Ach, jak zręcznie, jak dobitnie Woland powtarzając słowa Małgorzaty podkreślił to “jedno życzenie!”

Małgorzata westchnęła raz jeszcze i powiedziała:

— Chcę, aby przestano podsuwać Friedzie tę chustkę, którą zadusiła swoje dziecko.

Kocur wzniósł ślepia ku niebu, westchnął donośnie, ale nic nie powiedział.

— Ponieważ — uśmiechnąwszy się zaczął mówić Woland — możliwość wzięcia przez panią łapówki od tej idiotki Friedy jest oczywiście najzupełniej wykluczona — nie dałoby się to przecież pogodzić z pani królewską godnością — doprawdy nie wiem, co mam począć. Mam chyba tylko jedno wyjście — zaopatrzyć się w szmaty i pozatykać nimi wszystkie szpary w ścianach mej sypialni.

— O czym pan mówi, messer? — zdumiała się Małgorzata usłyszawszy te doprawdy niepojęte słowa.

— Najzupełniej się z tobą zgadzam, messer — wmieszał się do rozmowy kocur — właśnie szmatami! — I rozdrażniony kot trzasnął łapą w stół.

— Mówię o miłosierdziu — wyjaśnił swoje słowa Woland nie spuszczając z Małgorzaty płomiennego oka — niekiedy najzupełniej nieoczekiwanie i zdradliwie wciska się ono w najmniejsze szczeliny. Dlatego właśnie mówiłem o szmatach…

— To samo miałem na myśli! — zawołało kocisko.

— Milcz! — przykazał kotu Woland i zwracając się do Małgorzaty zapytał: — O ile zdołałem się zorientować, jest pani człowiekiem niespotykanej dobroci? Człowiekiem wyjątkowo moralnym?

— O, nie — odpowiedziała mu z naciskiem Małgorzata — wiem, że z panem można rozmawiać tylko szczerze, więc powiem panu z całą szczerością, na jaką mnie stać — jestem lekkomyślna. Wstawiam się za Friedą tylko dlatego, że byłam tak nierozważna i zrobiłam jej nadzieję. Ona czeka, messer, ona wierzy w moją potęgę. A jeśli zostanie zawiedziona, ja znajdę się w okropnej sytuacji. Przez całe życie nie zaznam spokoju. Cóż robić, tak się złożyło.

— Aa — powiedział Woland — rozumiem.

— Sprawi pan to? — zapytała cicho Małgorzata.

— W żadnym razie — odpowiedział Woland — zaszło tu, droga królowo, małe nieporozumienie. Każdy resort powinien się zajmować własnymi sprawami. Nie przeczę, mamy dość duże możliwości, znacznie większe, niż sądzą niektórzy, niezbyt dalekowzroczni ludzie…

— Ach, bez porównania większe — nie wytrzymał i wtrącił się kocur, najwyraźniej niezmiernie z tych możliwości dumny.

— Zamilcz wreszcie u diabła! — powiedział doń Woland i zwracając się do Małgorzaty kontynuował: — Ale jakiż jest sens zajmować się tym, czym, jak już powiedziałem, zająć się powinien inny resort? A zatem ja tego nie zrobię, pani to załatwi sama.

— A czy na moje życzenie zostanie to załatwione?

Asasello ironicznie wybałuszył na Małgorzatę pokrytą bielmem źrenicę, ukradkiem pokręcił rudą głową i prychnął.

— Niech pani spróbuje, co za utrapienie — mruknął Woland, pokręcił globus i jął się wpatrywać w jakiś punkt na nim, najwyraźniej w czasie rozmowy z Małgorzatą zajmując się również innymi sprawami.

— No, Frieda… — podpowiedział Korowiow.

— Frieda! — przeraźliwie krzyknęła Małgorzata.

Drzwi otworzyły się na oścież i wbiegła do komnaty naga, potargana, ale zupełnie już trzeźwa kobieta o szalonych oczach. Wyciągnęła ręce do Małgorzaty, a Małgorzata majestatycznie oznajmiła:

— Wybaczono ci. Nie będą ci już więcej przynosić chustki.

Usłyszeli jęk Friedy, Frieda padła na twarz na podłogę, legła krzyżem przed Małgorzatą. Woland machnął ręką i Frieda zniknęła im sprzed oczu.

— Dziękuję, żegnam was — powiedziała Małgorzata i wstała.

— Jak sadzisz, Behemocie — rzekł Woland — nie będziemy chyba żerować w noc święta na uczynkach kogoś, kto jest tak dalece niepraktyczny — zwrócił się ku Małgorzacie. — A zatem to się nie liczy, ja przecież nic nie zrobiłem. Czego pani pragnie dla siebie?

Zapadło milczenie. Przerwał je Korowiow szepcąc Małgorzacie do ucha:

— Donno ty moja brylantowa, radzę, niech pani będzie tym razem rozsądniejsza! No, bo przecież fortuna może się pani wymknąć!

— Chcę, by mi natychmiast, w tej chwili zwrócono mego ukochanego mistrza — powiedziała Małgorzata i twarz jej zeszpecił skurcz.

Natenczas do komnaty wdarł się wicher, spłaszczyły się płomienie świec w lichtarzach, wydęła się ciężka zasłona na oknie, okno otworzyło się i w dali na wysokości ukazał się krągły, nie poranny jednak, tylko północny księżyc. Z parapetu okna spełzła na podłogę zielonkawa chusta nocnej poświaty i zjawił się na niej nocny gość Iwana, ten, który nazywał siebie mistrzem. Miał na sobie szpitalną odzież, był w szlafroku, w rannych pantoflach i w czarnej czapeczce, z którą się nie rozstawał. Nerwowy grymas zniekształcał jego nie ogoloną twarz, mistrz z obłąkańczym lękiem patrzył z ukosa na płomyki świec, księżycowy strumień wrzał wokół niego.

Małgorzata poznała go od razu, jęknęła, plasnęła w dłonie i podbiegła do mistrza. Całowała go w czoło, w usta, tuliła się do kłującego policzka, długo powstrzymywane łzy biegły teraz strumieniami po jej twarzy. Wymawiała jedno tylko słowo, powtarzała je bezmyślnie:

— Ty… ty… ty…

Mistrz odsunął ją od siebie i głuchym głosem powiedział:

— Nie płacz, Margot, nie dręcz mnie, jestem bardzo chory — chwycił za parapet, jak gdyby zamierzając wskoczyć nań i uciec, i, wpatrując się w siedzących za stołem, zawołał: — Boję się, Margot! Znowu zaczynają się halucynacje!

Małgorzata krztusiła się od szlochu, szeptała:

— Nie, nie, nie… Niczego się nie bój… jestem przy tobie… jestem przy tobie…

Korowiow, nie wiedzieć kiedy, zręcznie podsunął mistrzowi krzesło i mistrz usiadł, Małgorzata zaś padła na kolana, przytuliła się do boku chorego i tak zamarła. Była bardzo przejęta, nawet nie zauważyła, że jakoś nagle przestała już być naga, że ma teraz na sobie czarny jedwabny płaszcz. Chory spuścił głowę i wbił w ziemię posępny wzrok.

Woland zwrócił się do Korowiowa:

— Daj no, rycerzu, temu człowiekowi coś wypić.

Małgorzata drżącym głosem błagała mistrza:

— Wypij! Wypij! Boisz się? Oni ci pomogą, wierz mi!

Chory wziął kieliszek i wypił to, co w nim było, ale ręka mu zadrżała, kieliszek wypadł z niej i stłukł się u jego stóp.

— To na szczęście, na szczęście — szepnął do Małgorzaty Korowiow. — Proszę popatrzyć, przychodzi do siebie.

Rzeczywiście, spojrzenie chorego było już mniej dzikie, spokojniejsze.

— Ale to ty, Margot? — zapytał księżycowy gość.

— To ja, możesz być tego pewien — odpowiedziała Małgorzata.

— Jeszcze! — polecił Woland.

Kiedy mistrz osuszył drugi kieliszek, jego oczy ożywiły się oprzytomniały.

— Teraz to co innego — mrużąc oczy powiedział Woland — teraz możemy porozmawiać. Kim pan jest?

— Teraz jestem nikim — odparł mistrz i uśmiech wykrzywił mu usta.

— Skąd pan przybywa?

— Z domu udręki. Jestem chory umysłowo — odpowiedział przybysz.

Małgorzata nie mogła znieść tych słów, zapłakała znowu. Potem otarła oczy i powiedziała:

— Straszne słowa! Straszne! On jest mistrzem, messer, musisz o tym wiedzieć! Uzdrów go, on jest tego wart!

— Czy pan wie, z kim pan teraz rozmawia? — zapytał przybysza Woland. — U kogo się pan znajduje?

— Wiem — odpowiedział mistrz. — W domu wariatów moim sąsiadem był ten chłopiec, Iwan Bezdomny. Opowiedział mi o panu.

— Oczywiście, oczywiście — powiedział Woland — miałem przyjemność zetknąć się z tym młodym człowiekiem na Patriarszych Prudach. O mało co mnie samego nie doprowadził do obłędu dowodząc mi, że nie istnieję. Ale pan wierzy, że to rzeczywiście jestem ja?

— Cóż robić, muszę wierzyć — powiedział przybysz — ale, oczywiście, byłbym znacznie spokojniejszy, gdybym mógł uważać pana za wytwór halucynacji. — Tu spostrzegł się i dodał: — O, przepraszam!…

— No cóż, skoro sprawi to, że będzie pan spokojniejszy, to proszę tak uważać — uprzejmie odparł Woland.

— Nie, nie! — mówiła przestraszona Małgorzata i potrząsała mistrza za ramią. — Opamiętaj się! Stanąłeś naprawdę przed nim!

Kocur i teraz się wtrącił:

— Za to ja wyglądam, jak gdybym się przywidział. Proszę zwrócić uwagą na mój profil w świetle księżyca — wlazł w słup księżycowego światła i chciał coś jeszcze dodać, ale poproszono go, żeby się zamknął, więc odparł: — Dobrze, dobrze, mogę milczeć! Będę milczącą halucynacją — i zamilkł.

— Proszę powiedzieć, dlaczego Małgorzata nazywa pana mistrzem? — zapytał Woland. Mistrz uśmiechnął się i powiedział:

— To słabostka, którą należy jej wybaczyć. Małgorzata ma zbyt wysokie mniemanie o powieści, którą napisałem.

— O czym była ta powieść?

— O Poncjuszu Piłacie.

I oto znowu zachwiały się, rozedrgały języczki świec, zadzwoniła zastawa na stole — Woland roześmiał się grobowo, ale śmiech ten nikogo nie przestraszył ani nie zdumiał. Behemot nie wiadomo dlaczego zaczął bić brawo.

— O czym? O czym? O kim? — przestając się śmiać powiedział Woland. — To wstrząsające! To niesłychane! Proszę mi ją dać, chciałbym ją zobaczyć — i wyciągnął nadstawioną dłoń.

— Niestety, nie mogę tego zrobić — odparł mistrz — spaliłem ją w piecu.

— Przepraszam, nie mogę w to uwierzyć — odpowiedział Woland — to niemożliwe, rękopisy nie płoną — odwrócił się do Behemota i powiedział: — Ano, Behemocie, daj no tu tę powieść.

Kot momentalnie zerwał się z krzesła i wszyscy zobaczyli, że siedział na grubym pliku maszynopisów. Egzemplarz, który leżał na wierzchu, kocur z ukłonem podał Wolandowi. Małgorzata zadrżała, była znów zdenerwowana do łez, krzyknęła:

— To twój rękopis!

Woland wziął do ręki podany mu egzemplarz, odwrócił go, odłożył i w milczeniu, bez uśmiechu, zapatrzył się na mistrza. Ale mistrz, nie wiadomo dlaczego, posmutniał, zaczął się niepokoić, wstał z krzesła, załamał ręce i zwracając się do dalekiego księżyca zaczął mamrotać dygocąc:

— I w nocy, i przy księżycu nie zaznam spokoju!… Czemuż, nie pozostawiono mnie w spokoju? O, bogowie, o, bogowie moi!…