Изменить стиль страницы

– Czarneccy? – ucieszył się Kargul.

– To polskie nazwisko! Ale Steve miał na myśli, że to dzielnica kolorowych. Przez nich teraz w tej dawnej polskiej dzielnicy biały nie ma życia. Kiedyś, kiedy jeszcze wołali na niego nie Steve, a Staszek, wtedy czuł się tam jak u siebie w domu: jak się przy zbiegu Division Street i Milwaukee Avenue pobili górale z Białego Dunajca z tymi z Murzasichla o to, kto z nich więcej zebrał datków na rozwój polskiej parafii, to tyle było porżniętych nożami jak na dobrym góralskim weselu! A teraz tam czarna bida! Kto miał za co, to się wyprowadził do lepszych dzielnic, a ci, co zostali, muszą się bić z czarnymi albo z Meksami! – Ot, pomorek. Teraz widzisz, na co ty go skazał! -syknął wprost do ucha sąsiada Pawlak. Wbił łokieć pod żebro Kargula, żeby przestał podziwiać przez szybę drapacze chmur, tylko zdobył się choć na cień wyrzutów sumienia.

– Czep się lepiej swojej baby – Kargul odepchnął łokieć tego namolnego konusa, który nie pozwalał spokojnie zachwycać się tym, do czego przez tyle lat zniechęcały polskie środki przekazu głosząc, że imperializm niesie ze sobą bezrobocie, wyzysk i głód! Skoro tak, to Kargul nie był w stanie wyjść z podziwu, czego to człowiek z głodu nie wymyśli: wokoło strzelały w niebo drapacze chmur, startowały i lądowały kolorowe jak ważki awionetki, nad głową jechała kolejka, a szklane ściany odbijały kolorowe reklamy. Banki ogłaszały się złotymi literami: Exchange Bank, National Bank, Credit Bank… – To jest mój bank – Steve Fay gestem głowy wskazał na Chicago Bank, który właśnie mijali. – To ty masz też i bank? – ucieszyła się katastrofistka, patrząc na Steve'a z rosnącym uwielbieniem. – Tu każdy musi mieć swój bank, you understand?

– A na coż taki kłopot brać na głowę? – szczerze zdziwił się Pawlak. – Dolar musi dać procent! – Steve postanowił wprowadzić rodaków w prawa kapitalistycznej gospodarki.

– Tu dolar zazębia się o dolar. Kto nie umie po niego sięgnąć, ten jest przegrany. Weźmy dla przykładu zwykłe prawo jazdy: kosztuje tylko trzy dolary i dwadzieścia pięć centów, ale ilu na nim zarabia? Szkoła prowadzi kursy, zarabia firma, która daje jako wóz szkoleniowy „Chevroleta” czy 'Forda', bo potem ten świeżo wyszkolony kierowca kupi właśnie tę markę, na której się uczył. Zdać – zda każdy, poziom umiejętności nie jest ważny, im ktoś gorzej zna przepisy, tym więcej zarabia na nim policja, wystawiając mu „tickety” za różne przekroczenia; im ktoś robi więcej błędów i powoduje szkody, tym więcej zysku mają firmy ubezpieczeniowe; na poważniejszych wypadkach zarabia ambulans, przewożący rannych albo karawan pogrzebowy na transporcie zwłok… – Tak, tak -potwierdziła słowa Steve'a kobieta, przed którą świat nie miał tajemnic – w Ameryce jak trzeba wkręcić żarówkę za 25 centów, to zarobi na niej ponad dolara ten, co ją wkręca, ten, co daje drabinę i jeszcze ten, co ją przytrzymuje! – Tu cent robi dolara! – Steve powiedział to, jakby ogłaszał swoje credo.

– Taka jest Ameryka: love it or leave it! Kochaj ją albo rzuć! Steve zainteresował się, czego też dorobił się w Ameryce ich krewny, do którego przyjechali. Jakie ma konto? W jakim banku? Co on w ogóle ma? – Domek piętrowy – Ania podsunęła przed oczy fotografię domu Johna Pawlaka, przed którym widniał jego ford. – To mnie nie eksajtuje – stwierdził Steve, nawet nie rzuciwszy okiem na dorobek rodaka.

– Home to ma każdy z middle-class. A middle-class dzieli się. na upper-middle-class, tniddle-middle-class and high-middle-class… – Ano, roztłumacz podrobno, Ania, bo tylem zrozumiał, co na tureckim kazaniu. Kiedy Kaźmierz usłyszał od Ani, że tu prawie każdy, kto należy do klasy średniej, ma domek, westchnął głośno nad dolą swego brata: Jaśko tułał się tu po średnich klasach. Jaka w Polsce bezlitosna wygoda, bo społeczeństwo bezklasowe! – A z kim on ożeniony? -dopytywał się prezydent Związku Podhalan, wiedziony lokalnym patriotyzmem.

– Chyba nie z góralką, bo ta by go z Trojcowa wywiodła w lepsze dzielnice! – Ot, kłopot serdeczny – westchnął Pawlak.

– Jak Dżonu narzeczoną swoją, Marcyśkę od Szałajów, na emigrację idący w Krużewnikach zostawił, tak on do tych pór bezpartyjny kawaler! – I po jaką zarazę tak za tą Marcyśką tęsknił?! Taż to koczerbicha była! – Kargul miał swoje zdanie o nie spełnionej miłości starszego brata Kaźmierza.

– Jak Ruskie przyszli nas wyzwalać od „polskich panów”, to ona, do cała przez Sowietów otumaniona, delegatką ludu pracującego miast i wsi zostawszy sia i po wsiach za „sowiecką właścią” jeździła agitować. No prosto wstyd! A potem kochanką majora NKWD ostawszy sia, gramofon nakręciwszy w nocnej koszuli na balkonie tańczyła, a pijany Bobywaniec strzelał z nagana w dzwon na trembowelskiej dzwonnicy… – Jakby Jaśko przez ciebie nie był do tej wędrówki ludów przymuszony, tak by do tego nie dopuścił, żeby Marcysia zbiesiwszy sia! – Mógł sobie tu lepszą znaleźć. Kargul wzruszył tylko ramionami i gestem głowy wskazał na widniejące po obu stronach szyldy i reklamy: Tatry Travel Office, Świderski -polskie pieczywo, Warszawski Center, Delikatesy polskie, Swojska kielbasa, Z Polski i do Polski tylko z B. Zaleskim!, Polonia Sausage – parówki polskie… – Awo, a bo mało tu samych swoich? Uważał, że te polskie szyldy powinny przekonać Kaźmierza o wielkim wyborze wszystkiego, co swojskie: jeśli jest swojska kiełbasa i pierogi z kapustą, to muszą być i swojskie baby.

– Ale Polki teraz są łase na obcych, żeby obywatelstwo dostać – Steve wyjawił im motywy, które skłoniły go do odpowiedzi na ofertę matki dwojga słodkich córeczek: dlatego ściągnął ze starego kraju kandydatkę na towarzyszkę życia, że kieruje się patriotyzmem! Tu jak Polak ożeni się z Włoszką i ma troje dzieci, to Polacy uważają, że mają pięcioro Polaków, a Włosi, że pięcioro Włochów. Ta dyskusja kończy się rozwodem, a rozwód to ruina. – U nas w rodzinie dyskusje trafiają sia, ale rozwód nigdy! – Pawlak poczuł pewną przewagę nad prezydentem. Przejechali przez Milwaukee Avenue, które wedle Steve'a była najdłuższą ulicą świata, łączyła bowiem Chicago z Rzeszowem, Nowym Targiem i Sokółką. Kiedy znaleźli się wśród bocznych uliczek, wysypane na jezdnię śmiecie zmusiły do wolniejszej jazdy.

– To tu! – wykrzyknęła nagle Ania, rozpoznając znany jej z fotografii piętrowy domek. Steve zajechał z głośnym trąbieniem. Nikt jednak nie ukazał się w drzwiach. Przed domem stał ford Johna, który podziwiali na przysłanej przez niego widokówce. Steve wydobył z bagażnika walizy, a kiedy uniósł swój kapelusik na pożegnanie, siedząca na półciężarówce kapela góralska porwała na ten znak instrumenty i huknęła dziarsko krzesanego. Oba samochody odjechały, a Pawlak wciąż patrzył wyczekująco na drzwi piętrowego domu. Ale nikt nie wychodził na ich powitanie. – Bierz walizę! – rzucił rozkazująco do Kargula, wchodząc powoli na schodki i ściągając z głowy kapelusz, jakby miał wejść do świątyni. – Przestałby ty rządzić! – warknął pod nosem Kargul.

– Tu demokracja!

– Ty mnie tu politycznie nie kołuj! – osadził go Kaźmierz.

– Jak jest dwóch, to któryś musi być lepszy!

– Dżonu to powiedz – wysapał Kargul, taszcząc ciężkie walizy. -Bo on tak nas serdecznie wita, jak my Armie Czerwoną w trzydziestym dziewiątym. – Nie boj sia, usłyszy on ode mnie takie powitalne oracje, że prosto on na ogonie przykucnie! Ta zapowiedź, rzucona przez Kaźmierza przez zaciśnięte zęby, przeraziła Anię. Jaki będzie finał tej wyprawy, jeśli na samym początku dojdzie do jakiejś scysji? – Dziadku – przytrzymała Kaźmierza za rękaw – nie wypada się żreć jak w Polsce w kolejce po mięso. – Ot, dziermolisz! A wypiąć się na nas jemu wypadało? On prosto jak jaki chachoł zachowawszy sia! Z głębi domu dobiegały pojedyncze dźwięki fortepianu, jakby dziecko uderzało ciągle w dwa klawisze. Ania nacisnęła dzwonek. Fortepian zamilkł. Drzwi uchyliły się na tyle, na ile pozwalał łańcuch. W tej szparze pokazał się łysy człowieczek w kraciastej koszuli. W jego spojrzeniu czaiła się podejrzliwość. Omiótł czujnym spojrzeniem czarno ubranych przybyszy. – Czy tu mieszka Pawlak Jan? – spytał grzecznie Kaźmierz, trzymając kapelusz przy piersi. – Zgadza się -łysy mężczyzna o wystraszonym spojrzeniu uchylił szerzej drzwi.

– Wy z Funeral Home? Pawlak nie odpowiedział, bo nie zrozumiał, że ten człowiek zanim otworzy drzwi, chce się upewnić, że on i Kargul są z domu pogrzebowego. Wcisnął głowę do środka, wołając na całe gardło:Taż my już są Jnaaśku! Ten, kto ich potraktowałjako przedstawicieli domu pogrzebowego, z pewnym zaskoczeniem patrzył na walizy. Nagle przeniósł spojrzenie na Anię i wreszcie pojął swoją pomyłkę. Otworzył szerzej drzwi i objął przekraczającą próg delegację pełnym współczucia spojrzeniem. Kaźmierz stał pośrodku kiszkowatej salki, nie wypuszczając z rąk ciężkich waliz. Ta podróż skończy się dla niego, gdy wreszcie ujrzy swego brata. Stał i czekał na jego pojawienie się. Dziewiętnaście lat temu na peronie stacji w Rudnikach stał tak brat jego, Jaśko. Pociąg już odjechał, a on w lipcowym upale; w słomkowym kapeluszu, przepasanym wstążką w barwach amerykańskiej flagi, wpatrywał się w grupę ubranychjak na niedzielną sumę ludzi, w których miał rozpoznać swego młodszego brata, Kaźmierza, jego żonę, Marynię; po raz pierwszy miał zobaczyć synów i wnuczkę Kaźmierza, która aż kilka miesięcy czekała na przyjazd tego, który ją będzie trzymał do chrztu; na jednym końcu peronu obok swoich bagaży stał John Pawlak, na drugim zdyszana rodzina Pawlaków; a wtedy Kaźmierz otworzył ramiona i krzyknął: „Bój się Boga, Jaśku! Wreszcie jesteś!” Teraz Kaźmierz wpatrywał się w schody. Obie jego ręce pod ciężarem waliz wyciągnęły się tak, że dłonie sięgały za kolana. Za jego plecami sapał Kargul. Zsunął kapelusz ze spoconego czoła na tył głowy tak, jak to widział u kowboja na reklamie papierosów „Winston”. Rozglądał się po sali, która przypominała lokal gospody ludowej w Lutomyślu w czasie sprzątania: na stolikach spoczywały krzesła, celując w sufit żelaznymi nóżkami, w głębi na przykrytym plastykową płachtą barze stał telewizor, na małej estradce pysznił się czarny fortepian z uniesionym skrzydłem, w kącie stały dwie drabiny malarskie, wokół nich plastykowe wiadra, puszki z farbami… Kaźmierz omiótł spojrzeniem to wnętrze i pomyślał ze wzruszeniem, że brat chciał na ich powitanie dom galancie wyszykować i przez to zapewne nie zdążył po nich na lotnisko wyjść. – Jaśku! – krzyknął Pawlak w stronę schodów -ano, bój się Boga, jesteśmy! – Nie usłyszy – powiedział ze smutkiem łysy człowiek w okularach. Szukał czegoś za barem, szeleszcząc pochlapanym farbami plastykiem. Kaźmierz po jego słowach nabrał więcej powietrza w płuca i z rosnącą niecierpliwością huknął tak głośno, że aż klapa fortepianu zamknęła się z głuchym łomotem: – Jaaaśkuu! Zza baru wyłonił się ze zbolałą miną okularnik, niosąc w ręku barwną, plastykową torbę z napisem: Magazin FOR YOU! Musiała być wypełniona czymś ciężkim, bo drugą ręką podtrzymywał ją od spodu. – Jaaaśku! – darł się coraz bardziej zniecierpliwiony Pawlak.