Twoje uda dotykały moich, a brzuch jak skała, i nogi stały mocno na ziemi, byłeś opoką, żelazem, trwałością i pewnością, i delikatnie wziąłeś moją twarz w swoje mocne dłonie i powiedziałeś:
– Kocham cię.
A po moich udach spływała niteczkami obietnica rozkoszy i miałam czerwone grube skarpety, i ich nie zdjęłam, aż musiałam iść pod prysznic i do domu, i ty też nie zdjąłeś swoich białych, i potem napisałeś do mnie z Austrii:
Uwielbiam nasz kraj za barwy na fladze, i Monako za to samo. i tylko nie wiem. który bardziej, bo Monako ma czerwień na górze, jesteś moją Polską i moim Monako już na zawsze, pamiętaj…
I pamiętałam…
Pociąg, pociąg pamiętam. Ze ojciec wychodzi, żeby kupić coś do picia, chyba jestem mała, bo stoję na grzejniku, trzymam się uchylonego okna. dworzec duży – Wrocław albo co – odczepiali lokomotywę, żeby ją przyczepić z drugiej strony, mieliśmy może z piętnaście minut postoju, ojciec powiedział, że idzie, a ja zamarłam przy tej szybie…
Na peronie była taka mała fontanienka, nad którą nachylali się ludzie i pili wodę… Dużo spieszących się ludzi… i pociąg szarpnął – myślałam, że już ruszamy, a ojca nie było… zdrętwiałam z przerażenia, że już go nigdy nie zobaczę… ale to tylko doczepiali tę lokomotywę… i aż mnie teraz ciarki przechodzą na wspomnienie tego strachu…
To nie ma nic do rzeczy…
A ty mówisz – zapomnij o tym, tamto nieważne, takie rzeczy się zdarzają… Piwo… Nie komplikuj… Słyszałam to już…
No. innym się zdarzają, ale nie nam! Czyli można? Taki syndrom espeka? Wymyśliłyśmy ten nowy psychologiczny termin razem z Ewą, dawno, dawno temu – jadąc do Muszyny. Pociąg osobowy – szesnaście godzin, w oknie wagonu – tłok trudny do wyobrażenia, Jurek, kolega z Krakowa, machnął nam przez tłum – dawajcie bagaże, trzymam miejsca… Pociąg odchodził z Głównego – który już wtedy dogorywał, ale jeszcze dawali piwo karmelkowe z beczek, pyszne, słodziutkie, kufelek kosztował pięć złotych…
W przedziale oprócz nas sześciu Rosjan, jedna Rosjanka i my, we trójkę…
Koło Radomia Jurek już był mocno zaangażowany z Rosjanką, między Radomiem a Kielcami zaszło słońce, uwielbiam zachody słońca w pociągu, są takie bardziej namacalne, żywe, my z Ewą na korytarzu, nosy rozpłaszczone na szybach, patrzyłyśmy jak ono odjeżdża, jak niebo niebieścieje, potem szarzeje, gdzieniegdzie wychodzą zielone smugi, najpierw złoto, potem pomarańcz, potem agresywna czerwień, granat, na zakrętach iskry parowozu – zadośćuczynienie za odchodzące światło…
Stukot pociągu miarowiał, usenniał, rozmowy cichły, wracałyśmy z Ewą do naszego przedziału całe w przeświadczeniu, że oto dotknęłyśmy wiecznej Tajemnicy. Nieznanego, może Boga – a w przedziale – no właśnie… taki espeka.
Rosjanie chrrrr… Świszczące oddechy, nogi na siedzeniach, woń skarpet…
Twarzy Jurka i tej Rosjanki ani śladu… Kurtka, którą byli przykryci zaczęła falować, a Ewa wbija mi łokieć pod żebro:
– Patrz co oni robią!
W gasnącym półmroku widziałam pęczniejące dżinsy tej dziewczyny, rozchyliła nogi, a ręka Jurka wsuwała się w jej spodnie…
Czy tak się rodzi miłość? Sto ileś kilometrów temu jeszcze się nie znali? Zafascynowana śledzę jego dłonie, kurtka wybrzusza się na wysokości jej piersi… lekkie rzężenie śpiących i nowy dźwięk… nie umiem go nazwać… nowy… inny…
– Ale dziwka – wyszeptała z niekłamanym podziwem Ewka.
Rosjanie wysiadali w Krakowie, Jurek podawał bagaże przez okno, dziewczyna podała mu rękę – powiedział coś po rosyjsku, ona zawisła na szybie – Jurek podciągnął ją za ręce, pocałował ją w usta i opuścił, pociąg ruszył, stał w oknie i machał, a ja zapytałam:
– No i co Romeo, będziesz miał swoją Julię w Rosji, nieźle się składa?
Spojrzał na mnie jak na idiotkę i powiedział:
– Zwariowałaś, miła podróż, miła dziewczyna, przecież sobie nie będziemy psuli miłych chwil dalszą, znajomością… Nie ma co komplikować.
Wtedy właśnie na korytarzu ukułyśmy termin „syndrom przedziału kolejowego”. Espeka…
No właśnie… Nie ma co komplikować… A czyja komplikuję?
Jest noc i kalekie drzewa stoją w oknie i zamykam oczy, jest jeszcze gorzej, nie ma nikogo, twój oddech spokojny i miarowy, nie ma przy mnie nikogo. Boże…
Ciemna ulica oświetlona z rzadka latarniami gazowymi, wąska wybrukowana kocimi łbami, ciemne niskie okienka, tuż przy ziemi, przed domami na ławeczkach starcy.
Pomarszczeni, mali, zgarbieni, tak pokurczeni, że ich brody dotykają brzuchów, z wysuszonymi, żylastymi twarzami i rękami, głęboko wpadnięte wyblakłe oczy.
Środkiem ulicy, jakby to nie była noc, przechadzają się młode dziewczyny. Wszystkie mają odsłonięte szyje – włosy wysoko upięte w końskie ogony. Coś im się może stać, coś złego, patrzę na nie i wiem, że są o krok od… od czegoś, co ma związek z ich włosami i odsłoniętymi szyjami, ja mam krótsze włosy, opadają na kark, ale jeszcze nie mogę ich związać w porządny koński ogon.
Dlatego jestem bezpieczna.
Ale uliczka robi się coraz bardziej stroma, z góry. znikąd schodzi mgła. wszystko jest nią lekko spowite, dziewczyny i starcy.
Chcę je przestrzec przed czymś, co nadchodzi, ale nie mogę wydobyć głosu.
Przechadzają się teraz dużo wolniej, na szyi każdej z nich wykwita półprzeźroczysty zwiększający się balonik. Poruszają się z coraz większym trudem, mijam je, a one zaczynają upadać. Baloniki zwiększają się – przez pergaminową biel widać maleńkie, ale rosnące płody. Dziewczyny bledną coraz bardziej, w tym samym momencie staruszkowie na ławeczkach prostują się, ich przezroczyste twarze nabierają rumieńców, oczy wychodzą z głębi czaszki i już są pod powiekami, do rąk napływa krew i wymięte żyły nabrzmiewają, prężnieją. a oni powoli się podnoszą.
Na kocich łbach jest coraz więcej dziewczyn, ale przecież ja jestem bezpieczna, mam szyję zasłoniętą włosami.
Ławeczki pustoszeją, starutcy ludzie jak sztuczne lale przechadzają się między trupami dziewcząt. Budzę się zlana potem.
Budzę ciebie.
– Taki miałam straszny sen – drżę – najgorsze że wiedziałam, że dzieje się coś strasznego, a byłam bezpieczna – poduszka jest miękka, zasłony w oknach zaciągnięte, nie przepuszczają nic.
– Bezpieczna? – mówisz, ale to nie jest uspokajający ton. to jest obcy głos i drwiące pytanie, i śmiech, okropny szalony śmiech – zobacz sama. co tam masz – odsuwam się od ciebie, przesuwam ręką po szyi. wyczuwam coś gąbczastego, coś, co szybko rośnie, coś, czego nie mogę już oderwać od skóry, a ty śmiejesz się coraz bardziej i bardziej.
I znowu leżę w ciemnościach, nie mogę nawet sprawdzić, czy moja szyja gładka, może już naprawdę się obudziłam, może już to obudzenie mi się nie śni, ale leżę i leżę, i wstaję rano, nie ma jeszcze szóstej, siedzę przy pustym stole, aż słyszę szum wody w łazience, wstałeś, i zaczynam robić śniadanie.
Nigdy już nie będzie tak jak kiedyś… Nie będę o tym myśleć…
Śniadanie na stole i ser biały, i masło, i dżem, i ser taki zielony gnilny, jak lubisz…
I robię herbatę dla siebie, i już nie mówisz „dlaczego taka mocna”, i kawę niosę, dla ciebie tę kawę, a ty już w drzwiach – gotów do wyjścia…
Tak wcześnie?
A za szybą traw a przy duszona po zimie, zmięta i brudnawa.
– Nie napijesz się nawet kawy? – Pytam i nie chcę, żeby to brzmiało żałośnie, ale to tak brzmi, bo zdejmujesz swój- mój ulubiony długi płaszcz i odkładasz na krzesło.
– Skoro zrobiłaś… – Mówisz, i szybko się poprawiasz. – Z przyjemnością.
Ale nie jesz, pijesz gorącą, kawę szybko, patrzysz na mnie i się spieszysz, i widzę to, i starasz się, żebym nie widziała, że się spieszysz, aleja widzę, smaruję chleb, odkładam kromkę.
– Nie jesz?
– Przegryzłem coś wcześniej – mówisz. – dobra kaw a – mówisz,
– wrócę przed trzecią- mówisz, – na pewno – mówisz,
– kupić coś – mówisz,
– muszę już iść – mówisz,
– powinienem jeszcze zatankować – mówisz. – dziękuję – mówisz.
I całujesz mnie w policzek.
Zostaję sama nad posmarowaną kromką i biały ser na stole, i herbata moja jeszcze gorąca, i słyszę szum silnika, i trzaska brama, i odjeżdżasz.
Widzę jak jedziesz, a twoja ręka na biegach gołych, bez mojej dłoni, i w prawo, i prosto, i stacja benzynowa, i skręcasz, i stop, i benzyna, i płacisz, a za chwilę jej ulica – i jedynka, i dwójka, i już setka na liczniku, mijasz jej ulicę po drodze…
Zwalniasz? I migacz… prawy migacz… Po drodze…
Nikt się nie dowie, ja nie będę wiedziała… Chociaż ona nieważna… jak piwo… a ty w tajemnicy przed jej dom… Czy tak to wygląda?
Dlatego tak wcześnie? Dlatego kawa nie dopita?
Dlatego śniadanie przede mną i nikogo, i pusty pozimowy ogród za oknem…
Śniadanie przede mną i nikogo. I lato w pełni.
I Ula staje w drzwiach z kubkiem kawy rozpuszczalnej i mleczka, i ja się szybko podrywam, kroimy chleb, zjemy śniadanie, bo wyjechałeś i jej mąż wyjechał, i takich trzech jak nas dwie, to nie ma ani jednej, i za chwilę siedzimy przy stole.
A trawa taka zielona podchodzi pod drzwi same i kwitną dalie – moje prawie fioletowe, i dalej za siatką jej bladoróżowe piękne, i osy próbują nam towarzyszyć, więc dżem stawiam na oknie, i tak dobrze jakoś, tak na miejscu wszystko.
I przynoszę przyprawę do indyków i mówię:
– Nasyp na biały ser, to wspaniały smak. kiedyś… – i przeszłość staje białym serem – kiedyś to codziennie robiłam na śniadanie miszmasze…
– A co to? – Pyta Ula i smaruje chleb.
– Takie serki ze wszystkim, no na przykład z rybką albo papryką, albo…
– Ach, ja też!- Woła Ula.
I jemy te kanapki z serem białym i przyprawą do indyka.
– Albo na przykład wrzucałam do takiego twarożku takie zielone zioło – rozmarzam się. Kolorowe granulki na białym serze. Celebrujemy śniadanie.
– Jakie zioło? – Ula kroi w plasterki śliwkę i nakłada na biały ser.
– Takie, co rośnie – mówię i zagryzam. – Ach. majeranek – woła Ula.
I dalej jemy serek biały, a Ula jeszcze kroi winogrona na ten ser z przyprawą do indyka, a potem zatrzymuje kanapkę w drodze do ust i odkłada, i mówi: