– No, ja nie wiem… No, owszem, może być… Ale ja uważam, że to jest jakoś źle napisane…

– Co ci znowu źle napisane? Bonifac, przerwa, trzydzieści. Zapisał sobie Bonifacy nr 30, znaczy Bonifacy ten znaczek miał…

– To tam musiałoby brakować tylko y i nr. A to inaczej wygląda. Popatrz na to zamazane, przy Bonifacym było więcej liter, a przed 30 nie ma miejsca na całe nr. Dwie litery i kropka, a tu się zmieści najwyżej jedna…

– Wcale nie napisał nr. tylko samą liczbę!

– To co napisał za Bonifacym?

Pojawienie się znienacka Bonifacego, o którym pan Fajksat z takim naciskiem przypomniał Czesiowi, stanowiło coś w rodzaju energicznego dziabnięcia ostrogą. Janeczka i Pawełek zgodnie poczuli, że nie popuszczą. Rozwiązany, zdawałoby się problem, znów się skomplikował i należało poświęcić mu wszystkie siły. Pawełek z powątpiewaniem przyjrzał się przerwie pomiędzy Bonifacym a trzydziestką i zaproponował, że skoczy do dziadka po lepszą lupę. Dziadek miał kilka lup, w tym jedną wręcz przecudowną, powiększającą dziesięciokrotnie…

Przy pomocy wspaniałej lupy udało się stwierdzić, że na zamazanym kawałku znajduje się litera g. Stropiło ich to zaledwie na krótki moment.

– Bonifacego! – wrzasnęła odkrywczo Janeczka. – To wcale nie jest człowiek Bonifacy, tylko ulica Bonifacego! Bonifacego trzydzieści! Adres!

Pawełek oburzył się śmiertelnie.

– To co to za głupie gadanie było, żeby pamiętał o Bonifacym? Pamiętaj o Bonifacym, darł się za nim na schodach, Bonifacego powinien był krzyczeć! Co to za sztuki, specjalnie żeby mnie zmącić, czy jak?!

– No a coś ty myślał? Nie mówię, że akurat ciebie, ale na pewno wolał krzyczeć niedokładnie, a Czesio i tak wiedział o co chodzi. Czekaj, jak już mamy tę lupę, popatrzmy na resztę…

Z pewnym oporem pogodziwszy się z zamianą jednostki ludzkiej na ulicę, Pawełek wziął udział w oględzinach. Patrzyli przez lupę kolejno, a potem dzielili się wrażeniami. Wszystkie były zgodne. Miękki ołówek nie wcisnął się w papier i w rozmazanym tekście nie zdołali odczytać nic, poza jednym nazwiskiem. Na początku tego nazwiska widniała część litery N, potem malutka przerwa, a potem chowsk.

– Głowę daję, że to jest ta pani Maria Nachowska, która była w notesie – powiedziała Janeczka. – Dziadek mówił, że to porządna osoba.

– Bez powodu jej nie zapisywał – zawyrokował stanowczo Pawełek. – I to w dwóch miejscach! Ja bym do niej poszedł.

– I co?

– Nie wiem. Może ona coś wie. Na tego Bonifacego też bym poszedł.

– I co?

– Nie wiem. Można zobaczyć, co tam jest. Ktoś tam mieszka, czy umarł, czy jeszcze co innego…

Zdopingowany Bonifacym umysł Janeczki ruszył żywiej. Zagadki zaczynały się wyjaśniać, różne elementy wykazywały skłonność do kojarzenia się ze sobą. Pojawiły się jakieś szansę, nie wiadomo jakie i do czego przydatne, ale stanowczo domagające się wykorzystania.

Sięgnęła po zeszyt.

– Musimy to sobie zapisać – stwierdziła sucho. – Najlepiej w punktach. Co wiemy, czego nie wiemy, co trzeba zrobić i w jakiej kolejności…

Poczynione notatki zajęły prawie dwie strony. Wynikało z nich, że najwięcej powiązań ma Czesio. On utrzymuje kontakt z panem Fajksatem i ze spadkobiercami na Saskiej Kępie, on szuka kolejnych posiadaczy znaczków, żywych i umarłych i bywa w klubie filatelistycznym. Należy go pilnować jak oka w głowie. Następną ważną postacią jest pani Nachowska, pozapisywana wszędzie, z powodów na razie nieznanych. Trzeba jej złożyć wizytę. Poza tym powinno się pójść we wszystkie miejsca, obejrzeć je na własne oczy i sprawdzić, kto gdzie bywa i co tam robi, ze szczególnym uwzględnieniem Bonifacego.

– Ja bym zaczął od klubu – poradził Pawełek, zaglądając siostrze przez ramię. – Tam możemy znaleźć wszystkich razem. Tylko nie wiem, czy nam się uda wejść z Chabrem.

– O wprowadzaniu psów nigdzie nie ma ani słowa.

– Ale to jest szkoła!

– No to co? W niedzielę jest klub i szkoła się nie liczy. A Chaber się schowa, nikt go nawet nie zauważy, a za to on ich wywęszy. Ale do niedzieli mamy jeszcze trzy dni, więc ja bym najpierw popatrzyła, co tam jest na tego Bonifacego.

– A Saska Kępa?

– Też trzeba popatrzeć.

– To co. Rozdzielamy się?

Janeczka zastanowiła się i kiwnęła głową.

– No, chyba tak. No tak, oczywiście, uważam, że nie należy niepotrzebnie tracić czasu. Ty pojedziesz na Saską Kępę, a ja na Bonifacego i dwie rzeczy będziemy mieli załatwione…

* * *

Janeczka wróciła z penetracji niezadowolona i zirytowana bez granic. Niecierpliwie czekała na brata, wykorzystując czas oczekiwania racjonalnie i twórczo. Ponowne posłużenie się dziadkową lupą, połączone z wnikliwym rozważeniem sprawy, dało doskonały rezultat i kiedy wreszcie pojawił się Pawełek, irytacja i niezadowolenie należały już do przeszłości.

Pawełek wpadł do domu tuż przed samą kolacją, w przeciwieństwie do siostry uszczęśliwiony i pełen satysfakcji. Relację zaczął składać w kuchni przy zmywaniu naczyń, tego dnia bowiem wypadała ich kolej.

– Trafiłem, jak w totolotka! – oznajmił radośnie, stawiając tacę na kuchennym bufecie. – Piekło tam było i szatani, mówię ci, a do tego jeszcze musiałem się migać przed Czesiem, bo on też tam był i oczy mu latały dookoła głowy…

– Nie mów wszystkiego naraz, tylko po kolei! – zażądała gniewnie Janeczka i wstawiła talerze do zlewozmywaka. – Ja to chcę dokładnie zrozumieć.

– Dobra, po kolei. Przyjechałem i od razu z parteru usłyszałem, że tam się coś dzieje. Hałasy było słychać, łomoty różne i gadanie. No więc poszedłem sobie wyżej, tak delikatnie, a wyżej okazało się, że siedzi Czesio i gapi się w dół. Nie zauważył mnie.

– Jakim sposobem?

– A czy ja musiałem tupać i śpiewać? Po cichutku sobie poszedłem, pod ścianą, zobaczyłem na trzecim piętrze najpierw jego nogi, a potem gębę i już dalej się nie pchałem To mieszkanie jest na drugim. Czesio tak się gapił, że świata nie widział i było na co!

– No! – popędziła niecierpliwie Janeczka, bo Pawełek uczynił przerwę na pochwalne fuknięcie. Puściła wodę cienkim strumykiem, żeby nie zagłuszać słów brata,

– Włamali się – zakomunikował z uciechą Pawełek. – Znaczy, tak mi się widzi, że ktoś tam od kogoś wycyganił jakiś klucz, albo sobie dorobił, albo może miał wytrych. I wlazł w dwie osoby. A tam piętro niżej jest ten sąsiad, co to kiedyś grzebał w zamku, pilnuje i chyba ma spółkę z drugimi spadkobiercami, bo doniósł. Wtrącał się i wydziwiał. Jak przyjechałem, to akurat wynosili z tego mieszkania takie coś jakby komodę, przenosili przez drzwi, widziałem w przedpokoju jeszcze jakieś paki i kosz. Przymierzali się do znoszenia tej komody ze schodów i na to nadlecieli ci inni spadkobiercy z adwokatem…

– Skąd wiesz, że z adwokatem?

– Mówili do niego „panie mecenasie”, to niby co on miał być? I zrobiła się Sodoma i Gomora. Awanturowali się, że ho ho i wyzywali się od różnych, ale nie zwyczajnie, tylko bardzo wymyślnie, prawie jak ze słownika wyrazów obcych. A tę komodę wydzierali sobie z rąk, aż wyleciały jej szuflady, a jedna prawie na mnie.

– Bo gdzie ty byłeś?

– Pół piętra niżej. To jest porządny dom i ma kwiatki na schodach, na takich podstawkach z nogami. Schowałem się pod tym, nie bardzo było wygodnie, ale za to nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Ta szuflada rąbnęła zaraz obok i prawie była pusta, ale jednak. Zdążyłem pozbierać wszystko, co w niej było, zanim po nią zeszli, bo prawie się pobili i trochę im to czasu zajęło.

Janeczka odwróciła się od zlewozmywaka porzucając szklanki i chlapiąc na podłogę pianą z Ludwika.

– No…?! – wykrzyknęła zachłannie. Pawełek sięgnął do kieszeni i pieczołowicie ułożył na kuchennym stole małą kupkę jakichś śmietków.

– Jak wszystko, to wszystko – rzekł z naciskiem. – Trzy zapałki, jedna wypalona. Dwie pinezki. Takie coś żelaznego, w ogóle nie wiem, co to jest. Papieros, przełamany. Pół koperty. Kawałek filmu, są tu jakieś dwa zdjęcia. I kartka. Pognieciona, ale coś jest na niej napisane.

– Schowaj wszystko z powrotem – poleciła surowo jego siostra, obejrzawszy łup bez dotykania mokrymi rękami. – Zdaje się, że jedyne ważne to będzie ta kartka, chyba że na zdjęciach coś jest. Sprawdzimy spokojnie potem. I mów dalej.

Pawełek obejrzał się, znalazł czystą, plastikową miseczkę i troskliwie zgarnął do niej przedmioty ze stołu.

– Dalej wyrwali sobie w końcu tę komodę z zębów i wnieśli z powrotem do mieszkania. Szuflady też pozbierali. Wszyscy się wepchnęli do środka, zamknęli drzwi i awanturowali się w przedpokoju, ale nie mogłem niczego podsłuchać, bo byłem za daleko. Pod samymi drzwiami podsłuchiwał Czesio i nawet myślałem, żeby mu co zrobić i odsunąć stamtąd, ale wolałem nie. Zresztą i tak nic ciekawego nie wykrzyczeli.

– Skąd wiesz?

– Po Czesiu było widać. Słuchał przy dziurce od klucza jakoś tak beznadziejnie, krzywił się, stękał, ziewał i w końcu zaczął dłubać w nosie. Potem się poderwał i poleciał znów na górę, więc na wszelki wypadek nie czekałem, tylko zmyłem się na dół. I słusznie, bo zaczęli wychodzić. Znaczy nie tak, nie ma co mówić o zaczynaniu, wyszli wszyscy w kupie, nawet się tłoczyli w drzwiach i widać było, że każdy tylko patrzy na drugiego, żeby przypadkiem nie został pół kroku w tyle. Pozamykali drzwi i poszli. Umówili się polubownie na sobotę na po południu.

– Skąd wiesz?

– To akurat podsłuchałem. Ciągle byłem przed nimi, nie zwracali na mnie żadnej uwagi i gadali do siebie. W sobotę po południu mają się zebrać wszyscy razem i porozdzielać jakieś’ rzeczy, a o samo mieszkanie będą się dalej kłócić. Co do rzeczy, też się jeszcze nie pogodzili. Czesio tego nie słyszał, bo był za nimi, kawałek dalej.

– Nie szkodzi. I tak będzie stróżował. Trzeba popatrzeć w sobotę, czy nie wyrzucą czegoś do śmietnika…

– Śmietnika Czesio nie popuści – przerwał Pawełek stanowczo. – Nie mamy szans, chyba że go poszczujemy psem. Trzeba wykombinować coś innego, ale jeszcze nie wiem co.

A co u ciebie?

Sens pytania Janeczka zrozumiała bezbłędnie. Wypłukała ostatni talerz i zakręciła kran.