Człowiek potężnieje jak słoje drzewa, upada pod jednym ciosem lub powoli obumiera od środka.
Diagnoza ludzkości tragizm nawracający.
Wystraszyłam się dzisiaj. Ponownie zaczęłam odliczać godziny, sekundy, drgnienia słońca na horyzoncie.
Powraca majaczenie jakiś rozkaz?, nakaz?, żądanie?, prośba? Kolejne ostrzeżenie bliskości.
Nie mogę stwierdzić, że kiedykolwiek kochałam życie, rozświetlone poranki, złotawe jesienie, wybudzanie świtem, rozśpiewane stada ptaków, spacer po mieście, pożądanie pięknych dusz o tak, na pewno są tacy ludzie, duchowo cudowni, krzewy ciepłych róż, marzenia, marzenia, marzenia.
A jednak znalazłam swą doskonałość. W umieraniu.
Mój ogród walczył o istnienie. Słońce pochylało się nad nim zawstydzone, wysuszało krzewy i drzewa. Strzepywałam spokojnie z siebie węże, jaszczurki, wybierałam z włosów motyle, zrzucałam ze stóp ropuchy. Obrazy i barwy wirowały, rozbiegane kolory łączyły się w mozaiki, pokrywały zeschnięte liście, usiłując wydobyć z nich światło. Z oczu wypływała mgła, osnuwała trawniki. Krzyk paraliżował ptakom serca, wykrzywiały dzioby w grymasie podobnym do ludzkiej twarzy. Z gniazd wypadały martwe pisklęta. Ibi magis iam non ego św. Augustyn nie daje żadnej szansy człowiekowi na dopełnienie się, niezależnie od kierunku ruchu.
Sądzę, że to nie ja wszystko to piszę. Patrzę na tekst szklanymi oczami, nie widzę słów, nie czuję zdań, nie oddycham, nie cierpię. Nie przeklinam. Nie uśmiecham się. Nie opowiadam. Samotność jest potęgą.
Spotkałam dzisiaj drzewo, rozbudzone kolorami jesieni, ciepłe, przyjazne, delikatnie szumiące w słonecznym poranku. Udało mi się swobodnie odetchnąć. Twory wyobraźni nadal przybliżają się i oddalają, przelatują jak spłoszone stada ptaków, znikają jednym pociągnięciem gałek ocznych, rozpryskują się o ściany, wyłaniają się z kurzu, szpar podłogi.
Wszystko zaniknęło, nawet idea pięknej duszy, której poszukiwałam, kiedy udawało mi się być trzeźwą.
Barbituranty, opiaty, alkohol. To jedna strona śmierci. Kokaina przemknęła zdecydowanie w przeciwległym kierunku.
Śmierć przyniosła mi radio. Słucham koncertu skrzypcowego. Udaje mi się rozpoznać dźwięk.
Wyczekiwałam i nasłuchiwałam. Znaki z Kosmosu były wyraźne i jednoznaczne. Wielkie mocarstwa wysyłały setki satelitów z nową, groźną bronię. Atak miał być niespodziewany, a ja nie mogłam ostrzec nikogo. Kto mógł mnie wysłuchać?
Nerki u kokainistów są zbędnym ciężarem. Nabrzmiewały, dwa tygrysy prężące się do skoku. Dializowano mnie poprzez żyły znajdujące się na brzuchu. Szum pracującej sztucznej nerki działał na mnie odprężająco. W śmierci klinicznej słyszałam głos matki, która twierdziła, że to już niedługo, albo chór męskich głosów, nostalgicznie zawodzących AVE MARYJA.
Inny rodzaj smutku wkradł się tutaj. Niedługo zakończy się wrzesień. Być może początek października będzie z moim udziałem. Nie mogę pisać więcej. Usypiam. To ja byłam genialna. Wymyśliłam bajki i cały świat. Powroty chwilowe do szpitali łamały ustalony porządek rzeczy. Wszyscy czekali na mój koniec, zmęczeni bezradnością i przyglądaniem się mojej agonii.
Moje samobójstwo to moja decyzja osobista.
Głos dochodził wzdłuż wschodniej linii parapetu. Strażnicy szpitalnych krat mieli zostać zniszczeni. Zamach został udaremniony, otrzymałam cios w krtań. Metamorfoza mózgu. Doskonały komputer do odbioru przekazu międzygwiezdnego, przewidujący przyszłość.
Uprzejmość jest jedyną, dopuszczalną maską na psychiatrii, która gwarantuje bezpieczeństwo. Chyba, że sanitariusze i tak planują twoją zagładę. Kiedy dojdziesz do tego momentu w swoim życiu, kiedy zrobienie kupy będzie najistotniejszą sprawą, możesz spokojnie odejść. Brak wypróżnienia zakłóca przebieg odbioru, zwłaszcza impulsów wysyłanych z Peru. Policja rozpyla środki chemiczne nad uprawami krzewu kokainowego, które na szczęście nie dają rezultatów, lecz pomysłowość przeciwnika jest iście szatańska. Wyhodowano gąsienicę motyla Malumbia, która zjada uprawy jak stonka ziemniaki. Być może mączka z ciał martwych kokainistów będzie wystarczającym antidotum na gąsienicę.
Nie można tak po prostu zniszczyć wszystkiego jednego dnia, kiedy poświęciło się 6 dni na stworzenie. To nie takie proste, nawet dla Boga.
Zanikanie, rozsypywanie popiołów. Nie potrafię, jak kiedyś, uśmiechać się oczami. Czytelniku (zakładam, że śmierć ogłosi ten tekst), czy miałeś kiedyś poczucie bliskości nieuchronności kresu, tak namacalnego końca, pomimo że jeszcze chodziłeś, odczuwałeś, pragnąłeś?
Rozwiązywałam zagadkę bytu i natury człowieka. To było oczywiste, że Normalni byli poważnie chorzy na Przeciętność i Nieświadomość, wtłoczeni w tryby maszyny toczącej rzeczywistość w sposób ogłupiający i niosący inny rodzaj zagłady. Radosne drżenia wolnych myśli były natychmiast tłumione przez nakazy, religie, systemy polityczne. Sanitariusze byli gromowładnymi, którzy przykuwali do łóżka, karmili sondą, wtłaczali kroplówki. Z pęcherza wypływał ropiejący mocz. W zdarzeniach, które przesuwały się na ścianie, ujrzałam wszystkie postacie chwilowych kochanków, ogromne członki ociekające spermą, skrobane dzieci, wlewany fetor do gardła dawał uczucie połykania nieczystości. Zabierzcie koszmary!: krzyczałam. Stawałam się cząstką wylewanej magmy z krateru wulkanu, wypływałam gorąca, zalewałam ciała, przestrzenie. Nareszcie było mi ciepło. Moje dzieci węże, które rodziłam każdej nocy w szpitalne łóżko, ssące puste piersi, nie atakowały personelu, były bezużyteczne.
Nastąpiła przemiana. Byłam bardzo delikatnie wyjmowana z łóżka, wyklepywano mnie tam, gdzie jeszcze nie zaatakowała odleżyna, podmywana po wydalinach. Pościel zmieniano mi trzy razy dziennie!!!
Odpadające fragmenty mięśni wietrzono, odsysano flegmę. Kto, kto zapragnął za wszelką cenę utrzymać mnie przy życiu?
Cały świat był wypełniony szklanymi postaciami, które przenikały mnie na wylot, przebijały dłońmi jak doskonałymi ostrzami, wgryzały się szklistymi zębami. Były prawie niewidzialne, a jakże bolesne.
Schowałam się do probówki i oczekiwałam końca eksperymentu. Zakłady psychiatryczne miały na celu utrzymywanie mnie w stanie względnej świadomości, bym odczuwała zaplanowany atak. Liczyłam na ptaki, które mogły mi pomóc w ucieczce i wyczekiwały na drzewach, zaglądały przez kraty.
Lekarze z lubieżnością wychwalali moje postępy w nauce siadania. Powstrzymali zmniejszanie się ciała, utyłam o 5 kg. Zaczęłam zaprzeczać, aby ktokolwiek zakładał podsłuchy w liczniku na prąd, czy w szafce z opatrunkami. Robaki zniknęły z piżamy, napady śmiechu były mniej gwałtowne.
Pojawiły się mikroślady pamięci i ogarniało mnie totalne przerażenie dlaczego ONI chcą przywrócić tamten koszmar.
Rozpoczęłam naukę pisania. Być może była to decyzja niewłaściwa. Zorientowali się, że pamięć wzbudza u mnie szczególny niepokój i podłączono mnie do odsysacza myśli. Kontroluję połączenia. Nie. Nie będę wydawała rozkazów. Gdyby mózg jednego człowieka przeniesiono w ciało drugiego człowieka, czy nie byłaby to cudowna odmiana nowego rodzaju schizofrenii?
Gdybym pisała jedną stronę dziennie, mogłabym żyć jeszcze dwa tygodnie. Nie, nie ma takiej potrzeby.
Ceny kokainy ponownie rosły. Partyzanci nie zdołali obronić wielu plantacji przed ogniem niesionym przez brygady specjalne. Lecz mafia nie poddaje się nigdy. Narkomani przeklinali rządy i inne formy przemocy i terroru. Nic w zamian, tylko zabranie narkotyku. Zaczęłam pracować nad nowym środkiem, który może być podany raz na tydzień. Jesteś przez całe siedem dni na obłędnym haju, bez kłucia żył, robienia wlewu w odbyt czy łykania prochów. Wierzyłam, że będzie to epokowe odkrycie, nowy rodzaj broni supernarkotyk dla ludzkości. Jeden zastrzyk w tygodniu i ogarnia cię wieczna szczęśliwość, wielka i nieodgadniona. Mogłam dać światu świadectwo mego geniuszu. Siły bezpieczeństwa pragnęły wysadzić laboratorium, odebrałam przekaz z kwiatu w ogrodzie. Policja ponownie odwiozła mnie do szpitala, badania zostały przerwane.
Ukrzyżowano mnie w łóżku.
Byłam niezniszczalna.
Byłam jedyna.
Słońce zagląda do pokoju. Tam podobno jest inny rodzaj światła. Wolę mieć zamknięte oczy.
Czy wiesz jaka jest cena wolności? Bywa najsmutniejsza.
Jesień trochę mnie zawodzi, ostatnia jesień. Być może i w tym jest jakaś mądrość. Nie kochasz, nie cierpisz. Nie jesteś kochany, nikt nie cierpi z twego powodu. To podstawy złudnej wolności.
Mieć i mieć, posiadać. Gromadzenie rzeczy i ich utrata jako największa tragedia. Wielkie nienasycenie, tak jak kolejne dawki narkotyku. No tak, przecież spokojnie można naćpać się rzeczami. Cały świat jest uzależniony od rzeczy.
Wielkie igrzyska śmierci rozpoczęte. AIDS wkroczyło do naszego kraju. Nie będę w nich uczestniczyć. Widywałam wiele podobnych śmierci. Czy AIDS powali człowieka na kolana? Koncentrowałam myśli na łączach siedmiu galaktyk i spowodowałam długotrwałe spięcie. Jedna z wróżek błagała mnie o darowanie życia, lecz pochyliłam kciuk w dół. Ostateczny wyrok zapadł. Wróżka opadła na Ziemię, w płonącej szacie, wokół unosił się delikatny zapach fiołków, który przypominał dom, matkę. Nagle usłyszałam: Nie zabijaj mnie. Zaczęłam konstruować niedorzeczne historie, które musiałam opowiadać przed kamerami zainstalowanymi w moim pokoju przez Wielkie Mocarstwo. Nie mogłam pozwolić sobie na wyjawienie prawdziwych myśli i odkrycie Wielkiej Tajemnicy, która się we mnie odradzała. Byłam prześladowana z powodu Największego Geniuszu Wszechczasów, który chciano wykorzystać do zagłady plantacji kokainy i wytropienia wszystkich narkomanów lub do odnalezienia receptury na powiększanie grama narkotyku przez pączkowanie… do 5000 g w ciągu doby.
Usiłowano wprowadzić mnie w stan hipnozy, lecz owinęłam głowę drutem kolczastym i zamknęłam obwód jaźni.
Nie można było mnie pokonać.
Kochałam słońce, teraz światło dzienne przynosi udrękę, dlatego stale pada i jest ciemno. Śmierć o wszystkim pamięta. Mam nadzieję, że nie będę skoszona ot tak, pomiędzy wieloma zgonami. Chcę mieć swój czas na umieranie.
Gdyby udało mi się przeżyć jeden dzień bez zastrzyku. Nie, to niczego nie zmienia. Jeden dzień nic mi nie daje. O drugim nie jestem w stanie nawet pomyśleć. Przychodzą wieczorami, ciężkimi, wojskowymi butami deptają kwiaty w ogrodzie, stukają do okien, gniewnie wydają rozkazy.