W tej samej chwili, kiedy Korowiow i Behemot trącali się drugim już kieliszkiem wspaniałej, zimnej, podwójnie destylowanej moskiewskiej wódki, z zaplecza restauracji szybkim krokiem wyszli trzej mężczyźni mocno ściśnięci w talii pasami, w sztylpach, z rewolwerami w dłoniach. Idący na przedzie krzyknął dźwięcznie i przerażająco:

— Nie ruszać się z miejsc! — i wszyscy trzej otworzyli na werandzie ogień celując w głowy Behemota i Korowiowa. Obaj ostrzeliwani natychmiast rozpłynęli się w powietrzu, a z prymusa trysnął prosto w markizę słup ognia. Jak gdyby rozwarta paszcza o czarnych brzegach pojawiła się w płótnie i zaczęła się rozpełzać na wszystkie strony. Ogień przedarł się przez nią i wzbił się aż do samego dachu domu Gribojedowa. Leżące na oknie w pokoju redakcji na pierwszym piętrze teczki z papierami nagle się zapaliły, od nich zajęła się zasłona, a wtedy ogień buzując, jak gdyby go ktoś rozdmuchiwał, słupami ruszył w głąb ciotczynego domu.

W kilka sekund później wyasfaltowanymi ścieżkami prowadzącymi do sztachet bulwaru, skąd w środę wieczorem przyszedł nie znajdujący u nikogo zrozumienia pierwszy zwiastun nieszczęścia, poeta Iwan Bezdomny, biegli oderwani od obiadu pisarze, Zofia Pawłowna, Pietrakowa, Pietrakow.

Wyszedłszy zawczasu bocznymi drzwiami Archibald Archibaldowicz nigdzie nie uciekając i nigdzie się nie śpiesząc, jak kapitan, który ostatni opuszcza pokład płonącego brygu, stał spokojnie w swoim letnim płaszczu na jedwabnej podszewce, trzymając pod pachą dwa jesiotrowe polana.

29. Przesądzone zostają losy mistrza i Małgorzaty

O zachodzie słońca, wysoko ponad miastem, na tarasie jednego z najpiękniejszych budynków Moskwy, budynku wzniesionego przed stu pięćdziesięcioma mniej więcej laty, znajdowało się ich dwóch — Woland i Asasello. Z dołu, z ulicy nie można ich było zobaczyć, ponieważ przed niepożądanym spojrzeniem osłaniała ich balustrada ozdobiona gipsowymi wazami i gipsowym kwieciem. Ale oni widzieli prawie całe miasto.

Woland ubrany w swoją czarną chlamidę siedział na składanym taborecie. Długa i szeroka jego szpada wetknięta ostrzem w szparę między dwiema obluzowanymi płytami tarasu, sterczała pionowo, tak że powstał zegar słoneczny. Cień szpady wydłużał się powoli acz nieubłaganie, podpełzał ku czarnym trzewikom na nogach szatana. Wsparłszy na pięści trójkątny podbródek, podwinąwszy nogę skurczony na taborecie Woland patrzył nieustannie na nieogarnione skupisko pałaców, wielopiętrowych domów i malutkich, skazanych na rozbiórkę ruder.

Asasello, który zrzucił swój współczesny strój, czyli marynarkę, melonik i lakierki, podobnie jak Woland ubrany w czerń stał bez ruchu nie opodal swego władcy i podobnie jak on nie spuszczał miasta z oczu. Ale nagle coś kazało Wolandowi zwrócić uwagę na okrągłą wieżę, znajdującą się za nim, na dachu. Z muru tej wieży wychynął obdarty, umazany gliną posępny czarnobrody człowiek w chitonie i w sandałach własnej roboty.

— Ba! — zawołał Woland patrząc na przybysza z ironicznym uśmieszkiem. — Wszystkiego się mogłem spodziewać, tylko nie ciebie! Co cię sprowadza, nieproszony gościu?

— Przybyłem do ciebie, duchu zła i władco cieni — odparł przybysz, nieprzyjaźnie patrząc spode łba na Wolanda.

— Skoro przybyłeś do mnie, to dlaczego mnie nie pozdrowiłeś, były poborco podatków? — surowo powiedział Woland.

— Bo nie życzę ci dobrze, wcale nie chcę, żeby ci się dobrze wiodło — hardo odpowiedział mu przybysz.

— Będziesz się jednak musiał z tym pogodzić — odparł na to Woland i uśmiech wykrzywił mu twarz. — Zaledwieś się zjawił na dachu, a już palnąłeś głupstwo. Chcesz wiedzieć, na czym ono polega? Na intonacji twego głosu. To, co powiedziałeś, powiedziałeś w sposób zdający się świadczyć, że nie uznajesz cieni ani zła. Bądź tak uprzejmy i spróbuj przemyśleć następujący problem — na co by się zdało twoje dobro, gdyby nie istniało zło i jak by wyglądała ziemia, gdyby z niej zniknęły cienie? Przecież cienie rzucają przedmioty i ludzie. Oto cień mojej szpady. Ale są również cienie drzew i cienie istot żywych. A może chcesz złupić całą kulę ziemską, usuwając z jej powierzchni wszystkie drzewa i wszystko, co żyje, ponieważ masz taką fantazję, żeby się napawać niezmąconą światłością? Jesteś głupi.

— Nie zamierzam z tobą dyskutować, stary sofisto — odparł Mateusz Lewita.

— Nie możesz ze mną dyskutować z powodu, o którym już wspomniałem — albowiem jesteś głupi — odpowiedział Woland i zapytał: — No, mów krótko i nie zawracaj mi głowy. Po coś tu przyszedł?

— On mnie przysyła.

— Cóż ci polecił przekazać, niewolniku?

— Nie jestem niewolnikiem — odpowiedział coraz bardziej rozwścieczony Mateusz Lewita. — Jestem jego uczniem.

— Mówimy, jak zawsze, różnymi językami — powiedział Woland. — Ale rzeczy, o których mówimy, nie ulegną od tego zmianie, prawda?

— On przeczytał utwór mistrza — zaczął mówić Mateusz Lewita — i prosi cię, abyś zabrał mistrza do siebie i w nagrodę obdarzył go spokojem. Czyż trudno ci to uczynić, duchu zła?

— Nic dla mnie nie jest trudne — odpowiedział Woland — i ty o tym dobrze wiesz. — Milczał przez chwilę, po czym dodał: — A dlaczego nie weźmiecie go do siebie, w światłość?

— On nie zasłużył na światłość, on zasłużył na spokój — ze smutkiem powiedział Lewita.

— Możesz powiedzieć, że zostanie to zrobione — odpowiedział Woland i dodał, a oko mu przy tym błysnęło: — I opuść mnie natychmiast.

— On prosi, abyście zabrali także tę, która go kochała i która przez niego cierpiała — po raz pierwszy Lewita zwrócił się do Wolanda błagalnie.

— Gdyby nie ty, nigdy byśmy na to nie wpadli. Odejdź.

I Mateusz Lewita zniknął, Woland zaś przywołał Asasella i rozkazał mu:

— Leć do nich i załatw wszystko. — Asasello opuścił taras i Woland został sam.

Ale samotność jego nie trwała długo. Dał się słyszeć stukot butów po płytach tarasu i ożywione glosy i przed Wolandem stanęli Korowiow i Behemot. Ale teraz grubas nie miał ze sobą prymusa, obładowany był innymi przedmiotami. A więc pod pachą trzymał nieduży landszafcik w pozłacanej ramie, przez ramię przerzucił na wpół spalony fartuch kucharski, w drugim zaś ręku trzymał całego łososia w skórze i z ogonem. I od Korowiowa, i od Behemota zalatywało spalenizną, fizjonomia Behemota była usmarowana sadzami, czapkę zaś miał mocno nadpaloną.

— Salute, messer! — zawrzasnęła niepoprawna parka, a Behemot pomachał łososiem.

— Dobrzyście — powiedział Woland.

— W każdym razie przybyliśmy, messer — meldował Korowiow — i czekamy na twoje rozkazy.

Woland wstał z taboretu, podszedł do balustrady i długo, w milczeniu, samotnie, odwrócony plecami do swojej świty patrzył w dal. Potem zawrócił, znowu zasiadł na taborecie i powiedział:

— Nie mam dla was żadnych poleceń, zrobiliście wszystko, coście mogli zrobić, i na razie nie będziecie mi potrzebni. Możecie odpocząć. Zaraz nadciągnie burza i ruszymy w drogę.

– Świetnie, messer — odpowiedziały te dwa błazny i zniknęły kędyś za krągłą wieżyczką znajdującą się na środku tarasu.

Burza, o której mówił Woland, wzbierała już na widnokręgu. Czarna chmura wydźwignęła się na zachodzie i przecięła słońce w połowie. Potem przesłoniła je całkowicie. Na tarasie zrobiło się chłodniej, a nieco później zapadły ciemności.

30. Czas już! Czas!

Wesz — mówiła Małgorzata — wczoraj wieczorem, kiedy zasnąłeś, ja właśnie czytałam o ciemnościach, które nadciągnęły znad Morza Śródziemnego… i te idole, ach, te złote idole! Nie wiem, czemu przez cały czas one mi nie dają spokoju. Wydaje mi się, że i teraz będzie padało. Czujesz, jak się ochłodziło?

— Wszystko to jest bardzo ładne i bardzo miłe — odpowiedział mistrz, paląc i rozganiając dłonią dym — i te idole, bóg z nimi… ale doprawdy nie wiem, co będzie dalej!

Rozmowa ta odbywała się o zachodzie słońca, wtedy właśnie, kiedy na tarasie u Wolanda pojawił się Mateusz Lewita. Okienko sutereny stało otworem i gdyby ktoś w nie zajrzał, zdumiałby się, że tak dziwnie wyglądali rozmawiający. Małgorzata miała na sobie czarny płaszcz narzucony wprost na gołe ciało, mistrz zaś ubrany był w swoją szpitalną piżamę. Stało się tak dlatego, że Małgorzata dosłownie nie miała co na siebie włożyć, wszystkie jej rzeczy zostały bowiem w willi, i chociaż do willi tej było bardzo blisko, oczywiście nawet nie mogło być mowy o tym, żeby tam iść i zabrać rzeczy. Mistrz zaś, którego wszystkie ubrania były w szafie, jakby nigdzie nie wjeżdżał, po prostu nie chciał się ubrać tłumacząc Małgorzacie, że tylko patrzeć, a zacznie się znowu jakieś nadprzyrodzone szaleństwo. Co prawda był ogolony po raz pierwszy od tamtej jesiennej nocy (w klinice przystrzygano mu tylko bródkę maszynką).

Pokój także wyglądał dziwnie i trudno się było połapać w panującym tam bałaganie. Na dywaniku leżały rękopisy, rękopisy poniewierały się także na kanapie. Na fotelu leżała grzbietem do góry jakaś otwarta książka, okrągły zaś stół nakryto do obiadu, kilka butelek stało wśród zakąsek. Ani Małgorzata, ani mistrz nie mieli pojęcia, skąd się wzięły te potrawy i napoje. Kiedy się obudzili, zastali już to wszystko na stole.

Pospawszy aż do sobotniego zmierzchu, mistrz i jego przyjaciółka obudzili się zupełnie wypoczęci i jedno tylko przypominało im o wczorajszych przygodach — każde z nich odczuwało lekki ból w lewej skroni. Natomiast wielkie przemiany zaszły w psychice obojga i przekonałby się o tym każdy, kto posłuchałby toczącej się w suterenie rozmowy. Nie było jednak nikogo, kto by ja mógł podsłuchać. Zaleta owego podwórza było właśnie to, że zawsze było puste. Wierzby i lipy za oknem z dnia na dzień coraz gwałtowniej się zazieleniające roztaczały zapach wiosny i wietrzyk, który właśnie zaczynał dąć, przynosił ów zapach do sutereny.

— Do diabła! — zawołał nagle mistrz. — Pomyśleć tylko, to przecież… — rozgniótł niedopałek w popielniczce i chwycił się za głowę. — Słuchaj, jesteś przecież mądrym człowiekiem i nie byłaś obłąkana… Czy naprawdę jesteś pewna, że byliśmy wczoraj u szatana?