– No to opowiedz jeszcze raz tę część historyczną, ale już tak na spokojnie i ze szczegółami…

Nic dziwnego, że w rezultacie o kurczaku udało nam się zapomnieć i upiekł się doskonale. Był cudownie piękny, trochę za długo siedział w piecu, ale pod przykryciem, więc nie wysechł. Mimo strasznych przeżyć uczuciowych Martusia jakoś nie straciła apetytu…

* * *

Dominik, aczkolwiek trudny charakterologicznie, to jednak był inteligentny. Na odpracowanie swojego przestępstwa i powrót do kontaktów bezpośrednich Martusia poświęciła resztę dnia, aż wreszcie udało jej się osiągnąć rezultat wieczorem. A i to wyłącznie dzięki temu, że jej ukochany amant uczuł potrzebę zwierzeń na kochającym i bezkrytycznym łonie.

Przyleciała do mnie następnego dnia, wczesnym popołudniem.

– Połowa czasu została zmarnowana na korektę mojej rozwichrzonej osobowości – oznajmiła. – A druga połowa na jego straszne doznania wewnętrzne. Zniosłam wszystko, bo po pierwsze osobowość mam odporną, po drugie jego straszne przeżycia wewnętrzne dotyczyły naszego trupa, a po trzecie resztę czasu zużyliśmy racjonalnie.

Więc znów mnie kocha, chociaż z zastrzeżeniami, a ja, nic ci na to nie poradzę, dziko na niego lecę. Chcę żyć z nim, a nie bez niego, mój organizm się przy tym upiera.

Pokiwałam głową dosyć smętnie i odeszłam od komputera. Do obgadania miałyśmy dużo, z reguły Martusia bywała u mnie, bo to ja miałam całe oprzyrządowanie pisarskie, a nie wszystko udawało się uzgodnić przez telefon, teraz jednak wachlarz tematów wyraźnie się rozszerzył. Nie na plotki zazwyczaj przylatywała, tylko do konkretnej roboty i szło nam nieźle, bruździł zaś właściwie wyłącznie Dominik. Wyglądało na to, że tym razem nabruździ obficiej.

– Ciekawe, skąd wzięłaś resztę czasu po dwóch połowach, które z natury rzeczy powinny stanowić całość – rzekłam zgryźliwie.

– Szczęśliwi godzin nie liczą – odparła na to ni w pięć, ni w jedenaście. – Przez dziesięć minut byłam całkiem szczęśliwa, ale przedtem i potem już chyba nie. Coś mi nie gra i mam złe przeczucia. Przyniosłam piwo.

– I gdzie je masz? Bo nie widzę, żebyś coś trzymała w rękach. Wypiłaś na schodach? – Nie, zostawiłam w samochodzie. Przez pomyłkę. Jak nam zabraknie, to skoczę.

Skoczyć…? – Nie, jeszcze jest w lodówce. Usiądź wreszcie! – Zaraz. Przyniosłam prawdziwy plan pomieszczeń. Chciałaś przecież? – Pewnie, że chciałam…

Przypomniałam sobie o szklankach i poszłam po nie do kuchni. Martusia rozkładała swoje mienie na kanapie i stole, wyciągając je z wora, który stanowił połączenie dużej damskiej torebki z czymś w rodzaju jeszcze większej aktówki. Dokopała się w końcu kilku poszukiwanych kartek i zaczęła resztę chować z powrotem.

– Jak coś zostawisz, to zginie – ostrzegłam ją.

– Toteż bardzo się staram zabrać wszystko. To też moje…? Nie, pokwitowanie DHLu, to twoje chyba…? – Moje. Niepotrzebne, bo już doszło, możesz wyrzucić, jeśli chcesz.

– Dziękuję ci bardzo za pozwolenie, ty naprawdę masz ugodowy charakter. Może jeszcze coś wyrzucić? Widzę tu duże szanse…

– Martusia, uspokój się, bo mnie zdenerwujesz. Siadaj na tyłku, masz tu piwo i jazda! Zaczynamy konferencję. Uczucia prywatne zostawiamy na deser.

Marta westchnęła, odepchnęła wór i wreszcie usiadła spokojnie.

– No dobrze, to co wolisz? Wszystkie kolejne pytania, odpowiedzi, spostrzeżenia, jęki i komentarze Dominika czy od razu całość tak, jak mi się ułożyła po wnikliwym rozważeniu? – Miałaś kiedy wnikliwie rozważyć? – spytałam podejrzliwie.

– Miałam całą resztę nocy i dzień dzisiejszy. Z dwojga złego wolałam rozważać zbrodnie niż współżycie z Dominikiem. Mniej przygnębiające.

– Zatem wal całość. Nawet razem z wnioskami. W razie potrzeby podyskutujemy…

Otóż Dominik możliwość posądzenia go, jakoby ostatniej nocy udusił obcego człowieka w Marriotcie, potraktował jak osobistą obrazę i krwawą drwinę. Człowiek nazywał się podobno zupełnie zwyczajnie, Antoni Lipczak, Dominik w życiu go na oczy nie widział i nie miał o nim żadnego pojęcia. Do pokoju hotelowego został doprowadzony i wepchnięty przez Tycia tuż po jedenastej, nieszczęśliwy bezdennie, a przy tym zły na Martę i na resztę świata tak, że ogłuchł na wszelkie dźwięki, zwróciłby może uwagę, gdyby ktoś obok grał na trąbie, ale nic poniżej do niego nie docierało, przez chwilę oglądał włączony telewizor, nie rozumiejąc, co widzi, przez drugą chwilę, zdaniem Marty, pokwilił sobie w kącie, wreszcie zajrzał do minibarku, coś tam znalazł i w środku nocy udało mu się zasnąć.

Obudził się o poranku, może była dziewiąta, zdążył się umyć i zadzwonić po kawę, kiedy nagle bocznymi drzwiami wdarło się do niego dwóch facetów. Łączyły go te drzwi z pokojem obok, ale czy były przedtem zamknięte, czy otwarte cały czas, pojęcia nie ma, bo nie próbował, nic go nie obchodziły. Z owego pokoju obok owszem, jakieś odgłosy w ostatnich chwilach dobiegały, ale po pierwsze słabe, a po drugie pod prysznicem i tak nic nie słyszał. Faceci byli nawet grzeczni, tylko od razu zaczęli zadawać idiotyczne pytania i bardzo się upierali przy otrzymywaniu odpowiedzi. Ponadto pokazali mu przedmiot, małą, wąską, zwyczajną zapalniczkę w skórzanej pochewce, i chcieli wiedzieć, skąd ją ma. Znikąd nie ma, nie jego, też jej nigdy na oczy nie widział! Podobno znalazła się w jego pokoju na dywanie, obok sza. i z telefonem, i przez to parszywe małe ścierwko stał się znienacka pierwszym podejrzanym.

Po czym kazali mu obejrzeć nieboszczyka i na tę właśnie chwilę trafiła Marta, której nadejście chyba przeoczono, bo do pokoju Dominika weszła bez niczyich protestów.

Od Tycia wiedziała, że on tam został i jeszcze powinien być. Nie wyrzucono jej, zapewne też przez jakieś niedopatrzenie, dzięki czemu była świadkiem nader podchwytliwego przesłuchiwania Dominika, który zrobił się już znacznie mniej zły, a za to znacznie więcej ogłuszony i jakby zrezygnowany. Na widok Marty uświadomił sobie, że to przez nią brakuje mu alibi, i ponura wściekłość wybuchła w nim na nowo, dzięki czemu z kolei zrobił złe wrażenie na władzy śledczej.

– Mnie potraktował tak, że przez chwilę naprawdę nie wiedziałam, skoczyć z okna, czy dać mu w mordę – powiedziała posępnie, przerywając na chwilę składną opowieść. – Ale zainteresowali się mną, więc musiałam jakoś odzyskać człowieczeństwo…

– Człowiek to brzmi dumnie – podtrzymałam ja na duchu. – Wal dalej! Co z nieboszczykiem? Obrabowali go? – Nie wiem. I zdaje się, że nikt tam tego nie był pewien. Portfel mu został, Dominik widział, grzebali w nim i znaleźli gotówkę i karty kredytowe, ale mógł mieć coś więcej, co mu zabrano…

– Walizkę z dolarami? – A diabli wiedzą. Gdyby był jubilerem i woził ze sobą diamenty…

– Ale nie był? – Nie.

– A czym był? – Przypadkiem wiem – powiedziała Marta z satysfakcją. – Podsłuchałam. Jakimś pośrednikiem, ale nie jestem pewna w czym. W czymś niejasnym, czego nie dosłyszałam albo nie zrozumiałam. Wyszło mi, że tak jakby w kontaktach międzyludzkich. Jakiś pośrednik. Mediator. Negocjator. Coś w tym rodzaju.

– To by się zgadzało z informacjami od Anity – mruknęłam.

– Z tych strzępów, które jeszcze udało mi się wydrzeć z Dominika – podjęła Martusia – i z tego, co sama usłyszałam od pokojówki, wiem, że strasznie pytali o rezerwację i godzinę przybycia gościa do tego pokoju i coś im źle wychodziło, bo raz im się wydawało, że przyjechał i zajął pokój o drugiej, raz, że o piątej, a jedna osoba z recepcji twierdziła, że dopiero po dziewiątej wieczorem. W dodatku ktoś z obsługi upierał się, że to w ogóle nie on. Ale to te strzępy, więc za ścisłość ci nie gwarantuję.

W oczach miałam Słodkiego Kocia z roztrzaskanym łbem, mogłam zatem zrozumieć komplikacje z tożsamością nieboszczyka. Widocznie jakoś się ukradkiem zamienili.

– Nie szkodzi. Potrafisz opisać, jak on wyglądał? – Nie. Widziałam go tylko od czubka głowy. Ale Dominik z obrzydzeniem stwierdził, że ogólnie średni. Włosy średnio ciemne, łysiejący od czoła, średniego wzrostu, średniej tuszy…

– A skąd on w ogóle był? – Podobno ze Szczecina. Adresu nie podejrzałam i nie podsłuchałam. Dominik też nie.

Pozwoliłam sobie okazać lekkie niezadowolenie.

– I nie połapałaś się, czy on tam mieszkał w tym hotelu od rana, czy pokój stał pusty przez pół dnia, czy nie mieszkał tam tuż przedtem ktoś inny…? – Nie i właśnie oni wszyscy też nie byli pewni. Na moje oko będą silnie maglować personel. Ale Joanna, zastanów się, przecież dla nas to wszystko jedno! Możemy sobie wymyślić, co nam się podoba…

– Możemy, ale znacznie łatwiej w oparciu o realia. Poza tym ciekawi mnie to opóźnione zejście Słodkiego Kocia i uważam, że mechanizmy szantażu, które on z pewnością znał znacznie lepiej niż my obie razem wzięte, doskonale dadzą się zastosować do naszej afery telewizyjnej. A oprócz tego… zaraz, chwileczkę! A pierwszy trup? Ten mój? Była o nim mowa?

Martusia, zaskoczona, wstrzymała szklankę z piwem w połowie drogi do ust.

– A wiesz, że nie. Ani słowa! Czekaj, to interesujące! Z przesłuchania Dominika wynikło, że policja o tych pierwszych zwłokach nie ma najmniejszego pojęcia! On też nic o nich nie wiedział! – Po prostu cudownie – zaopiniowałam ze smętną goryczą. – Nie ma zatem nikogo, kto by im doniósł o dodatkowej rozrywce? Chyba że ja i Anita? Mamy, znaczy, wspólną słodką tajemnicę? Ale fart! – No i co ci się nie podoba? – zdziwiła się Martusia. – Słodki Kocio i słodka tajemnica, wszystko się zgadza.

– Ty się puknij, Martusia, gdzie zdołasz. Ukrycie informacji o zbrodni jest uporczywie karalne, w każdym kodeksie. Coś mi się widzi, że ukrywam i będę musiała porządnie się zastanowić, jakie łgarstwo mnie uratuje. Sądzę, że wyłącznie przeraźliwa głupota…

– O, jeśli o to chodzi, nie ma sprawy! – pocieszyła mnie Martusia natychmiast.

– Oni wszystkie kobiety uważają za idiotki, a dodatkowo, o ile wiem, jesteś blondynką z natury…? – Jestem i jeśli będzie to ze mnie biło w rozmowie z glinami, nie zgłaszam żadnych obiekcji…