementarnego rozsądku i godności, poszli na owe odrażające toasty, z których zdjęć, zamieszczonych potem w książce Kiszczaka, oglądać nie można inaczej, niż z zażenowaniem.
Upadek narodowego mitu zaczął się, jak sądzę, od tego, że opozycjoniści dali się złapać w perfidną, psychologiczną pułapkę, jaką na nich ze sprytem godnym mistrzów ubeckiego rzemiosła przy tym okrągłym meblu zastawiono. Dali się wciągnąć w grę, z dzisiejszego punktu widzenia nie można wątpić, że pozorowaną – nazwijmy ją grą w porozumienie odpowiedzialnych elit. Komuna znała doskonale stan ducha opozycjonistów, ich poczucie słabości, lęk przed sowiecką inwazją. Znała ich gotowość do negocjacji, bo kwestia ta była przecież otwarcie dyskutowana w podziemnej publicystyce, studiowanej przez ubecję bardzo starannie. Komuna wiedziała też doskonale, iż z natury funkcjonowania w podziemiu wynikać musiało nieuchronne wyobcowanie opozycjonistów ze społeczeństwa. Działacze podziemia nie jeździli przecież na wiece, nie zlecali ośrodkom badania opinii publicznej takich czy innych sondaży ani fokusów (co prawda, w tej kwestii poczucie komunistów, że dysponują obiektywną wiedzą, okazało się złudne). Na tym wszystkim komuniści umiejętnie zagrali. Z jednej strony, pokazali opozycji rąbek porozumienia, o którym opozycjoniści marzyli, pokazali im perspektywę realnej „finlandyzacji”, prawdziwego udziału we władzy, a nie w jakichś picownych PRON-ach czy radach konsultacyjnych. A z drugiej pogrozili. Ale nie tym, że jak się nie zgodzą, to ich znowu zamkną, nie, to byłoby prymitywne i nieskuteczne.
My tutaj, powiedzieli czerwoni generałowie – to znaczy, tak sobie to, co oni musieli powiedzieć, rekonstruuję z późniejszych wydarzeń, nie udaję wcale, że siedziałem ukryty za zasłoną i cytuję teraz dosłownie, jak szło – my tutaj jesteśmy ludźmi, którzy naprawdę chcą dobrze dla Polski, i wy też jesteście ludźmi światłymi, z którymi się można dogadać. My się z wami zasadniczo jesteśmy w stanie zgodzić, a wy jesteście w stanie zrozumieć geopolityczne uwarunkowania i naciski, jakim my tu, w politbiurze, w partii i służbach, podlegamy. My się możemy dogadać. Ale problemem są ci, których tu, przy tym stole, nie ma. W partii, w wojsku, w służbach jest na niższych szczeblach wiele „betonu”. Strasznych fanatyków. Ograniczonych aparatczyków. Oni liczą na sowiecką interwencję, jeśli poczują się zagrożeni, są gotowi zrobić wszystko, by do niej doprowadzić, a jeśli im się uda, to nas tu wywiozą ruscy w workach na głowie, a was postawią pad stienku, i na całe pokolenie albo i dłużej – żegnajcie, piękne Hiszpanki. A kiedy temu betonowi może się udać sprowadzenie tu Sowietów? Jeśli uda im się sprowokować jakieś zamieszki, jakieś antysowieckie incydenty, jeśli Kreml uzna, że sytuacja wymknęła się NAM – zwróćcie uwagę, mili moi, już NAM, tej wspólnocie, jaką tu przed chwilą czerwony z opozycjonistami zawiązał – spod kontroli, że grozi wyprowadzenie Polski z Układu Warszawskiego i tak dalej. Słuchajcie, panowie – konkludowali komuniści, to znaczy, tak sobie to rekonstruuję – oprócz komunistycznego betonu są tu, w tym kraju, antykomunistyczni radykałowie. Jak oni coś odpalą, jak beton dostanie w łapę taką okazję, to już po nas. No więc, rozumiecie, warunkiem, żeby to wielkie, historyczne dzieło, do którego tu się zabieramy, mogło się udać, jest to, żebyście wy tych radykałów spacyfikowali, bo tylko wy, przywódcy „Solidarności”, ze swoim autorytetem, możecie to zrobić. My bierzemy na siebie nasz „beton”, a wy musicie utrzymać pod kontrolą, no, w ogóle, radykałów. Czy się co do tego zgadzamy?
I, słuchajcie – ci frajerzy ten bałach kupili!
Kupili go jak swój, nie zdając sobie sprawy, co to w istocie oznacza. A oznaczało, że Wałęsa, Michnik, Kuroń i inni, ludzie, będący wtedy żywymi legendami, zaangażowali się na stupajów u komuny! Oni, przywódcy oporu przeciwko komunizmowi, podjęli się teraz pacyfikować antykomunistyczne nastroje społeczeństwa! Wyjść na front, rzucić na szalę cały swój autorytet i wziąć na siebie cały gniew, którego rozmiarów, oczywiście, nie byli sobie w stanie uświadomić – i wszystko to w sumie za bezdurno, za, owszem, realny, ale bardzo ograniczony udział we władzy.
Jakim cudem ten numer mógł się udać? Z jednej strony, opozycja nie zdawała sobie sprawy, w jakim stanie jest kraj i jak bolesnej operacji trzeba dokonać, żeby go uleczyć. Z drugiej, miała o sto osiemdziesiąt stopni różne od prawdy wyobrażenie o nastrojach społecznych. Nie wiem, czy tak ją sprytnie zdezinformowali ubecy, czy zdezinformowała się sama. W każdym razie zupełnie na poważnie liczyła się z niekontrolowanym społecznym wybuchem, z tym, że z nadmiaru entuzjazmu Polacy wyjdą na ulice i naprawdę, tak jak się to śpiewało po pijaku dla pokrzepienia serc, „na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Z trzeciej – w rozbitej opozycji dochodziło do głosu nowe pokolenie, radykalne, nie przetrącone, jak niepodległościowcy, i nie zaczadzone komunistycznymi sentymentami z czerwonego harcerstwa, jak rewizjoniści. Tylko było patrzeć, jak ludzie z „Solidarności Walczącej” czy Federacji Młodzieży Walczącej poślą historycznych liderów opozycji do diabła i znajdą sobie przywódców bardziej zdecydowanych. Och, nie oskarżam bynajmniej Wałęsy i jego doradców o taką małostkowość, żeby lękali się o swoją pozycję. Lękali się, że jeśli nie zawrą historycznego kompromisu w porę, to rosnące w siłę młode pokolenie w ogóle taki kompromis uniemożliwi, i wszystko skończy się konfrontacją oraz sowieckim najazdem.
W rzeczywistości prędzej zagrażał wtedy Polsce najazd Marsjan, a społeczeństwo było w totalnym zwisie, nawet nie na dnie, ale głęboko w mule pod nim. Wiara w lepsze jutro i entuzjazm nie powraca szybko. Między czasami, gdy młodzi ludzie wcierali sobie pod powieki tytoń, aby demonstrować rozpacz po zgonie „Wielkiego Stalina”, a czasami, gdy ja i moi rówieśnicy bez cienia lęku wznosiliśmy na korytarzu radosne okrzyki z okazji zgonu jednego z tegoż Stalina następców, minęło trzydzieści lat. Bez mała dwa pokolenia. Od czasu rozjechania czołgami „Solidarności” do Okrągłego Stołu minęło niecałe siedem lat. Za mało, żeby przetrącone społeczeństwo mogło podnieść głowę.
Żeby polska wolność mogła się udać, należało w tym momencie, zaraz po „kontraktowych” wyborach zrobić wszystko, aby ludzi poderwać, zarazić ich entuzjazmem, napełnić nadzieją. Ale nowa władza robiła coś dokładnie odwrotnego: stawała na głowie, żeby stłumić w społeczeństwie wszelką energię, żeby je obezwładnić, rozbroić, wtrącić w apatię, w której właśnie tkwiło w stopniu zagrażającym jego egzystencji! Był to pierwszy z grubych i fatalnych w skutkach błędów, popełnionych przez neosolidarność.
Wynik wyborów w czerwcu 1989 stanowił szok dla wszystkich. Największy dla komunistów, bo okazało się, że ich naukowe badania opinii publicznej, zrobione przez CBOS Kwiatkowskiego-seniora, są o kant de potłuc, że wszelkie oznaki społecznego poparcia, jakie obserwowali, były pozorem, wymuszonym strachem albo nadzieją na apanaże za lizusostwo. Lista PZPR była wycinana nawet w tzw. zamkniętych okręgach wyborczych, a więc tam, gdzie głosowało wojsko i milicja. To był po prostu koniec. Nie pozostawało nic innego, niż rzucić hasło „ratuj się kto może”. Plan komuny poszedł w drebiezgi i gdyby w ciągu następnego roku „Solidarność” zdobyła się na zrobienie dosłownie kilku energicznych posunięć – naprawdę, nie trzeba było niemal wcale wysiłku – po całej tej komunistycznej mafii zostałby tylko smród.